- promocja
Bukareszt. Kurz i krew - ebook
Bukareszt. Kurz i krew - ebook
"Bukareszt (...) jest jak wrzątek albo kipiel, wzburzony i zmętniały. (...) Atrybuty miasta: czarne kłęby przewodów na słupach jak gniazda porzucone przez ptaki, atmosfera rozkopania i prowizorki obok bankietów w sklepowych witrynach, przeszywający zapach lip i rozgniecionych winogron. Elegancja architektury z zamierzchłego świata. Stukot rozchybotanych tramwajów, klaksony rozwścieczonych taksówek na sekundę przed stłuczką. Zaśpiew cygańskich dzieci i staruszek włóczących się w pobliżu niezliczonych kwiaciarni, które prowadzą matki tych dzieci i córki tych staruszek. Wszędzie psy jak czarne i szare tobołki porzucone przez kogoś, kto bardzo się spieszył."
Zapytałam przyjaciół, co jest pięknego w Bukareszcie. Odpowiedzieli:
Bukareszt jest jak ciastko kupowane w niedzielę, niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Nie znajdzie się tu łatwego piękna.
Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne.
Dostałam też zdjęcie: nogi w czarnych rajtuzach i kolorowych skarpetkach, wetknięte do plastikowego kosza. Nurkujący manekin, który chce się utopić w śmieciach. I dopisek: "Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a i tak się umiera z tęsknoty".
Małgorzata Rejmer
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-658-7 |
Rozmiar pliku: | 649 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było gorąco do obłędu, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy. Miasto wysysało ślinę i pot, samo wyschnięte na wiór, z trawnikową prerią przeżółkłej trawy, zszarzałą ziemią, popękaną od suchości, z korytarzami spopielałego betonu. Stałam na placu Świętego Grzegorza, w miejscu, które potem, na mojej prywatnej mapie, stanie się sercem Bukaresztu, i obserwowałam kolejne kręgi bulwarów Magheru i Bălcescu, kręgosłupa miasta. Nic z tego nie rozumiałam. Ciągi nadszarpniętych budynków jak powybijane i ukruszone zęby w szczęce, z dentystyczną nicią kabli, które lśniły w słońcu, oplatając ulice jak pajęczyna lub wstążka. Budynki wyglądały, jakby właśnie zrzucały skórę, jakby całe miasto łuszczyło się i przepoczwarzało, i tylko gdzieniegdzie spod starej łuski wyzierało nowe i gładkie.
Nie bardzo podoba mi się nowe. Wolę stare warstwy, z których składa się Bukareszt, i to rumuńskie nieokiełznanie, które od zawsze zwodzi system. Tamtego lata 2009 roku autobusy raz po raz wywożą mnie na rubieże, bo na przystankach nie ma żadnych informacji ani rozkładów jazdy. Poznaję przedmieścia, gdzie wszystko jest tymczasowe i złachmaniałe. Przysiadam na krawężniku i zastanawiam się, czy jakimś cudem pojmę ten chaos, tę bezładną strukturę, która wyrzuca mnie na obrzeża. Istnieją przecież reguły gry, których nie znam. Czuję ogrom miasta i jego podupadłą potęgę podszytą szaleństwem.
Bukareszt jest dla mnie trzewiowy, instynktowny i nielogiczny. Jest jak wrzątek albo kipiel, wzburzony i zmętniały. Przez główne arterie leje się struga samochodów, kilka kroków dalej, w bocznych uliczkach, śpią stare wille o wymarłych ogrodach i kamienieje cisza. Atrybuty miasta: czarne kłęby przewodów na słupach jak gniazda porzucone przez ptaki, atmosfera rozkopania i prowizorki obok bankietów w sklepowych witrynach, przeszywający zapach lip i rozgniecionych winogron. Elegancja architektury z zamierzchłego świata. Stukot rozchybotanych tramwajów, klaksony rozwścieczonych taksówek na sekundę przed stłuczką. Zaśpiew cygańskich dzieci i staruszek włóczących się w pobliżu niezliczonych kwiaciarni, które prowadzą matki tych dzieci i córki tych staruszek. Wszędzie psy jak czarne i szare tobołki porzucone przez kogoś, kto bardzo się spieszył. Czuję Bukareszt jakąś podświadomą stroną swojej natury, ale chcę więcej, chcę go jeszcze zrozumieć.
