Brzuch Niny Conti - ebook
Brzuch Niny Conti - ebook
O czymkolwiek pisze Artur Daniel Liskowacki – o teatrze, filmie, literaturze i życiu literackim, o Szczecinie czy Oborach, otoczeniu gabinetu proktologa w przychodni zdrowia, brzuchomówstwie, poezji Piotra Szewca, prozie Romana Bratnego – jest w tym ironia. „Ironia – ładne imię dla paskudnej dziewczynki”. Zmysłowi obserwacji, erudycji, rozległości skojarzeń towarzyszy świadomość języka, którym pisze, którym myśli, i to nadaje jego tekstom szczególną dynamikę, szczególny rytm. Umie być bardzo dowcipny i krytyczny, i nie boi się być poważny, melancholijny i ciepły. Zbiór esejów ""Brzuch Niny Conti"" bawi, zachwyca i wzrusza. Kolejna książka potwierdzająca pisarską klasę Liskowackiego, napisana niepowtarzalnym, charakterystycznym dla niego stylem. Bohdan Zadura
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-43-7 |
Rozmiar pliku: | 824 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Jesienią żółkną liście i stare, pochylone kobiety błądzą wśród drzew, zbierając do podartych worków martwy szczątek lasu”.
Stanisław Dygat, Pożegnania
1.
Myślałem, że już tu nie wrócę (bez „nigdy”; jeszcze bez). Do tych pałacyków w O., tych leśniczówek, stawisk, domów i dymów literatury. Że już napisałem swoje, o tym, co cudze, a może – kto wie – napisałem cudze, o tym, co moje. Ale nie musiałem wracać, samo wróciło.
Pewnego jesiennego dnia zapachniało kawą i papierosami, referatem i za pan bratem, turniejem jednego wiersza i wspólną uroczystą kolacją, poetyckim kręgiem i biesiadą pokoleń. Osobny stałem się nagle zbiorowy, przechodzący mimo znalazłem się w środku. Dokładniej: w holu.
– Dobry wieczór, profesorze – powitała mnie któraś, dla której byłem kimś.
– Nie jestem profesorem.
– Jak to?
– Zostałem przy tytule magistra.
– To nie zaszczyci nas pan analizą...
– Niestety. Wokalizą też nie. Słyszałem natomiast, że wieczorem ma dla nas, to znaczy dla państwa, zaśpiewać sama pani...
– Ależ poznaliśmy się w roku ubiegłym u M.
– To być może. Żeśmy się znali. Przed śmiercią. Jak mówi Dianna. Albo Stella, nie pamiętam.
– Nie pamięta pan?
– Tylko tyle, że Fantazy.
– Kto?
– Już wiem! Hrabina Respektowa.
Uśmiech kwaśny. Raczej bez respektu. Wątpiący. We mnie. I słusznie.
Bo ja właściwie nie wiem kto. Ta tu, oni tam. Może zresztą nie było mi z nią w tym holu akurat tak. Pewnie było gorzej (dla mnie). Gdzieżby aż takie utarczki słowne („Z babami się jak na pałasze bije”... – to akurat pamiętam: Rzecznicki). W każdym razie podobna do kogoś. Tak samo pewnie jak ja (świeżo po premierze Fantazego w K.). Patrzy na mnie niepewnie, uśmiecha się, już z pewnością. W końcu nie jestem stąd, więc znikąd, a ona jest spośród, czyli jest.
Przemykam spiesznie między innymi, którzy są. Między innymi po to, żeby mnie nie było. Przynajmniej widać. Bo przecież nie uczestniczę w corocznym, tradycyjnym, kolejnym. Tylko tak się złożyło, że tu nocuję za dnia, czytam nocą, mam zjeść obiad, napisać wybitne dzieło, oddać klucze. Reszta, która przyjechała, jest większością, i nie jest milczeniem. Gwar, ukłony, wymiana spojrzeń i tomików, srebro termosów, drożdżowe ciasto, zapach mandarynek.
