Brzęczenie pszczół - ebook
Brzęczenie pszczół - ebook
Poruszająca serca opowieść nakreślona na tle historii Meksyku
Pewnego dnia w Linares, w północnej części targanego rewolucją Meksyku, stara niania od lat pracująca dla rodziny Moralesów, niespodziewanie wyrusza w góry. Gdy się odnajduje, trzyma w ramionach dwa niewielkie zawiniątka. Okazuje się, że w jednym znajduje się niemowlę, pokryte żywym płaszczem z pszczół, a w drugim – gniazdo owadów.
Na prośbę niani rodzina Moralesów postanawia zaadoptować malca. Simonopio, odmienia nie tylko historię rodziny, która go przygarnęła, ale też całego regionu.
Chłopak musi zmierzyć się ze swoimi lękami, czyhającym nań wrogiem i wielkimi zagrożeniami toczącej się wojny – pomiędzy tymi, którzy pragną cudzej ziemi, a tymi, którzy zamierzają bronić swojej własności za wszelką cenę.
Brzęczenie pszczół pachnie lawendą, świeżo wypraną odzieżą, pomarańczami i miodem. To zaskakująca opowieść o miłości i oddaniu rodzinie, życiu, ziemi, ale także o zdradzie, która może to wszystko zniszczyć.
Sofía Segovia urodziła się w Monterrey. Studiowała komunikację na Uniwersytecie w Monterrey. Pisała scenariusze do komedii i musicali, a także współpracowała przy tworzeniu scenariuszy dla lokalnego teatru. Jej debiutancka powieść Brzęczenie pszczół podbiła serca krytyków i czytelników. Mieszka w Monterrey z mężem, dziećmi i zwierzętami. Nie byłaby w stanie skupić się na pisaniu, gdyby nie panujący w domu harmider.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8382-523-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Tę powieść dedykuję mojemu mężowi, Josému;_
_naszym dzieciom, Sofíi, Davidowi i Cristinie._
_Moim rodzicom, Enriquemu i Susanie._
_Szczególnie zaś dedykuję ją Soledad Betancourt,_
_która swoimi opowiadaniami odcisnęła piętno_
_na moim życiu._
_Na tych stronach pragnę wyróżnić_
_Francisca, Lydię,_
_Artura, Maríę Luisę,_
_Chelo,_
_Maríę Teresę i drugiego Francisca,_
_drugą Lydię, Angélikę,_
_Chinę, Enriquego i Maríę Elenę._
_Nie jest to historia, którą opowiedzieli,_
_a tylko opowieść, którą zainspirowali._1. NIEBIESKIE DZIECKO, BIAŁE DZIECKO
1
Niebieskie dziecko, białe dziecko
Tamtego październikowego poranka płacz dziecka zlewał się z szumem krążącego między drzewami chłodnego wiatru, śpiewem ptaków i pożegnalną wrzawą nocnych owadów. Dobiegał z głębi gór, lecz urywał się zaledwie kilka metrów od swojego źródła, jak gdyby jakieś czary nie pozwalały mu docierać do ludzkich uszu.
Potem przez wiele lat opowiadano, jak to don Teodosio w drodze do pracy na sąsiedniej hacjendzie na pewno musiał przejść obok biednego, porzuconego niemowlęcia, nie słysząc najmniejszego hałasu, i jak to Lupita, praczka Moralesów, przekroczyła most prowadzący do La Petaki w poszukiwaniu miłosnego napoju, nie zauważywszy niczego dziwnego: „Przecież gdybym je usłyszała, to bym je wzięła, no bo nikt, choćby nie wiem jak był okropny, nie zostawia tak nowo narodzonego dziecka, żeby tam zmarło samiuteńkie”, mówiła po południu każdemu, kto tylko chciał jej słuchać.
To była prawdziwa zagadka. Czy ktoś w okolicy zaszedł ostatnio w niechcianą ciążę? Czyje było to nieszczęsne dziecko? Wieści o tego typu historiach roznosiły się w miasteczku szybciej niż odra, więc gdyby tylko ktoś o czymś wiedział, to zaraz zwiedzieliby się wszyscy. A jednak w tym przypadku nikt nie miał o niczym pojęcia.
Pojawiły się wszelkiego rodzaju teorie, ale zbiorową wyobraźnię najbardziej rozpalała ta, jakoby niemowlę należało do jednej z czarownic z La Petaki. Było powszechnie wiadomo, że tamtejsze kobiety dość swobodnie rozporządzały swoim ciałem, a gdy dziecko okazało się ułomne i dziwaczne – kto wie, może to kara od Najwyższego lub od samego diabła – matka wyrzuciła je pod mostem, pozostawiając na pastwę losu.
Nikt nie wiedział, jak długo dziecko leżało pod tym mostem, nagie i głodne. Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak zdołało przeżyć na dworze i nie wykrwawić się przez niezawiązaną pępowinę albo nie paść ofiarą szczurów, drapieżnych ptaków, niedźwiedzi czy pum, których w tych górach nie brakowało.
Wszyscy zastanawiali się również, jak to się stało, że niania Reja odnalazła je, okryte żywym kocem utkanym z pszczół.
Reja zwykła spędzać swój niezmierzony czas w hacjendzie La Amistad w jednym i tym samym miejscu, przy pełniącej funkcję składziku szopie o prostej konstrukcji i pozbawionej okien, podobnej do wielu innych postawionych na tyłach głównego domu, tak aby ukryć je przed wzrokiem gości. Od pozostałych odróżniała ją jedynie pergola, dzięki której staruszka mogła przebywać na świeżym powietrzu zarówno zimą, jak i latem. Ale ten szczegół był ledwie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Reja nie wybrała tamtego miejsca, aby chronić się przed żywiołami, ale z powodu rozpościerającego się stamtąd widoku oraz wiatru, przedzierającego się przez górski labirynt, sunącego ku niej i szumiącego dla niej.
Staruszka wybrała to miejsce wiele lat wcześniej, tak wiele, że oprócz niej samej nie było żywej duszy pamiętającej dzień, w którym pojawił się tam jej bujany fotel, albo chwilę, w której niania umościła się w nim na zawsze.
Wszyscy byli przekonani, że niania nigdy się stamtąd nie rusza i podejrzewali, że w jej wieku – którego nikt nie potrafił określić – kości nie potrafią już podtrzymać ciała, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Było tak dlatego, że siedziała tam już o świcie, a fotel bujał się delikatnie, poruszany raczej przez wiatr niż przez siłę jej stóp. W nocy zaś nikt nie zauważał jej nieobecności, bo wszyscy skupiali się na własnym odpoczynku.