Więc wracam. Przez dwa lata moje życie to powroty do Bukaresztu. Dworzec Gara de Nord albo lotnisko Otopeni. Czasem radość na widok wszystkiego, co wydaje mi się tak znajome, jakby było moje, czasem niemrawość, a czasem poczucie bezsensu. Jakieś trumienne pociągi, rozklekotane autobusy, obojętne samoloty. Słońce czerwone i krągłe jak rana wlotowa. Pusta i płaska ziemia. Wspomnienie gór. Powietrze sztywne od mrozu. Taksówki mknące nocą przez miasto, gdy pod koła rzucają się psy, oszalałe z rozpaczy i złości. Jadę zawsze tą samą trasą, wiem, co zobaczę po drodze: rozsiane supermarkety, rdzewiejące ławki na przystankach, stary domek z ławeczką. Nędzę przedmieść i ich bogactwo. Fontannę Mioriţa, czyli Jagniątko, na cześć najsłynniejszej rumuńskiej ballady, pochwały pokornej śmierci. Łuk Triumfalny, symbol trudnych i dumnych lat trzydziestych. Na Piaţa Victoriei taksówka skręca w bulwar Ştefan cel Mare, a Bukareszt staje się bardziej labiryntowy i okrutny, poraża zdegenerowaniem architektury z urojeń Ceauşescu.
A potem taksówka wjeżdża w jedną z bocznych uliczek Piaţa Muncii i wszystko karłowacieje. Dalej samochód nie pojedzie. Idę niby-uliczką, której nie ma nawet na mapach Google’a, mimo że znajduje się w centrum miasta. Stąpam po ubitej ziemi, po szczątkowym chodniku przypominającym kości rozrzucone po klepisku. Wokół drewniane płoty porośnięte winoroślą, a na płotach koty. Wchodzę do małego domu, gdzie mam swój pokój na poddaszu, cały w boazerii, pokój, do którego zawsze mogę wrócić. Tak mówi Cosmin, właściciel tego domu, który od wielu lat studiuje psychologię i któremu nigdy się nie spieszy.
W swojej historii pielgrzymek do Bukaresztu nie zawsze mam tyle szczęścia, co z Cosminem, który gościł pod swoim dachem wszelkiej maści włóczęgów, rozbitków i artystów życia i niczemu się nie dziwi. Kiedy przyjeżdżam po raz pierwszy, żeby się zagnieździć, ciągnę ze sobą czerwoną walizę pełną ubrań, stert notatek z rumuńskimi słówkami typu „sitowie” i „szczelina” i akcesoriów do organizowania normalności. Z ową walizką dopełzam na ulicę Transylvaniei, pod zniszczoną willę w kolorze wybroczyn, gdzie na półtora miesiąca mam miło zamieszkać. Bełkoczę po rumuńsku, że bardzo się cieszę, ale Patricia, dziewczyna zajmująca się domem, przestawia mnie na angielski i w atmosferze niejakiej nerwowości, której źródło zaraz poznam, prowadzi do jelitowej klatki schodowej, gdzie moja walizka ledwo się mieści. Kręcę się w kółko po wąskich, spiralnych schodach – i oto jestem.
Pokój szesnastometrowy z ogłoszenia skurczył się do czterech metrów kwadratowych, ma długość łóżka i szerokość łóżka, szafki i małego biurka. Izba nie posiada okna, zaledwie lufcik, a wszystkie przedmioty wokół są stare i martwe albo zgniłe i zepsute.
Wołam Patricię słowami: „halo”, „jak to?”, „tak być nie może”, tymczasem Patricia uważa, że wszystko jest w porządku.
– Za te pieniądze – oznajmia z dystyngowanym brytyjskim akcentem – na pewno nie znajdziesz niczego lepszego.
Półtora miesiąca w realiach mołdawskiego więzienia ma mnie kosztować trzysta euro.
– Ale – łagodzi Patricia – możesz korzystać z łazienki i kuchni, one są normalne.
Rozglądam się po domu; jest stary, zakamarkowy i pusty, jakby wynajmowało go wiele zmarłych osób.