Poeci są w wieku, niektórzy wciąż w dwudziestym, a poetessy nie. W słowie poetessa nie ma już ironii. Choć podkreśla je czerwono mój stary program edytorski. Pismo literackie w jednym z wojewódzkich miast – z biblioteką sponsorką w nagłówku – przedstawia „nowe wiersze” miejscowych „poetów i poetess”. Więc poetessy: z siwym warkoczem, rudym klipsem, wilgotnym kasztanem spojrzenia. Adorowane adorują, obdarowane nie darują.
Po kolacji ma być koncert przy świecach, niektóre już nadgryzają uszminkowane dyskretnie ogarki mentolowych slimów. Poeci mówią prozą, rzadziej niż zwykle używając słowa kurwa.
Co ja tu robię. A raczej: czego tu nie robię. Nie sikam do umywalki, jak Himilsbach, nie skaczę, pisząc, po górach, jak Andrzejewski, nie spaceruję wokół brata jak Brandys. To i otoczyli mnie brakiem większego zainteresowania. Mniejsze, owszem, tli się tu i tam. Z niektórymi mówimy do siebie, z innymi kiwamy głowami nad sobą, jakby to był ktoś znajomy. Sprzed lat niewielu, raptem trzydziestu, może czterdziestu. Rozpoznaję niektórych – czasem i we mnie – mają czarne brody, zupełnie jak wtedy, i spojrzenie pełne siebie. Albo łysiny, które połyskują im identycznie jak kiedyś. Tylko u niektórych widać ślad żeli (żalu) – jasne, że nie do włosów – pod powieki. Wspomagającego wstrzymywanie procesu starzenia Się Steda, i skutków sterania w staraniach o patronat urzędu, mecenat zarządu. Ten, pod kim ślizgają się wytarte dywany w wydziałach kultury, może w razie czego liczyć na konkursy. L., który jest od zawsze ich jurorem, mówi mi później, innego dnia, gdzie indziej, że wielu z tych, co słali na nie wiersze pół wieku temu, robi to i dziś. Niektórzy do dziś wygrywają. Jeśli (minimum) pięćset złotych, plus zwrot kosztów podróży, przyjadą osobiście po odbiór. Wychylą kielicha, zagryzą tabletką na ciśnienie, posłuchają młodzieży szkolnej, która wyrecytuje ich na gali.
Niektórzy z niektórych byli przecież kiedyś tymi, którzy. Ich ówczesne tomiki w oficjalnych oficynach – choć nikt ich nie czytał, podobnie jak nikt nie czyta wydanych dziś (w końcu wiersze są nie po to, żeby je czytać, ale po to, by je pisać, a zwłaszcza wydawać) – miały nakłady jak dzisiejsze bestsellerowe powieści. Ich spotkania autorskie bywały spotkaniami w księgarniach, bo wtedy były jeszcze księgarnie. Ich kobiety, kierowniczki powiatowych bibliotek i licealistki ze średnich miast, popełniały przez nich samobójstwo, a przynajmniej upijały się likierem cytrynowym, o czym potem pisali prozaicy i kręcili filmy reżyserzy. Niektórzy z niektórych bywali również później. Bywało jednak, że musieli być nie tam, gdzie by być woleli. Choć tam, wiadomo, być nie warto, bo nie ma tam niczego. Bo są tam wciąż ci sami, czyli nikt. Mainstream. Salon. Gwiazdy mediów. Pedały, lesby i Żydzi. Kochankowie przewodniczącej jury.
A tu niektórzy, a właściwie wszyscy, są u siebie, więc są. Sobą. Czyli tymi, którymi są w napisanych przez siebie notach biograficznych swoich tomików i poetyckich arkuszy, sfinansowanych dzięki środkom, a czasem tylko obrzeżom. Kto to dziś rozróżni, prócz profesora Czaplińskiego. Poza tym cisza opiniotwórczych mediów, roztaczająca się nad ich lokalnymi splendorami, jest przestrzenią tak rozległą, że dzięki temu lepiej ich słychać. Choćby między sobą.