Tak wiele spędzonych w bujanym fotelu lat sprawiło, że ludzie w miasteczku zapomnieli o jej historii i o tym, że jest żywą osobą: stała się częścią krajobrazu i zapuściła korzenie w ziemi, na której się bujała. Jej ciało zdrewniało, a skóra stała się twardą, ciemną i pomarszczoną korą.
Nikt, przechodząc obok, nie witał się z nią, tak jak nikt nie wita się ze starym i umierającym drzewem. Nieraz dzieci przemierzały krótką drogę z miasteczka w poszukiwaniu tej prawdziwej legendy i przyglądały się jej z daleka, a czasem znalazł się nawet jakiś śmiałek, który podchodził do niej, aby upewnić się, że naprawdę jest żywą kobietą, a nie drewnianą figurką. I wtedy szybko okazywało się, że w tej korze były jeszcze pokłady życia, bo – nie otwierając nawet oczu – wymierzała mu cios laską.
Reja nie chciała być żadną ciekawostką; wolała udawać, że jest z drewna. Wolała, by ją ignorowano. Czuła, że osiągnęła wiek, w którym – z tym wszystkim, co jej oczy widziały, jej uszy słyszały, jej usta powiedziały, jej skóra doznała, a jej serce wycierpiało – każdy miałby już dość. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wciąż żyje i na co jeszcze czeka, skoro nie jest już nikomu potrzebna, a jej ciało wyschło. Dlatego właśnie wolała, by jej nie widziano i nie słyszano, by nie musiała mówić i czuła najmniej, jak tylko się da.
Chociaż z tym czuciem nie do końca jej wychodziło.
Były jeszcze osoby, które Reja tolerowała w pobliżu; wśród nich znajdowała się druga niania, Pola, która też najlepsze dni miała już dawno za sobą. Tolerowała też małego Francisca, bo kiedyś, gdy jeszcze pozwalała sobie na jakieś uczucia, kochała go mocno, a dziś ledwie znosiła jego żonę Beatriz i ich córki. Tę pierwszą, bo nie miała ochoty wpuszczać nikogo nowego do swojego życia, a te ostatnie, bo wydawały się jej nieznośne.
Nikt od niej niczego nie potrzebował, a i ona nie miała nikomu już nic do zaoferowania, bo starość stopniowo zaczęła ją zwalniać z obowiązków służącej. Od lat nie zajmowała się pracami domowymi, więc zaczęła wtapiać się w swój bujany fotel. Tak bardzo, że ciężko było odróżnić, gdzie kończy się mebel, a gdzie zaczyna się jej zdrewniałe ciało.
Przed świtem wychodziła ze swojego pokoju i szła w stronę szopy, gdzie pod pergolą czekał na nią fotel; tam zamykała oczy, aby nie widzieć, oraz uszy, aby nie słyszeć. Pola zanosiła jej śniadanie, obiad i kolację, których niemal nie tykała, ponieważ jej ciało nie potrzebowało już tyle pożywienia. Podnosiła się z fotela po wielu godzinach, gdy pod zamknięte powieki dochodziło migotanie świetlików zwiastujące nadejście nocy i gdy zaczynała czuć, jak fotel – dużo bardziej tą ciągłą bliskością zmęczony niż ona – wymierza jej ciosy i ją podszczypuje.
Czasami otwierała oczy w drodze do łóżka. Nie musiała ich otwierać, by widzieć. Następnie kładła się na pościeli, nie czując zimna, bo jej skóra nie przepuszczała już nawet jego. Ale nie spała. Jej ciało już o wiele wcześniej przestało odczuwać potrzebę snu. Może dlatego, że w swoim życiu wykorzystała już jego limit, a może nie chciała zasnąć, bo mogłaby się już nigdy nie obudzić, tego nie wiedziała. Od dawna o tym nie myślała. Po kilku godzinach spędzonych w miękkim łóżku zaczynała czuć ciosy i podszczypywania, jakimi mebel przypominał jej, że znów nadszedł czas odwiedzić wiernego przyjaciela, swój bujany fotel.
Niania Reja nie wiedziała dokładnie, ile już lat spędziła na tym padole. Nie znała swojego pochodzenia ani pełnego nazwiska, jeśli w ogóle ktoś zadał sobie tyle trudu, by jej takowe nadać. I choć pewnie miała jakieś dzieciństwo, to nie pamiętała ani jego, ani swoich rodziców – jeśli ich kiedykolwiek miała – a gdyby ktoś powiedział jej, że wyrosła z ziemi niczym drzewo orzechowe, to pewnie by mu uwierzyła. Nie pamiętała też twarzy mężczyzny, który zrobił jej dziecko, choć zachowała w pamięci jego plecy, jak odchodził od niej, zostawiając ją w chatce z badyli i błota, porzuconą na pastwę losu w zupełnie nieznanym świecie.
Tak czy inaczej, nie zapomniała silnego kotłowania w brzuchu, kłucia w piersiach i żółtawego słodkiego płynu, wypływającego z nich jeszcze przed urodzeniem jedynego dziecka, jakie miała wydać na świat. Nie była pewna, czy udało się jej zapamiętać jego twarz, bo niewykluczone, że wyobraźnia płatała jej figle i łączyła rysy wszystkich dzieci, tych białych i tych ciemnych, jakie wykarmiła w młodości.
Pamiętała wyraźnie dzień, w którym po raz pierwszy znalazła się w Linares, ledwie żywa z głodu i zimna, i jeszcze czuła w ramionach swoje dziecko, które przyciskała mocno do piersi, by ochronić je przed lodowatym styczniowym powietrzem. Nigdy wcześniej nie schodziła z gór, nic więc dziwnego, że dopiero wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyła tak wiele stojących obok siebie domów, przeszła się ulicą i przemierzyła plac; wtedy również po raz pierwszy usiadła na ławce, na którą opadła, gdy nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Wiedziała, że powinna poprosić o pomoc, ale nie miała pojęcia, jak to się robi, bo gdyby chodziło tylko o nią, to nigdy by się na to nie odważyła. Musiała to zrobić ze względu na trzymane w ramionach dziecko, które już od dwóch dni nie chciało ssać piersi i nie płakało.
Tylko to sprawiło, że zeszła do miasteczka, na które czasami spoglądała z oddali, z okien swojej górskiej chaty.
Bez wątpienia nigdy wcześniej nie czuła takiego zimna. Zapewne tak samo jak mieszkańcy tego miejsca, bo nie spotkała nikogo, kto wyszedłby mierzyć się – jak ona – z tym lodowatym powietrzem. Wszystkie domy zdawały się jej niedostępne. Okna i drzwi były okratowane, a okiennice zamknięte. Siedziała więc na ławeczce na placu, nie wiedząc, co robić, coraz bardziej przemarznięta i zmartwiona stanem dziecka.