Zamykam za sobą zardzewiałą furtkę i staję na środku chodnika. Naprawdę tu jestem, w Bukareszcie. Idę przed siebie wąskimi, meandrującymi uliczkami, nie wiem dokąd. Jest koniec października, ale temperatura dochodzi do trzydziestu stopni, a winorośl na płotach i ogrodzeniach jeszcze nie zaczęła się czerwienić.
Siadam w knajpie, zamawiam piwo silva bruna, mocne i słodkawe, i wysyłam kilka bezradnych maili. Zaraz ktoś się odzywa, że ktoś kogoś zna, ktoś chętnie pomoże, i tak trafiam do mieszkania w dzielnicy Drumul Taberei. Wszystko mi się tu podoba, mam wygodny pokoik pełen książek, mnóstwo zbytkownych przedmiotów, jak lampa i lustro, dobrze tu żyć. Mam też współlokatorów: ona, Oana, sprzedaje smażone kurczaki, jest nieduża i mówi wysokim głosem, on, Mihai, jest ochroniarzem pokrytym gęstą szczeciną włosów i sprawia wrażenie, jakby odbierał bodźce w trybie niespiesznym.
– A ona to jakaś pisarka – mówi Oana do sąsiadki stojącej w drzwiach. – Z Polski. Nic nie rozumie po rumuńsku.
– Nic? – pyta sąsiadka.
– Nie – odpowiada Oana. – Nic.
Potem na swojej białej pościeli znajduję długi, czarny włos Oany, który zajmuje całe łóżko. Zaczynam szukać nowego miejsca i trafiam na drugi koniec Bukaresztu, na Piaţa Muncii, gdzie wynajmuję pokój u Tomka, w mieszkaniu na ósmym piętrze. Gdy staję w oknie, widzę potężne wille z lat trzydziestych, które nic a nic się nie zestarzały, i szare ściany blokowisk z końca lat osiemdziesiątych, które wyglądają, jakby zaraz miały runąć.
Ale mój ostatni przystanek będzie po drugiej stronie ulicy, u Cosmina, tam, gdzie miasto splata się ze wsią, gdzie za szpalerami bloków płożą się domki i dobudówki. Cały Bukareszt jest taki. Piaţa Unirii – rycząca wściekle Azja, Calea Victoriei – Paryż i szyk wśród błotka. Wystarczy jednak zapuścić się głębiej w boczne ulice i oto objawia się wieś: krążą kobiety w chustach i cygańskie dzieci, psy wałęsają się na dziedzińcu cerkwi, kury dziobią w piachu. Miasto poddaje się peryferiom, pochylają się nisko głowy wieżowców.
Nie ostało się nic, co mogłoby opowiedzieć o małej wołoskiej osadzie sprzed sześciuset lat, która później została stolicą Rumunii. Podobno w XV wieku rezydował tu sam Wład Palownik, ten słynny wołoski hospodar, którego wszyscy posądzają o bycie wampirem, a który po prostu lubił patrzeć, jak świat płonie. Jak wiele setek osób umiera jednocześnie i bardzo powoli. Wystarczy nabić je na pal. A potem ustawić las pali. Można stać się diabłem, który ma własne piekło.
Turcy, którzy objęli władzę nad Mołdawią i Wołoszczyzną, postawili sprawę jasno: żadnych murów i twierdz, Bukareszt nie może się bronić. Więc miasto rozrastało się tak, jak chcieli jego mieszkańcy, nie miało początku ani końca. Przestrzeń nie podlegała żadnym ograniczeniom, każdy mógł mieć ogród, a w nim kury i krowy. Trudno było stwierdzić, czy Bukareszt to małe miasto, czy wielka wieś.
Rumuni nie przywiązywali się do przeszłości, bez żalu burzono stare pałace, cerkwie, chałupy i zajazdy. Na bezkresnych wołoskich polach i w lasach nie było kamienia, więc domy budowano z drewna, a drewno łatwo stawało w ogniu. Co kilkadziesiąt lat strawiony płomieniami Bukareszt odradzał się z popiołów, za każdym razem inny.