Co w tym złego. Mogą się skrzyknąć nawet szeptem. Ale najlepiej w ramach. Jakiegoś projektu, wspartego albo pod patronatem. Może być także z okazji pory roku lub imienia. Wybitnego Poety. Jeśli nie jest dość wybitny, może być miejscowy. Popieramy miejscowe, bo lokalne. Lokowane jak produkt. Jak mała ojczyzna. Jak mała być może, żeby była wielka dla tutejszych? By była w sam raz na ich rozmiar?
Rzeszowski prozaik. Szczeciński pisarz. Słupski eseista.
Ale też inaczej: wrocławski poeta. Tadeusz Różewicz (na przykład).
2.
Odwrotnością spotkań autorskich, na które przychodzi dziś ślepiec z psem (tak o frekwencji na meczach hokeja na trawie mówił kiedyś jeden z trenerów tej dyscypliny sportu), a pytania zadaje zdany na siebie prowadzący (który sam się, niestety, do tej sytuacji częściowo doprowadził, i teraz ma najgorzej, bo nie może dyskretnie wyjść) – są zjazdy, zloty, wiosny, jesienie i zimy, sympozja oraz inne literackie (głównie poetyckie) zgromadzenia cechowe.
Można powiedzieć, kiedyś to były zjazdy, noce Kupały i Sikały, festiwale liryki i zalotne zloty. Tak że nic nowego pod słońcem. Czy raczej: pod księżycem. „O, Księżycu, Ty planeto blady”... – szydził łagodnie Gałczyński. Nic nowego pod księżycem? „Takiż był księżyc i na rynku pompa...” Wiele się pomylę, gdy powiem, że została tylko pompa? Celebra lirycznych konfraterni, zamknięty, a przecież mnożący się zakon autorów niezliczonych tomików i antologii wydanych z okazji, Nibylandia nagród i konkursów o tytułach, przy których sławna kiedyś nazwa Turniej Poetycki Czerwonej Róży to wzór umiaru i dyskretnego wyrafinowania – to wszystko lśni w księżycowym blasku i odbija własne światło. „Takiż był księżyc, ja stojąc za wałem / Marii ten bukiet róż ofiarowywałem / Mych skromnych ogni zadatek niewinny / Atoli Marię posiadł bałwan inny!”.
Jakiego bałwana czczą dzisiejsi poeci? Że to bałwan bez „tkliwej dynamiki”, a już na pewno „Angelologii”? Tę dostali do śpiewania estradowi bardowie. Następcom liryków – młodszym, chłodniejszym, cynicznym, choć nie mniej naiwnym niż poprzednicy – została codzienność. Na szyldzie domu w K-J., kilometr od O., przeczytałem niedawno: „Zakład Fryzjerski i Kosmetykologia”. Już Słowacki marzył, by „zjadaczy chleba w aniołów przerobić”.
Ale i Gałczyński sam w sobie się przegląda niekiedy. Jako mimowolny patron najgorszej poezji oraz recytujących dzieci płci obojga (z przewagą dziewczynek). Nie bez kozery pewnie organizowany dla nich konkurs Szczeciński Parnas wymienia nazwiska miejscowe, godne Parnasu (ja też go bywam godny), dodając w regulaminie: „z wyjątkiem K.I. Gałczyńskiego”. Choć, jak chce Literatura na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku. Przewodnik Encyklopedyczny (2003), autor Satyry na bożą krówkę – w Szczecinie skądinąd pisanej – mieszkający w nim niecały rok (licząc jednak tutejsze życie jego rodziny – wiążące go z miastem – trwało trochę dłużej) – był autorem szczecińskim.
Dobrze, domyślam się. Organizatorzy konkursu (miejscowy oddział ZLP i Wydział Oświaty) wypisali zeń Konstantego Ildefonsa, by nie ułatwiać dzieciom (i nauczycielom) wyboru. Wiadomo, bez zapisu na Gałczyńskiego, wszystkie recytowałaby Wiosnę w Szczecinie albo Zaczarowaną dorożkę.