Nie wiedziała, ile czasu tam spędziła, i zapewne siedziałaby tam dłużej, zmieniając się w końcu w posąg, gdyby nie miejscowy lekarz, który był dobrym człowiekiem i zaniepokoił się widokiem tak zmarniałej kobiety.
Doktor Doria wyszedł z domu w taką pogodę, ponieważ pani Morales była bliska śmierci. Dwa dni wcześniej, w obecności akuszerki, powiła swoje pierwsze dziecko. Jej mąż posłał po niego nad ranem, ponieważ zatrwożyła go trawiąca żonę gorączka. Musiał ją namawiać, aby wskazała, gdzie ją boli: w piersiach. Infekcja objawiała się silnym bólem podczas karmienia.
Zapalenie piersi.
– Dlaczego pani nie powiedziała mi tego wcześniej?
– Bo się wstydziłam, doktorze.
Teraz infekcja była już daleko posunięta. Dziecko nie przestawało płakać; nie jadło już od ponad dwunastu godzin, gdyż jego matka nie była w stanie go karmić. Doktor nie wiedział, że zapalenie piersi może być śmiertelne, ale było jasne, że pani Morales umiera. Popielata skóra i chorobliwy błysk w oczach mówiły doktorowi, że świeżo upieczona matka niedługo wyzionie ducha. Skonsternowany, wyszedł z panem Moralesem na korytarz.
– Muszę uzyskać pańską zgodę na badanie.
– Nie, doktorze. Proszę tylko dać jej jakieś lekarstwa.
– Jakie lekarstwa? Ona umiera, panie Morales, i musi mi pan pozwolić ustalić tego przyczynę.
– To pewnie przez mleko.
– To pewnie przez coś innego.
Musiał go przekonać: obiecać mu, że tylko dotknie, ale nie spojrzy; albo że tylko spojrzy, ale nie dotknie. W końcu mąż wyraził zgodę i nakłonił umierającą, by dała doktorowi dotknąć swoich piersi, a co gorsza: pokazać i pozwolić dotknąć podbrzusza czy krocza. Nie musiał niczego dotykać: silny ból miednicy i ropna wydzielina zwiastowały rychły zgon.
Pewnego dnia uda się odkryć przyczyny śmierci w połogu i sposoby na jej uniknięcie, ale dla pani Morales ten dzień miał nadejść zbyt późno.
Nie można już było nic zrobić, jedynie zadbać o komfort umierającej, dopóki Bóg w końcu nie weźmie jej do siebie.
By uratować dziecko, lekarz posłał służącego Moralesów po kozę mleczną. W tym czasie doktor Doria próbował karmić je przez zaimprowizowany smoczek mieszanką wody i cukru. Niemowlę nie tolerowało jednak koziego mleka, więc było skazane na powolną i okrutną agonię.
Doria zamartwiał się tym w drodze do domu. Pożegnał się z mężem i ojcem, mówiąc, że nie może zrobić nic więcej.
– Życzę dużo siły, panie Morales. Bóg wie, co robi.
– Dziękuję, doktorze.
I właśnie wtedy, gdy wracał pieszo do domu, dostrzegł kobietę z czarnego lodu, co już samo w sobie doktor Doria uznał za mały cud, ponieważ był wykończony, przemarznięty i szedł ze spuszczoną głową. Zobaczył ją na placu, siedzącą tuż przy tabliczce z brązu obwieszczającej, iż ławeczka została ufundowana przez rodzinę Moralesów. Współczucie wzięło górę nad zmęczeniem, więc podszedł do niej i spytał, co tu robi i czy nie potrzebuje pomocy.
Mężczyzna mówił zbyt szybko, by Reja mogła go zrozumieć, ale odczytała jego spojrzenie i zaufała mu na tyle, by udać się za nim do jego domu. Już w cieple, Reja odważyła się uchylić rąbka i pokazać twarz dziecka. Była niebieska i nieruchoma. Nie mogła powstrzymać jęku. Miejscowy lekarz zrobił wszystko co w jego mocy, by je ożywić. Gdyby odrętwiała z zimna Reja mogła się odezwać, powiedziałaby mu, że to nie ma sensu. Ale tylko zawodziła, znękana widokiem swojego niebieskiego dziecka.
Nie zorientowała się, kiedy doktor ją rozebrał, i nawet nie zdołała sobie uświadomić, że po raz pierwszy w życiu jakiś mężczyzna nie zrobił tego, aby się na nią rzucić. Pozwoliła się dotykać i badać, niczym szmaciana lalka; reagowała jedynie wtedy, gdy lekarz muskał jej gorące piersi, wielkie, nabrzmiałe i obolałe od nagromadzonego w nich mleka. Potem pozwoliła się ubrać w cieplejsze i czyste ubrania, nie pytając nawet, do kogo należą.
Gdy doktor wyszedł z nią na ulicę, pomyślała, że przynajmniej już nie będzie jej tak zimno, gdy zostawi ją na tej samej ławeczce. Zdziwiła się, gdy przeszli obok placu i poszli ścieżką prowadzącą aż do najokazalszego domu w okolicy.
W środku panował mrok. Dokładnie taki, jaki czuła w sobie. Reja nigdy wcześniej nie widziała ludzi tak białych, choć w ich spojrzeniu było coś ponurego: bił z niego smutek. Posadzono ją w kuchni, ale nie podnosiła wzroku. Nie chciała patrzyć na ich twarze ani wymieniać z nimi spojrzeń. Chciała być sama, na powrót w swojej chatce z badyli i błota, choćby miała tam umrzeć z zimna; chciała być sama tylko ze swoim smutkiem; nie mogła znieść cudzych zmartwień.
Płacz noworodka dotarł najpierw do jej piersi świeżo upieczonej matki, a dopiero potem do jej uszu. Ciało reagowało tak za każdym razem, gdy jej dziecko płakało z głodu, nawet gdy była za daleko, by je usłyszeć. Ale przecież jej dziecko było niebieskie, prawda? A może lekarzowi udało się je uratować?
Piersi nabrzmiewały coraz mocniej. Potrzebowała ulgi. Potrzebowała dziecka.
– Dziecka barkuje – oznajmiła, a że nikt z obecnych w kuchni zdawał się jej nie słyszeć, odważyła się powtórzyć głośniej: – Dziecka barkuje.
– Co mówi?
– Że dziecka barkuje.
– Ale co to znaczy, że barkuje?
– Że brakuje jej dziecka – powiedział lekarz, który wszedł z zawiniątkiem i podał je kobiecie. – Jest bardzo słabe. Może nie będzie dobrze jadło.