Ryzyko i tymczasowość są wpisane w życie tego miasta. Raz na kilka dekad trzęsienie ziemi czyści przestrzeń ze słabowitych obiektów i ludzi, którzy nie mają szczęścia. Ale pył, kurz i krew dadzą się zmyć, brud da się zdrapać i już można nakładać nową warstwę, nową maskę, przebierać się i przywłaszczać, pożyczać tożsamości. W dawnym Bukareszcie mieszają się wpływy rumuńskie, żydowskie, ormiańskie i tureckie. Od XVII wieku wołoscy hospodarowie mogą rządzić tylko na krótkiej smyczy tureckich sułtanów, a później, gdy próbują zawalczyć o większą wolność, władzę nad księstwami Mołdawii i Wołoszczyzny obejmują korni fanarioci, greccy namiestnicy sułtanów.
Gdy w XIX wieku Turcja traci na znaczeniu, Bukareszt porzuca turbany i powłóczyste szaty i wkłada krynoliny i surduty wykrojone według paryskich żurnali. W końcu, stwierdzają Rumuni, jesteśmy potomkami cesarza Trajana i rzymskich legionistów, jesteśmy łacińską wyspą na morzu słowiańszczyzny. Rumuni chcieliby, żeby przypomniał sobie o nich stary rzymski ojciec, a pod skrzydła wzięła nieczuła matka Francja. Kiedy Mołdawia i Wołoszczyzna wreszcie się jednoczą, rumuńscy bojarzy zaczynają rozglądać się za odpowiednim władcą. Niemiec będzie w sam raz, uznają, i składają Karolowi Hohenzollernowi propozycję nie do odrzucenia. W nowym państwie, które nazwano Rumunią, Karol I zaprowadza pruskie porządki, a wielka wieś Bukareszt przeobraża się w mały Paryż.
A potem wybucha I wojna światowa, która zostawia na mapie dumną Wielką Rumunię – pełną mniejszości narodowych bombę z opóźnionym zapłonem. A potem wybucha wielka wojna druga i Rumunia wije się jak piskorz – mały kraj w potrzasku, który za wszelką cenę próbuje cokolwiek ugrać: najpierw morduje u boku Hitlera, potem zdradza go dla Związku Radzieckiego. W końcu komunistyczny Bukareszt zgina kark przed Nicolae Ceauşescu, szewcem z Oltenii. Pod czujnym okiem Ojca Narodu nowy człowiek rumuński buduje nową stolicę, która przywdziewa betonowy kostium komunistycznej Azji. Bukareszt zmienia postać i zmienia się cała Rumunia.
Opuszczam dom Cosmina, idę przez skrawek wsi wąskimi uliczkami i wchodzę w gwar miasta. Przede mną ciągnie się bulwar Decebala z wysoką zabudową w stylu orientalnego baroku gusto Ceauşescu, z migotaniem neonów i ostentacyjnym, tanim luksusem kawiarni i knajp. Gdzieś pośród boazerii, tapiserii i szarf zwisających z sufitu bunkruje się zazwyczaj właściciel takiego przybytku, z szarawym wąsem, szarą twarzą i w popielatym tureckim swetrze w czarny wzorek. Nic nie jest takie, jak być powinno, myśli mężczyzna, i dlatego kawa kosztuje tu dwadzieścia lei, a na jedzenie o smaku papieru i wodorostów stać tylko garstkę biznesmenów i mafiosów. Przybytki nazywają się nie po rumuńsku i udają, że są przeszczepioną z Las Vegas jedwabistą tkanką na pełnym wrzodów i burchli, poranionym ciele Bukaresztu. Tkanka udaje jedwab, bo Rumuni od dawien dawna kochają luksus i jego pozory. Wszystko, co chce się podobać, jest w konwencji select i de lux, ale lampiony, plastikowe żyrandole i aluminiowe sztućce zdradzają, że mamy do czynienia z atrapą bogactwa, z odświętnie ubraną marnością.