Ale „Zapytajcie Artura”... To odpowiem. Pomnik Zaczarowanej dorożki witałem kiedyś oficjalną mową (niezbyt wiązaną) jako prezes miejscowego SPP, na jednym ze szczecińskich placów – czy raczej skwerów – w pobliżu, ale jednak z dala od śródmieścia. Promnik ten przypomina trochę wagon tramwajowy, co mogłoby być à propos, bo niedaleko znajdowała się najstarsza zajezdnia tramwajowa w Szczecinie. Zajezdni już nie ma. Pomnik nurza się w zieloność. Że to dorożka itd. nie wiedzą dziś jednak nawet okoliczne psy, biegające wokół po trawie w swoich pilnych sprawach. Chyba, że boże krówki.
W szczecińskim Klubie 13 Muz, będącym niegdyś legendą artystyczną – z czasem zmienionym na Dom Kultury – stał przez lata na półpiętrze Gałczyński właśnie. Mówiąc współczesnym językiem: ikona klubu (skądinąd do ikon nie miał on predylekcji, wolał – wiadomo – europejski barok). Dokładniej jego popiersie, czy raczej głowa (bardzo Mickiewiczowska w wyrazie, autorstwa Sławomira Lewińskiego). Ale dziś Gałczyński znów w Muzach stoi, tam gdzie stał (choć niektórzy mogliby się czepiać, że kiedyś stał tam, gdzie stało ZOMO lub coś w tym rodzaju). Mówiąc inaczej: przez wiele lat był odstawiony (na zaplecze), ale teraz znów jest wstawiony (jak zawsze). I znów obok niego przechodzę. Choć nie wiem w sumie, dokąd. Przecież nie do wieczności.
Konkurs poetycki jego imienia, które Muzy w latach 60. organizowały, przekształcił się z czasem w festiwal teatralny Małej Formy (to by akurat K.I.G. odpowiadało: cenił kameralistykę), potem zaś zmienił nazwę na Kontrapunkt (Gałczyński akurat wolał harmonię) i przeniósł się gdzie indziej.
Wszystko płynie. Nawet śledź.
Anna Arno, autorka biografii Niebezpieczny poeta (2013), przyjeżdżała do Szczecina, by odkurzyć jego tutejsze ślady, ale w jej warszawskiej książce nie ma ich wiele. Co się dziwić. Nie żyje już nawet T., satyryk i autor tekstów piosenek, który spisywał Muz klechdy domowe (klubowe). A to jemu, zdaje się, Gałczyński złamał kiedyś nogę. Upadając. Bo postument, na którym umieszczono głowę, był wysoki, ale wąski. Symbolizowany owym upadkiem i złamaniem (raczej nieoficjalnie) wpływ Gałczyńskiego na życie literackie Szczecina też się z czasem zawęził, a i samo mówienie o nim jest tu dziś raczej de mode. Także wśród akademików („donoszę panie naczelniku”). Co paradoksalnie, acz bez dramatycznego patosu, dopełnia historię szczecińskiego Zjazdu ZLP z 1949 roku, na którym zadeklarowano socrealizm w literaturze polskiej, a kanarkowi Gałczyńskiego (-mu?) obiecano przydeptanie gardziołka.
Szczeciński stosunek do autora Niobe da się dzięki temu opisać sekwencją typowo polską: duszenie z miłości, przydeptywanie, duszenie z miłości, przydeptywanie itd. Żywe gardziołka wcale zresztą do tego nie są potrzebne. Wiadomo poza tym, że gardziołka służą poetom, za ich życia, do różnych rzeczy. Mój ojciec – w drugiej połowie lat 50. młody literat szczeciński – otrzymał od starszych kolegów zadanie, by towarzyszyć Władysławowi Broniewskiemu, który przyjechał do Szczecina na cykl spotkań autorskich. Miał mu towarzyszyć w roli, by tak rzec, stróża gardziołka Wielkiego Poety. Któregoś razu był więc z nim w słynnym już wtedy bufecie Klubu 13 Muz. Poeta poprosił o szklankę wody. Otrzymał ją i wypił duszkiem. Bez mrugnięcia. Choćby do stróża, który dopiero poniewczasie zorientował się, że szklanka była z procentami.