– To moje?
– Nie, ale też cię potrzebuje.
Potrzebowali siebie nawzajem.
Rozpięła bluzkę, przystawiła dziecko do piersi, a ono przestało płakać. Gdy piersi zaczęły się powoli opróżniać, Reja poczuła ulgę i przyjrzała się dziecku: to nie był jej syn. Zorientowała się od razu, bo odgłosy, jakie wydawało podczas płaczu i karmienia, były całkiem inne. Tak samo jak jego zapach. Jednak efekt był podobny: pragnęła pochylić się ku niemu, by zatopić nos w dołeczku na jego szyi, ale pomyślała, że pewnie nikt jej na to nie pozwoli, bo koniec końców o tym, że trzyma w ramionach cudze dziecko, dobitnie świadczył jego kolor. Jej syn z ciemnego stał się wyraźnie niebieski, natomiast żywo czerwona skóra tego dziecka powoli zaczęła blednąć.
Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu. Po kuchni rozchodził się jedynie odgłos ssania.
Alberto Morales przysnął, czuwając przy umierającej. Po kilku dniach wypełnionych jękami żony i nieprzerwanym płaczem noworodka pogodził się z myślą, że dźwięki te były dowodem na to, że oboje jeszcze żyją. Obudziła go nieznośna cisza: żona nie pojękiwała, a syn nie płakał. Zaniepokojony, nie odważył się dotknąć małżonki i wybiegł w poszukiwaniu dziecka.
W kuchni natknął się na służbę i doktora Dorię, zebranych wokół – jak podejrzewał – ciała jego syna. Gdy go zauważyli, rozsunęli się.
I wtedy zobaczył swoje dziecko, przyssane do najciemniejszej piersi, jaką kiedykolwiek widział.
– Znaleźliśmy mamkę dla pańskiego syna.
– Jest bardzo ciemna.
– Ale jej mleko jest białe, jak być powinno.
– To prawda. Czy z dzieckiem wszystko w porządku?
– Z dzieckiem wszystko w porządku. Było tylko głodne. Proszę spojrzeć.
– Doktorze, kiedy się obudziłem, moja żona leżała cicho – powiedział Morales.
I taki właśnie był koniec pani Morales.
Reję ominął proces żałoby, czuwanie, pogrzeb i lamenty. Dla niej pani nigdy nie istniała, a czasem, gdy dziecko dawało jej chwilę wytchnienia i przysłuchiwała się płynącemu z gór wezwaniu, zaczynała wierzyć, że ten chłopiec, niezrodzony z jej ciała, został zrodzony z ziemi. Zupełnie jak ona, dla której góry były jedynym wspomnieniem.
Ogarnęło ją coś znacznie silniejszego niż instynkt macierzyński, i w ciągu kolejnych lat w jej świecie istniało tylko i wyłącznie to dziecko. Wyobrażała sobie, że podtrzymuje je przy życiu dla ziemi, tej daremnej matki, dlatego nawet nie przeszło jej przez myśl, by odstawić je od piersi, gdy wyrósł mu pierwszy ząb, ani nawet gdy miało już pełne uzębienie. Mówiła tylko: „Dziecko, nie gryź”. Jej mleko było pokarmem, niosło pocieszenie i ukojenie. Gdy chłopiec płakał, dawała mu pierś; gdy był nadąsany, hałaśliwy, przybity, smutny, wściekły, zasmarkany lub nie mógł zasnąć, dawała mu pierś.
Mały Guillermo Morales korzystał z piersi niani przez sześć lat. Wszyscy uważali, że skoro biedny chłopiec omal nie zmarł z głodu, nie można mu było niczego odmawiać. Ale pewnego dnia w odwiedziny do nieszczęsnego wdowca przybyły ciotki Benítez, które oburzyły się na widok uwieszonego czarnej piersi służącej, będącego już niemal w szkolnym wieku dziecka, i wymogły na panu Moralesie, aby raz na zawsze z tym skończył.
– Z głodu przecież nie umrze – powiedziała jedna.
– Toż to skandal, Alberto, to oburzające – dodała druga.
Pod koniec wizyty dwie stare panny postanowiły wyświadczyć przysługę zakłopotanemu ojcu i zabrać Guillerma na jakiś czas do Monterrey, ponieważ uważały, że tylko w ten sposób chłopiec da sobie przemówić do rozsądku i samodzielnie zaśnie. Jak dotąd, zawsze w takich przypadkach niania Reja służyła mu piersią.
Reja została z pustymi ramionami i piersiami tak pełnymi, że kapały z nich krople mleka.
– I co my z tobą zrobimy? – pytały ją inne służące, zmęczone ścieraniem pozostawianych przez nią strużek.
Nie wiedziała, co im odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że barkowało jej dziecka.
– Ech, Reja: jak masz już tak łazić, to lepiej tego nie marnuj.
I tak zaczęto przynosić jej niedożywione dzieci lub sieroty, a także podstawiać szklane butelki do napełnienia, bo im częściej karmiła piersią, tym więcej mleka mogła zaoferować. Później wdowiec Morales ponownie się ożenił z niejaką Maríą, młodszą siostrą swojej zmarłej małżonki, dzięki czemu niania Reja dostała do wykarmienia jeszcze dwadzieścioro dwoje dzieci.
Choć w kolejnych latach zawsze była widziana z jakimś dzieckiem u piersi, ze szczególną czułością wspominała Guillerma Moralesa: pierwsze dziecko, dla którego była mamką, dziecko, które uratowało ją od dojmującej samotności i dało jej życiu cel, mający przynosić satysfakcję przez długi czas.
Oczywiście, kiedy Guillermo wrócił, wciąż był dzieckiem. Potem dorósł i założył własną rodzinę. Gdy odziedziczył hacjendę po śmierci ojca – który padł ofiarą niczego innego, jak upływu czasu – wraz z nią odziedziczył nianię Reję, która zajęła się wykarmieniem jego własnych dzieci, gdy te pojawiły się na świecie.
Dziwna sprawa, ojciec żywił się z tej samej piersi co jego dzieci. Lecz gdy pojawiła się alternatywa – poszukać innej mamki, by Reja mogła odpocząć – jego żona wyraźnie się temu sprzeciwiła: „Gdzie znajdziemy lepsze mleko?”. Nigdzie. Wtedy Guillermo się poddał, choć starał się zbyt wiele o tym nie myśleć, i udawał, że nie pamięta, jak wiele czasu sam spędził przy tej piersi.