Na ulicy rzeczywistość wraca na rozchybotane tory. Snują się psy, pod piekarnią wystają znużeni staruszkowie. Wzdłuż krawężnika ciągnie się nieruchomy sznur żółtych taksówek, przykrytych kożuchem pyłu i kurzu. Codziennie, idąc do sklepu albo na przystanek, mijam ten sam wyrastający z ziemi krzyż. Wygląda, jakby miał sto lat, a przecież postawiono go dwadzieścia cztery lata temu, zaraz po rewolucji. Ktoś tutaj zginął, na środku ulicy. Może strzelał do niego żołnierz. A może zwykły Rumun. Może zginął od zabłąkanej kuli, a może ktoś starannie wycelował w jego serce i dopiero potem pociągnął za spust.Rumuńska bajka
„A fost odată ca niciodată” – tak zaczynają się rumuńskie bajki. Dawno, dawno temu było tak, jak nigdy nie było.
I była sobie kraina porośnięta zrudziałymi trawami, krwistymi makami i zmęczonymi słonecznikami, których sczerniałe, nadpalone słońcem głowy opadały ku ziemi. W krainie pustki najszczęśliwiej miała się nędza. Bywało tak, że dzieci przychodziły na świat zbyt wątłe, by unieść ciężar życia, i nim zdążyły zaczerpnąć oddechu, zabierała je śmierć. Nigdzie nie umierało się tak łatwo jak tam.
A jednak – może na przekór śmierci, a może by sprawić jej przyjemność – drobne kobiety rodziły co roku jak owocujące drzewa. Ich brzuchy nabrzmiewały od rozrastającego się życia i przybierały kształt arbuzów. Ich ręce były porowate jak kora i twarde jak kamienie na polnych drogach.
Ciszy łąk odpowiadały harmider wiosek, bicie dzwonów, beczenie owiec. W małych białych domach mieszkali ludzie o twarzach ściemniałych od słońca. Przed gankami ze zszarzałego drewna kołysały się białe, wysmukłe gęsi. Między nimi bawiły się dzieci.
Wśród nich snuł się chłopiec, który nie różnił się niczym od innych chłopców. Był może trochę bardziej uparty. Trochę bardziej milczący. Trochę bardziej niespokojny. Wypluwał z siebie słowa, jakby miał w ustach żwir. Gdy chciał powiedzieć całe zdanie, szybko się zacinał i milkł. Na szczęście nikt go o nic nie pytał i nikt nie zwracał na niego uwagi, bo chłopiec miał jeszcze dziesięcioro rodzeństwa, więcej niż było owiec w gospodarstwie. W dwuizbowej chatce dzieci spały jedno przy drugim, na drewnianych ławach wyściełanych kocami. Ojciec był awanturny i głośny, życie wymykało mu się z rąk, więc pił coraz więcej, żeby sobie radzić. Mama była cicha i nieobecna, pracowała całymi dniami, jak wszystkie kobiety na wsi.
Chłopiec miał dziesięć lat, gdy zrozumiał, że musi odejść. W szkole mu nie szło, a zresztą ani liczbami, ani literami nie można się najeść. Ze wsi, w której mieszkał, do stolicy kraju było sto sześćdziesiąt kilometrów. Daleko, lecz gdy ktoś wie, że nie ma dokąd wracać, po prostu idzie przed siebie.
Miasto jest rozległe jak tysiąc wsi, z wielkimi cerkwiami i domami jak pałace; bogaci mogą tam wejść i kupić przedmioty, których chłopiec nie potrafi nawet nazwać. W nocy Bukareszt srebrzy się światłami i tylko najmniejsze uliczki znają ciemność wsi. Tam, gdzie stoją skarlałe, zdobne domki o dużych ogrodach, gdzie pasą się gęsi i świnie, a kobiety noszą wiadra z wodą, tam jest kawałek świata, który chłopiec zna. Ale Bukareszt to setki różnych światów. Nawet do mieszkania jego dorosłej siostry, która go przygarnęła, prowadzi klatka schodowa z ciężkimi, szerokimi schodami o gładkich poręczach. Chłopiec trafia do zakładu szewskiego. Ma się nauczyć, jak robić buty – buty na chłopskie, zmęczone stopy, na twarde, spękane pięty.
W Rumunii mówi się „klnie jak dorożkarz”, a w Polsce „klnie jak szewc”, jedno nie wyklucza drugiego. Stary szewc uważał, że Rumunię, ten nędzny kraj tanich sprzedawczyków i wypindrzonych kurew, może zbawić tylko nowa władza. Czasem opowiadał o tym chłopcu, a chłopiec słuchał go w milczeniu. W kraju panował król. Szewc nie lubił króla i chłopiec też go nie lubił.