Wysokoprocentowi poeci przetrwali już chyba tylko w określeniu szklanki wielkości kieliszka: literatka. Natomiast imię Konstantego Ildefonsa przejął jakiś czas temu inny konkurs poetycki w Szczecinie dla poetów wstępujących. Niektórzy wstępują do dziś. Ale któż jeszcze pamięta ich hasło – kierunek – identyfikator: Pokolenie, które wstępuje; Jerzy Leszin Koperski wiódł owo pokolenie ku przyszłości – jako odkrywca i drogowskaz w jednym – w wielce poetyckiej dekadzie lat 70.
Przyszłość się skurczyła, ani zauważono, że minęła, i nagle stała się dla maszerującego pokolenia przeszłością. Tymczasem konkurs imienia nieustannego Poety (ogólnopolski) organizuje Dom Kultury Skolwin (pracujący w nim Marek Maj lubi Gałczyńskiego i pisze bliskie tej liryce wiersze). Skolwin to dzielnica trochę za miastem. Za czasem. W jesiennym zmierzchu, w dymie tamtejszej huty. Którą wydymała rzeczywistość. Ale poezja chyba trochę też. Bo na Skolwinie jest także (była sobie) papiernia.
3.
Zbieram jesienne kwiaty. Rozłożone na stołach poetyckiego zlotu tomiki, arkusze, poezje ulotne, pisma zebrane: tam, gdzie kwitły. Samych wierszy nie dotykam, zbyt delikatne (zwłaszcza że zawsze znajdzie się taki, który może w rewanżu „dutknąć” mnie). Ale przyciągają mój wzrok biogramy młodych poetów i poetek (poetess) w wieku zresztą różnym; eksponujące nagrody i wyróżnienia.
Wybieram i komponuję w bukiet jedną poetkę i jednego poetę: wyróżnienie w V Regionalnym Konkursie Literacko-Muzycznym, II miejsce w Szkolnym Przeglądzie Talentów w Ultrakatolickim Liceum im. Ignacego Loyoli, III miejsce w X Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Szuflada Moich Wspomnień”, wyróżnienie w Krajowym Konkursie Literacko-Fotograficznym „Gdzie anioł mówi dobranoc” w kategorii literatura, II nagroda w Turnieju Jednego Wiersza podczas podsumowania XXX Konkursu Literackiego Szkół dla Dorosłych „Złamane Pióro” oraz I nagroda w Turnieju Poetyckim „O Koronę z Orłem” zdobyta Poetycką Wiosną nad Prosną, I miejsce w konkursie na dużą formę literacką DKK w Lejkach Wypukłych, III miejsce i Brązowa Brzytwa w XX konkursie fryzjerów piszących im. ks. Baki, II miejsce w konkursie poetyckim „O Złotą (Nie)Wierzę Kazimierza Średniego”, plus wyróżnienie w konkursie „Wawrzyn Laurentego 2014”.
Oczywiście kluczę i szydzę, co może być – wiem – męczące nie tylko dla cytującego, a i czytającego. Który może też zauważyć słusznie, że kolekcjonowane dziś przez autorów – i przypinane im jak baretki orderów – przez wydawców, ale też przez nich samych sobie – nazwy Najważniejszych Nagród Literackich i Nominacji do Tychże – na okładkach i skrzydełkach ich książek – są w gruncie rzeczy ekskluzywną odmianą cytowanej wyżej litanii.
To prawda, lecz zaręczam, że prawdziwe, a wydrwione tu tanio przeze mnie triumfalne biogramy poetki i poety – ze szczegółami o nazwach bardzo zbliżonych do naśladowanych przeze mnie – były i tak wielokrotnie dłuższe.