Zmęczony panującym w centrum Linares zgiełkiem, Guillermo podjął ekstrawagancką decyzję i postanowił opuścić rodzinną rezydencję przy placu, aby przenieść się do hacjendy La Amistad, oddalonej o kilometr od zabudowań miejskich. To tam zestarzała się Reja, a on zestarzał się razem z nią, by w końcu umrzeć z powodu jakiejś zakaźnej choroby. I tak jak poprzednio, gdy Francisco – jedyny syn pozostały przy życiu po epidemiach dyzenterii i żółtej gorączki – odziedziczył po nim hacjendę, wraz z nią dostał w spadku starą nianię Reję i jej bujany fotel.
Niania już nie karmiła córek Francisca i jego żony Beatriz. Czas w końcu ją wysuszył, a ona nawet nie była zdolna spamiętać, ile okolicznych dzieci przeżyło dzięki jej obfitości. Nie pamiętała też ostatniej białej kropli, która wypłynęła po ściśnięciu piersi, ani ucisku, jaki pojawiał się w nich jeszcze przed usłyszeniem płaczu głodnego dziecka.
Tamtego poranka, w październiku 1910 roku, mieszkańcy hacjendy obudzili się jak każdego innego dnia, gotowi do codziennych zajęć.
Pola otworzyła oczy i nawet nie spojrzała w stronę łóżka swojej współlokatorki. Po wielu dekadach dzielenia z nią pokoju wiedziała, że niania Reja wychodzi i wraca bezszelestnie, nikogo nie uprzedzając. To była jej rutyna. W hacjendzie zaczął się już harmider: parobkowie przychodzili po narzędzia, by wyruszyć na pola trzciny cukrowej, a służba zaczęła wybudzać dom z nocnego spoczynku. Pola umyła się i ubrała. Poszła do kuchni, aby napić się kawy przed wyprawą do miasteczka, gdzie w położonej przy placu piekarni miała kupić świeżo upieczony chleb. Gdy skończyła swoją kawę z mlekiem, wzięła pieniądze, zawsze zostawiane jej przez panią Beatriz w blaszanej puszce w kuchni.
Zapowiadał się słoneczny dzień, ale i tak musiała okryć się chustą, bo o tej godzinie i o tej porze roku powietrze po nocy nadal było zimne. Wybrała najkrótszą drogę, jak każdego dnia, gdy udawała się do miasteczka.
– Już pani wychodzi, Polu? – spytał Martín, ogrodnik, jak to również miał każdego dnia w zwyczaju.
– Tak, Martínie. Niedługo wracam.
Pola lubiła tę rutynę. Lubiła codzienne spacery po chleb. W ten sposób poznawała najnowsze ploteczki z Linares i przyglądała się z oddali temu chłopakowi, dziś już dziadkowi, który tak bardzo podobał się jej za młodu. Szła w rytmie miarowego skrzypienia bujanego fotela, na którym siedziała Reja. Lubiła chodzić wysadzaną ogromnymi drzewami drogą, łączącą hacjendę z centrum miasteczka.
Gdy niania Reja jeszcze się odzywała, opowiedziała jej, że to wdowiec Alberto Morales posadził te drzewa, gdy były ledwie gałązkami.
Po powrocie zaniesie starej niani śniadanie, jak zwykle.
Niania Pola zatrzymała się nagle, próbując sobie coś przypomnieć. A Reja? Jak każdego dnia, i dziś Pola przeszła obok czarnego fotela bujanego. Już wiele lat temu przestała zagadywać do staruszki, ale podtrzymywało ją na duchu to, że – tak jak stare drzewa – Reja zawsze tam była, i że być może miała pozostać tam już na zawsze.
„A dziś? Czy widziałam ją, przechodząc obok?”. Obróciła się.
– Czegoś pani zapomniała, Polu?
– Martínie, czy widziałeś nianię Reję?
– A jak, siedzi w fotelu.
– Jesteś pewien?
– A niby gdzie miałaby być? – powiedział Martín, starając się nadążyć za szybkimi krokami niani Poli.
Gdy doszli na miejsce, zauważyli, że wcale jej tam nie ma, choć sam fotel się bujał. Zaniepokojeni, udali się do pokoju, który współdzieliły nianie.
Tam też jej nie znaleźli.
– Martínie, biegnij spytać parobków, czy widzieli nianię Reję. Poszukaj jej po drodze. A ja powiadomię panią Beatriz.
Beatriz nie zwykła budzić się tak wcześnie. Zaczynała swój dzień dopiero, gdy wiedziała, że wszystko, co potrzebne, jest już gotowe: chleb i kawa czekają na stole, ogrody są podlewane, a czyste ubrania właśnie prasowane. Lubiła rozpoczynać poranki, przysłuchując się, jeszcze w półśnie, jak mąż udaje się na ablucje, a potem rozbudzała się i – ciągle leżąc w pościeli – odmawiała w spokoju różaniec.
Ale tamtego dnia w domu rodziny Morales Cortés nie było ani ablucji, ani różańca, ani spokoju.2. ECHA MIODU
2
Echa miodu
Urodziłem się pośród tej sterty otynkowanych i wymalowanych kamiennych cegieł dawno temu, nieważne jak dawno. Ważne, że po wyjściu z łona matki pierwsze, co poczułem, to leżące na jej łóżku czyste prześcieradła, ponieważ miałem szczęście urodzić się we wtorek wieczorem, a nie w poniedziałek. Kobiety w mojej rodzinie od niepamiętnych czasów zmieniały pościel we wtorki, jak wszyscy porządni ludzie. W tamten wtorek pościel pachniała lawendą i słońcem. Czy to pamiętam? Nie, ale mogę to sobie wyobrazić. Przez te wszystkie lata gdy mieszkałem z mamą, nie zauważyłem u niej żadnych zmian w rutynie, przyzwyczajeniach czy sposobie, w jaki należy robić rzeczy jak pan Bóg przykazał: we wtorki zmieniano lnianą pościel, wypraną i wybieloną poprzedniego dnia, a następnie skropioną wodą lawendową, wywieszoną na słońcu, a na koniec wyprasowaną.
Tak było w każdy wtorek jej życia, z jednym bolesnym wyjątkiem, ale ten dopiero miał nadejść.
Mógł to być dzień moich narodzin, ale ja akurat urodziłem się we wtorek jak każdy inny, dlatego wiem, czym pachniały prześcieradła tamtej nocy i jakie odczucia wywoływały w kontakcie ze skórą.
Choć tego nie pamiętam, w dniu moich narodzin dom roztaczał zwykłą woń. Jego porowate cegły wchłonęły niczym gąbka przyjemne zapachy trzech pokoleń pracowitych mężczyzn oraz lubiących porządek kobiet, skrupulatnie dobierających olejki i mydła; przesiąkły aromatem rodzinnych przepisów i ubrań gotowanych w białym mydle. W powietrzu zawsze unosiła się woń robionych przez babcię mleczno-orzechowych cukierków, jej przetworów i dżemów, tymianku i komosy, rosnących w ogrodowych doniczkach, a potem jeszcze pomarańczy, ich kwiatów i miodu.
W zakamarkach domu kryły się również śmiech i odgłosy – ówczesnych i przeszłych – dziecięcych zabaw, połajanek i trzaskania drzwiami. Stawiałem stopy na tej samej mozaice z gliny, po której w dzieciństwie najpierw chodził boso mój dziadek i jego dwadzieścioro dwoje rodzeństwa, a później mój tata. Mozaika ta zdradzała wszelkie nocne psoty, ponieważ jej nieubłagane _klak_ alarmowało matkę o knowaniach potomstwa. Belki trzeszczały bez wyraźnej przyczyny, drzwi skrzypiały, a okiennice uderzały rytmicznie w ścianę nawet przy bezwietrznej pogodzie. Na zewnątrz brzęczały pszczoły, a cykady osaczały nas swoją szaleńczą pieśnią we wszystkie letnie wieczory, tuż przed zmrokiem, gdy przeżywałem jeszcze ostatnie przygody danego dnia. O zachodzie słońca najpierw zaczynała jedna, a potem w ślad za nią szły pozostałe, aż w końcu wszystkie raptownie cichły, zapewne przerażone nieuchronnym nadejściem nocy.
Dom, w którym się urodziłem, żył. Gdy czasem w samym środku zimy wydzielał zapach kwiatów pomarańczy lub w nocy rozbrzmiewały bezpańskie śmiechy, nikt się nie bał: było to częścią jego natury, jego istoty. Tata mówił mi, że w tym domu nie ma duchów: „Słyszysz jedynie przechowywane przez niego echa, abyśmy pamiętali o tych, którzy kiedyś tu mieszkali”. Rozumiałem to doskonale. Wyobrażałem sobie dwadzieścioro dwoje rodzeństwa mojego dziadka i harmider, jaki musiał wtedy panować, więc uważałem za całkiem logiczne, że nawet po wielu latach można było usłyszeć echa tych śmiechów rozchodzące się po niektórych kątach.
I tak jak podejrzewam, że w ciągu spędzonych tam lat ja również pozostawiłem swoje własne echa – wszak nie bez powodu mama mówiła mi: „Ucisz się już, dziecko, nadajesz jak katarynka” – tak i we mnie pobrzmiewają echa tego domu. Noszę je w sobie do dziś. Jestem pewien, że przechowuję w tkankach nie tylko mamę i tatę, ale także lawendę, kwiaty pomarańczy, mamine prześcieradła, ostrożne kroki babci, prażone orzechy, _klak_ zdradzieckiej mozaiki, karmelizowany cukier, kajmak, szalone cykady, zapachy starego drewna i terakoty. Składam się też z zielonych, słodkich czy zgniłych pomarańczy; z miodu z ich kwiatów oraz z mleczka pszczelego. Składam się ze wszystkiego, z czym w tamtych czasach zetknęły się moje zmysły i ta część mózgu, w której przechowuję wspomnienia.
Dziś, gdybym tylko mógł tam pojechać, zobaczyć dom i poczuć go na nowo, zrobiłbym to.
Ale jestem stary. Dzieci, które mi pozostały – a teraz nawet i wnuki – podejmują za mnie decyzje. Już od wielu lat nie pozwalają mi prowadzić samochodu czy wypełniać czeków. Mówią do mnie tak, jak gdybym ich nie słyszał albo nie rozumiał. Muszę przyznać, że owszem, słyszę je, ale ich nie słucham. Chyba nie mam na to ochoty. Przyznaję, że moje oczy nie działają już tak dobrze jak kiedyś, że trzęsą mi się ręce, męczą mi się nogi, a cierpliwość wyczerpuje się, gdy odwiedzają mnie prawnuki, bo choć jestem stary, to nie niedołężny. Wiem, jaki jest dziś dzień, wiem też, że obecnie wszystko jest koszmarnie drogie: nie podoba mi się to, ale mam tego świadomość.
Wiem doskonale, ile będzie mnie kosztować ta podróż.
Nie jest też tak, że ze starości mówię do siebie, czy widzę rzeczy, których nie ma. Jeszcze nie. Potrafię rozróżnić wspomnienia od rzeczywistości, choć coraz bardziej pociągają mnie właśnie te pierwsze, a nie ta druga. W zaciszu swojego umysłu analizuję, kto co powiedział, kto się z kim ożenił, co zdarzyło się wcześniej, a co później. Na nowo przeżywam to cudowne uczucie, jakie towarzyszyło mi, gdy kryłem się wysoko w gałęziach drzewa orzechowego, wyciągałem rękę, zrywałem orzech i rozłupywałem go najlepszym dziadkiem do orzechów, jakim kiedykolwiek dysponowałem: własnymi zębami. Słyszę i czuję zapach oraz fakturę rzeczy, które były i są częścią mnie, które kiełkują od środka. Gdy ktoś obiera pomarańczę i dociera do mnie jej aromat, umysł przenosi mnie do maminej kuchni albo do tatowego sadu. Kupne opakowania kajmaku przypominają mi o niestrudzonych rękach babci, która spędzała długie godziny, mieszając mleko z cukrem nad paleniskiem, tak by zbrązowiało, ale się nie przypaliło.
Odgłosy cykad i pszczół, obecnie tak rzadko spotykane w mieście, przenoszą mnie do czasów dzieciństwa, choć nie mogę już biegać. Ciągle tropię zapach lawendy i wyczuwam go, nawet jeśli wiem, że nie jest prawdziwy. Nocami, gdy zamykam oczy, słyszę _klak_ mozaiki, trzeszczenie belek i stukot okiennic, choć w moim miejskim domu nie ma obluzowanych płytek, belek czy okiennic. Czuję się jak w domu, ale w tym, który opuściłem w dzieciństwie. Tym, który opuściłem zbyt wcześnie. Nie czuję się sam, i jestem z tego rad.3. PUSTY FOTEL
3
Pusty fotel
Beatriz Cortés de Morales miała zapamiętać ten październikowy poranek 1910 roku do końca życia.
Uporczywe pukanie do drzwi kazało jej myśleć, że pewnie na którymś z pól trzciny cukrowej wybuchł pożar, dlatego opuściła ciepłe łóżko i poszła otworzyć. Na progu stała zapłakana Pola: Reja zniknęła. Nie leży przypadkiem w łóżku? Nie. A może jest w fotelu? Też nie. Gdzie jeszcze staruszka mogła się podziewać?