Z biogramami młodych poetów w wieku różnym zawsze tak zresztą było. Może nie zawsze, ale czasami. Na przykład w czasach, gdy sam byłem młodym poetą. Pamiętam dobrze – bo była to spora sensacja środowiskowa – masowe Schadenfreude, gdy tygodnik „Student”, publikujący czasem literaturę (młodą), zamieścił któregoś razu obfity biogram pewnego młodego poety. Biogram ów był przez niego do tych wierszy dołączony jedynie, jako wymierne exemplum ich wartości, ale redakcja, z jakichś wrednych powodów, wolała wydrukować sam biogram (bez wierszy). Stanowiący wyliczankę tytułów poetyckich, które autor zdobył, i konkursów literackich, w jakich zwyciężył.
Poeta ów przełknął jednak zniewagę i wszedł potem śmiało (jako pokolenie, które wstępuje, gdy inne wstąpić nie chciało) w nową Polskę; został nawet posłem na Sejm III RP. Jednej wprawdzie kadencji, lecz antykadencja jego poetyckiego głosu nabrała przez to dodatkowej wysokości. Takiej, że gdyby nawet nastąpił kiedyś upadek tego autora, byłoby to bez wątpienia słychać, kto wie, może jeszcze bardziej niż upadek Gałczyńskiego na półpiętrze 13 Muz.
Kto zresztą wie, na jakie można się wspiąć wyżyny, będąc dziś poetą. Jest jednak jeden ważny warunek: wielkim poetą można być przede wszystkim w mniejszych miastach (na pociechę sobie i innym zacytuję Jeremiego Przyborę z piosenki Nad Prosną: „mniejszych miast: dwie trzecie”). W większych miastach wiedzą na ogół, że wielcy poeci już nie żyją, a ci trochę mniejsi muszą dreptać po różnych miejskich urzędach za dotacją, co dodatkowo im spiłowuje obcasy, czyniąc ich jeszcze mniejszymi niż są w rzeczywistości. Natomiast w mniejszych miastach, owszem. Tu mniejsi poeci rosną, bo przecież mniejsze miasta, które chcą, by je traktować jak większość większych, nie mogą mieć małych poetów. No więc uchylają swoim niedużym poetom nieba, przez co od razu czują się więksi.
Wśród książek z mniejszego miasta znajduję tomik poetki (jednak poetki, nie poetessy) w wieku już niemłodym. Wyjechała z mojego niewiele większego miasta niedawno, jakieś lat trzydzieści, a może tylko ćwierć wieku temu. Jako autorka szczupłego zbioru erotyków, który był wtedy jedyną jej książką (choć miała lat blisko pięćdziesiąt), za to uczynił ją bohaterką wielu żartów kolegów literatów oraz członkinią (członkiem? w końcu o erotykach mowa) Koła Młodych ZLP. A w biogramie tegoż tomu czytam, że jest dziś nie tylko autorką siedemdziesięciu siedmiu (może przesadziłem o siedem) innych tomów – wszystkich wydanych w mniejszym mieście, do którego się z mojego niewiele większego przeniosła – ale także, jako animatorka kultury i sztuki w tymże mniejszym mieście, beneficjentką różnego rodzaju krajowych, pałacowych i ministerialnych zaszczytów, tudzież licznych orderów na najszerszych wstążkach, wyłączając chyba tylko Order Podwiązki, widać niestosowny dla jej wieku.
A ja co? A ja z poetką tą piję kawę w holu pałacu i sieni jesieni. Wymieniamy uwagi, bo swojego tomiku (też z biogramem) nie mam jakoś przy sobie. Obok sunie ta, która niedawno mnie wzięła za kogoś, lecz teraz omija mój profil (face bez booka) wzrokiem. Ale że kończyliśmy naszą rozmowę Fantazym, to wyświetla mi się końcowy wers z jego przedstawienia w K., które widziałem parę dni wcześniej (wers wyświetlony był wraz z całą strofą na ekranie z boku sceny): „Mówię – bom smutny – i sam pełen winy”.
Jako że był to Fantazy spuentowany fragmentem Grobu Agamemnona.
Nie szkodzi, powyższy cytat można uznać przecież za słowo od reżysera. Rodzaj jego – cóż, że raczej mimowolnej – ekspiacji. Akt nieświadomej pokory.