Pewnie leży martwa, porzucona w jakichś krzakach.
Beatriz znała nianię Reję od zawsze, ponieważ Moralesowie i Cortésowie byli sąsiadami i często wzajemnie się odwiedzali. I choć z przyszłym mężem znała się przez całe swoje życie, zakochała się w nim, gdy miała szesnaście lat, a Francisco Morales właśnie skończył inżynierię lądową na Uniwersytecie Nôtre Dame i zaprosił ją do romantycznego tańca podczas zabawy z okazji Wielkiej Soboty.
Odkąd zmarł jej teść, a Francisco odziedziczył po nim majątek, Beatriz dzieliła z mężem wszystkie obowiązki, w tym opiekę nad staruszką, która właśnie przepadła.
Moralesowie zmobilizowali pracowników hacjendy: jedni mieli popytać o nią w miasteczku, inni wyruszyć w chaszcze na poszukiwania.
– A jeśli porwał ją niedźwiedź?
– Znaleźlibyśmy jakieś ślady.
– Dokąd miałaby pójść, skoro od przeszło trzydziestu lat nie rusza się z miejsca?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Musieli ją odnaleźć, żywą lub martwą. Podczas gdy Francisco koordynował poszukiwania konne, Beatriz usiadła na pustym fotelu niani, który zaskrzypiał pod jej ciężarem. Myślała, że to będzie najlepsze miejsce do oczekiwania na wieści, ale prędko poprosiła praczkę Lupitę, by przyniosła jej krzesło. Nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła ujarzmić nieprzystosowanego do jej kształtów mebla.
Spędziła dłużące się godziny na własnym krześle, obok fotela niani, który bujał się sam z siebie, już to przy podmuchach schodzącego z gór wiatru, już to ze zwykłego przyzwyczajenia. Mati, kucharka, przyniosła jej śniadanie, ale Beatriz nie miała apetytu. Mogła tylko patrzeć w dal. Wypatrywać jakiegoś ruchu. Czegoś, co zakłóciłoby monotonny obraz pól lub nieokiełznane i dziewicze piękno wzgórz.
Stamtąd rozciągał się piękny widok na góry i pola trzciny cukrowej. Beatriz nigdy nie podziwiała go z tej perspektywy i teraz już rozumiała zachwyt, jaki to miejsce budziło w niani. Ale po co miałaby wpatrywać się nieustannie w bezkresne i nieruchome wzgórza? Po co miałaby wiecznie obserwować tę samą ubitą ścieżkę, wplątaną w zbocza gór? Wreszcie czemu tak uparcie przyglądała się z zamkniętymi oczami? Na co czekała?
Beatriz, która była kobietą praktyczną, doszła do wniosku, że niania raczej nie odnajdzie się żywa. Dlatego w całym swoim pragmatyzmie zaczęła snuć konkretne plany co do czuwania przy zwłokach ukochanej niani: owiną ją białym lnianym prześcieradłem i złożą w trumnie z eleganckiego drewna, po którą zdążyła już posłać. Mszę odprawi ojciec Pedro, a na pogrzeb najbardziej długowiecznej kobiety w regionie zostanie zaproszone całe miasteczko.
Oczywiście bez ciała nie było mowy o czuwaniu. A czy można odprawić mszę żałobną bez zmarłego?
Jeśli chodzi o bujany fotel, nie mogła się zdecydować, co powinna z nim zrobić. Spalić, czy zmielić na trociny i rozsypać w przydomowym ogrodzie albo umieścić te trociny w trumnie, przy nieboszczce. Mogli też po prostu zostawić go tam, gdzie zwykle, na pamiątkę po ciele, które zajmowało go przez tak długi czas.
Byłoby świętokradztwem, gdyby z przedłużenia jestestwa niani stał się na powrót przedmiotem czyjegoś użytku. To nie ulegało wątpliwości.
Przyjrzała się uważnie staremu fotelowi; nigdy wcześniej nie widziała, żeby był pusty. Nigdy go nie naprawiano ani nie zrobiono niczego, by utrzymać go w dobrym stanie, a mimo to miał się całkiem nieźle. Nieco skrzypiał przy bujaniu, ale zdawał się być odporny na czas i warunki pogodowe, zupełnie jak jego właścicielka. Symbioza między fotelem a jego posiadaczką była faktem, a Beatriz przypuszczała, że dopóki Reja będzie żywa, dopóty mebel się nie zniszczy.
Nagle zauważyła z niepokojem, że ktoś biegnie ścieżką, wyznaczoną wśród rosnącego na wzgórzach sitowia.
– Co się stało, Martínie? Znaleźli ją?
– Tak, proszę pani. Pan Francisco posłał mnie po wóz.
Beatriz patrzyła, jak Martín oddala się w pośpiechu w poszukiwaniu transportu. „Znaleźli ciało”, pomyślała i na przekór swojemu praktycznemu umysłowi poczuła silny smutek. Choć niania Reja była niespotykanie stara i można się było spodziewać, że wkrótce umrze, wolałaby, żeby stało się to w innych okolicznościach: by odeszła spokojnie, we własnym łóżku lub bujając się w fotelu. Nie w ten sposób, być może zaatakowana przez jakieś zwierzę, sama i na pewno przerażona, pozostawiona na pastwę żywiołów na ścieżce kręcącej się pośród wzgórz.
Taki kawał życia, a potem taki koniec.
Otrząsnęła się ze smutku: przed przybyciem ciała było tyle do zrobienia.
Gdy mężczyźni przyjechali załadowanym wozem, stało się jasne, że wszystkie plany i przygotowania były zbędne: wbrew wszelkim przewidywaniom niania wróciła żywa.4. W CIENIU ANACAHUITY
4
W cieniu anacahuity
Francisco opowiadał później, że odnaleźli ją parobkowie, jakieś półtorej mili od domu. Wrócili po niego, skonsternowani, bo gdy w końcu zlokalizowali staruszkę, ta nie odpowiadała na ich pytania i nie chciała ruszyć się z miejsca. Wtedy Francisco posłał po wóz, a następnie osobiście udał się tam, gdzie znajdowała się niania Reja. Siedziała na kamieniu z zamkniętymi oczami, bujając się w cieniu anacahuity. W ramionach trzymała dwa zawiniątka: jedno okutane w jej fartuch, a drugie w chustę. Mężczyzna podszedł ostrożnie, by jej nie przestraszyć.
– Nianiu Rejo, tu Francisco – odważył się powiedzieć, gdy otworzyła oczy. – Co robisz tak daleko od domu? – spytał, nie oczekując odpowiedzi od staruszki, która zamilkła już wiele lat wcześniej.
– Poszłam go odszukać – odparła cicho, głosem zachrypniętym od starości i długiego milczenia.
– Kogo?
– Płaczące dziecko.
– Tu nie ma żadnych dzieci, nianiu – odrzekł. – Już nie.
W odpowiedzi Reja wskazała na zawiniątka.
– Co tam jest? – Francisco wziął pierwsze, owinięte w fartuch. Gdy je odwinął, przestraszył się i wypuścił z rąk. W środku znajdowało się gniazdo pszczół. – Po co to wzięłaś, nianiu? Użądliły cię?
Po zderzeniu z ziemią nieliczne pszczoły znajdujące się w środku gniazda wyleciały rozzłoszczone w poszukiwaniu winnych. Niektórzy parobkowie rozbiegli się, ścigani przez owady, lecz te po kilku metrach przerwały zgodnie swój wściekły pościg i zawróciły, jak gdyby ktoś wezwał je do domu. Zawiniątko, które niania Reja wciąż trzymała w ramionach, poruszyło się w chuście. Francisco i kilku robotników, którzy oparli się pokusie ucieczki po pierwszym ataku rozjuszonych pszczół, wpadli w osłupienie. Tym większe, że staruszka przytuliła do siebie tobołek i zaczęła go kołysać, jak gdyby chodziło o dziecko.
– Co tam jeszcze masz, nianiu?
Wtedy zawiniątko wybuchło płaczem i zaczęło się gwałtownie poruszać.
– Jest głodne, to dziecko – powiedziała niania Reja, nie przestając się bujać.
– Mogę je zobaczyć?
Gdy Francisco odwinął chustę, mężczyźni w końcu zobaczyli, co niania trzymała w ramionach: było to niemowlę.
Cofnęli się z przerażenia. Niektórzy wykonali znak krzyża.6. SKRZYDŁA, KTÓRE GO OTULAJĄ
6
Skrzydła, które go otulają
Pojawienie się Simonopia naznaczyło nas na zawsze i stanowiło punkt zwrotny w historii naszej rodziny. Później miało też decydować o życiu lub śmierci, choć to zrozumieliśmy dopiero z perspektywy czasu.
Tato do końca życia wyrzucał sobie swoją reakcję na jego widok.
Przypuszczam, że niezależnie od obycia w świecie, wykształcenia i inteligencji, nigdy nie przestał całkowicie wierzyć w przesądy krążące po miasteczku, które sąsiadowało przecież z wioską czarownic. Zapewne wytrąciły go też z równowagi wszystkie pozostałe wydarzenia tamtego dnia: pusty fotel, zniknięcie niani, przeświadczenie o jej śmierci, coraz szerzej zakrojone poszukiwania wśród otaczających hacjendę krzewów; potem odnalezienie staruszki, jej słowa, wojowniczy rój wylatujący ze skrywanego w zawiniątku gniazda; na koniec noworodek o zniekształconej twarzy, otulony chustą niani i żywą pierzynką z pszczół.
Jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, zawsze tak istotne, to Simonopio – jak nazwano go pod naciskiem niani i mimo sprzeciwów ze strony moich rodziców i księdza – nie wywarł najlepszego z możliwych. Wieśniacy prosili chlebodawcę, by porzucił to monstrum przy drodze, pod anacahuitą.
– Ażby się wola Boża wypełniła, _patrón_¹, bo to pomiot diabelski – nalegał Anselmo Espiricueta.
W tamtej chwili mój tata już otrząsnął się z pierwszego wrażenia. Podjął wysiłek godny człowieka światowego, obytego, wykształconego i inteligentnego, i zapomniał o przesądach, skupiając się na rozwiązaniu zagadki.
– To niedorzeczne, Espiricueto. Tutaj nie wierzymy w takie rzeczy – powiedział, a następnie znów zaczął delikatnie podpytywać nianię.
Z niewielu wypowiedzianych przez nią słów Francisco dowiedział się, gdzie i w jakich okolicznościach znalazła niemowlę. Nigdy jednak nie udało mu się zrozumieć, jak to się stało, że staruszka wyruszyła w góry i doszła aż do mostu, pod którym leżało dziecko. „Usłyszałam je”, mówiła tylko; „usłyszałam je”. Wszyscy, zarówno ci przesądni, jak i wykształceni, wiedzieli, że z odległości kilku kilometrów nie da się usłyszeć delikatnego kwilenia dziecka porzuconego pod mostem.
To była wielka zagadka, tym większa że don Teodosio i młoda praczka Lupita zaprzeczyli, by widzieli je, przechodząc tamtędy nieco wcześniej. I miała pozostać nierozwiązana. Jak to możliwe, że staruszka usłyszała płacz? Nie było na to żadnej odpowiedzi. A przynajmniej żadnej wiarygodnej.
– Przecież ja nawet nie słyszę żony, jak mówi do mnie przy obiedzie – mówił parobek Leocadio każdemu, kto chciał go słuchać.
Było jednak coś, czemu nie dało się zaprzeczyć: nieruchoma staruszka z drewna opuściła swój niewielki świat, aby udać się na ratunek nieszczęsnemu dziecku, i zdołała przetransportować je wraz z gniazdem i jego skrzydlatymi towarzyszkami. Kiedy tata próbował odgonić wszystkie pszczoły pokrywające ciałko noworodka, Reja mu na to nie pozwoliła.
– Zostaw je, dziecko – powiedziała, ponownie otulając maluszka.
– Ale nianiu, one go użądlą.
– Już dawno by to zrobiły.
Poirytowany, rozkazał mężczyznom, by wnieśli na wóz nianię Reję, która kurczowo trzymała swój pakunek w obawie, że parobkowie jej go wyrwą i spełnią groźbę ponownego porzucenia dziecka.
– Jest mój.
– Jest twój, nianiu – zapewnił tata – i pojedzie z nami.
– I gniazdo też.
Tata osobiście, niechętnie acz bardzo ostrożnie, przykrył je fartuchem, by następnie wnieść je na wóz. I dopiero wtedy ruszyli z powrotem do domu i do pustego bujanego fotela.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Hiszp. szefie (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2.
Hiszp. tak, szefie.
3.
Venustiano Carranza (1859–1920) był prezydentem Meksyku w latach 1917–1920 i jedną z kluczowych postaci rewolucji meksykańskiej. Doprowadził do uchwalenia konstytucji z 1917 roku, inicjującej wiele reform społecznych, w tym reformę rolną i ustanowienie praw pracowniczych, a także uznającej prymat państwa nad Kościołem katolickim. Jego rządy spotkały się z silną opozycją, zarówno ze strony konserwatywnych posiadaczy ziemskich, jak i bojówek chłopskich pod przywództwem Emiliana Zapaty czy Pancha Villi.