Czy nie powinienem tej puenty dopisać i samemu sobie?nota biograficzna autora
Artur Daniel Liskowacki (ur. w 1956 r. w Szczecinie) – prozaik, poeta, eseista, publicysta i krytyk teatralny. Prezes zarządu Fundacji Literatury imienia Henryka Berezy. Jego powieść Eine kleine (2000, FORMA 2009) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2001 i otrzymała I nagrodę w kategorii prozy VI Konkursu Literackiego Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (2002). Powieść Mariasz (FORMA 2007) nominowano do Europejskiej Nagrody Literackiej (2009), a zbiór opowiadań Capcarap (FORMA 2008) nominowano do Nagrody Literackiej Nike 2009. Ostatnio wydał: Kronikę powrotu (FORMA 2012), Elegijki (2013), Capcarap (FORMA 2014, wydanie 2 poszerzone), Ulice Szczecina (ciąg bliższy) (FORMA 2015), Ulice Szczecina (FORMA 2016, wydanie 2 rozszerzone), Późne popołudnie (2017), Spowiadania i wypowieści (FORMA 2018) i Brzuch Niny Conti (FORMA 2019).w serii piętnastka ukazały się:
Henryk Bereza „Względy”, „Zgłoski”, „Zgrzyty”
Kazimierz Brakoniecki „Dziennik berliński”
Maciej Cisło „Błędnik”
Wojciech Czaplewski „Książeczka rodzaju”
Marek Czuku „Stany zjednoczone”
Jan Drzeżdżon „Łąka wiecznego istnienia”
Anna Frajlich „Czesław Miłosz. Lekcje”, „Laboratorium”
Paweł Gorszewski „Niecierpiące zwłoki”
Małgorzata Gwiazda-Elmerych „Czy Bóg tutaj”
Tomasz Hrynacz „Noc czerwi”
Lech M. Jakób „Do góry nogami”, „Poradnik grafomana”, „Poradnik złych manier”, „Rzeczy”,
Paweł Jakubowski „Kopuła”
Zbigniew Jasina „Drzewo oliwne”
Jolanta Jonaszko „Bez dziadka. Pamiętnik żałoby”
Gabriel Leonard Kamiński „Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra)”
Piotr Kępiński „Po Rzymie. Szkice włoskie”
Bogusław Kierc „Cię-mność”
Artur Daniel Liskowacki „Brzuch Niny Conti”, „Capcarap”, „Kronika powrotu”, „Ulice Szczecina”, „Ulice Szczecina (ciąg bliższy)”
Krzysztof Lisowski „Czarne notesy (o niekonieczności)”, „Motyl Wisławy. I inne podróże”
Krzysztof Maciejewski „Dziewięćdziesiąt dziewięć”, „Osiem”
Tomasz Majzel „Opowiadania w liczbie pojedynczej”, „Treny Echa Tropy”
Piotr Michałowski „Cisza na planie”
Mirosław Mrozek „Odpowiedź retoryczna”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Merton Linneusz Artaud”
Halszka Olsińska „Bliskie spotkania”, „Małostki”, „Złota żyła”
Paweł Orzeł „Cudzesłowa”
Mirosława Piaskowska-Majzel „(Po)między”
Karol Samsel „Jonestown”, „Prawdziwie noc”, „Więdnice”
Bartosz Sawicki „Krucha wieczność”
Eugeniusz Sobol „Killer”
Ewa Sonnenberg „Wiersze dla jednego człowieka”
Wojciech Stamm „Pieśni i dramaty patriotyczne i osobiste”
Grzegorz Strumyk „Re _ le rutki”
Leszek Szaruga „Kanibale lubią ludzi”
Wiesław Szymański „Skrawki”
Michał Tabaczyński „Legendy ludu polskiego. Eseje ojczyźniane”
Paweł Tański „Glinna”, „Kreska”
Maria Towiańska-Michalska „Akrazja”, „Engram”, „Z Ameryką w tle”
Andrzej Turczyński „Źródła. Fragmenty, uwagi i komentarze”
Miłosz Waligórski „Długopis”
Henryk Waniek „Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994)”
Sławomir Wernikowski „Passacaglia”
Leszek Żuliński „Suche łany”