– Oj, co ci się w tej głowie kotłuje – wzdychała siostra. – No powiedz, co z ciebie wyrośnie?
Pewnego razu chłopiec powiedział jej:
– Będę rumuńskim Stalinem.
Siostra wybuchnęła śmiechem.
– Znowu ci szewc bzdur nagadał?
Lecz chłopiec stał przed nią niewzruszony i chmurny.
Lubił szewc tego chłystka. Podobało mu się, że ledwo gówniarz odrósł od ziemi, a taki jest uparty. Można było na nim polegać, więc szewc czasem wręczał mu pakunki.
– Pamiętaj, nie ma cię, nikt cię nie widzi. Biegniesz, ile sił w tych twoich nogach-patykach. Jak cię złapią – nie wiesz, o co chodzi. Będziesz nieostrożny, to nas posadzą.
Chłopak parę razy umknął policji, ale był za bardzo narwany, rzucał się jak ryba wyrzucona na brzeg. Ledwo skończył piętnaście lat, a już w czasie strajku tak gardłował na ulicy o rychłym zwycięstwie socjalizmu, że go wsadzili. Potem było z górki: gdzieś protestował – kratki; gdzieś coś zanosił – kratki; rozdawał komunistyczne broszury – kratki.
– Gnoju, zgnijesz w pierdlu – mówili strażnicy, trzaskając drzwiami celi.
Kraj gotował się w ogniu faszystowskich haseł: „Rumunia dla Rumunów!”, „Wielka Rumunia!”, „Precz z Żydami!”. A chłopak jeździł po kraju z torbami pełnymi ulotek. Namierzyli go szybko, agitatora i buntownika. Kiedy wybuchła wojna, a do Bukaresztu wkroczył Wehrmacht, chłopak grał ze złodziejaszkami w szachy. Król Karol II abdykuje – gnojka tłuką w ciasnej celi w Jilavie. Rumuńscy żołnierze wykrwawiają się pod Stalingradem, a on znowu w ciupie. A potem wielki przewrót, faszystowski rząd zostaje obalony, Rumunia przechodzi w ręce Stalina – i ten chłystek, który w nic tak nie wierzy jak w socjalizm, wychodzi na wolność.
I wspina się po stopniach politycznej kariery. Zawsze na drugim planie, oddany sekretarzowi generalnemu Gheorghiu-Dejowi, nie rzuca się w oczy. Ani wykształcony, ani szczególnie błyskotliwy. Mierny i wierny. Idealny. Łatwo będzie nim sterować, uznają ci na samej górze i po śmierci Gheorghiu-Deja namaszczają go na stanowisko pierwszego sekretarza.
I tak bosonogi chłopak ze Scorniceşti staje się przywódcą partii. W 1968 roku z wysokości pałacowego balkonu skanduje przemówienie wymierzone w Związek Radziecki, największego wroga kraju. Rumuni, którzy zawsze byli podlegli, Rumuni, którzy zawsze byli dławieni, dziś oświadczają, że są gotowi stawić czoło każdemu zagrożeniu, choćby miała nim być potężna obca armia. Nie ma granic duma rumuńska i nie ma granic miłość do człowieka, który stoi na balkonie, wymachuje pięścią i nie boi się niczego.
Co za niezwykły geniusz ze zwykłej rumuńskiej rodziny, zachwycają się gazety. Na co dzień przywódca kraju, w wolnych chwilach także pszczelarz i myśliwy. O, tu na zdjęciu ma pod stopami ubitego przez siebie niedźwiedzia. Tutaj gra w siatkówkę, w grach zręcznościowych jest dość niezręczny, ale u boku amerykańskiego prezydenta sprawnie zaprowadza światowy ład. Gazety donoszą: przywódca bawi w doborowym towarzystwie królowej angielskiej i Myszki Miki. W bratniej Korei Północnej słucha piosenek na cześć swojego kraju, rajskich treli wydobywających się z ust bielonej śpiewaczki. W urzędach wiszą portrety: przywódca obejmujący dziecię pod czułym okiem starożytnych wodzów, Trajana i Decebala. Biedzą się zastępy literatów, jak oddać jego zasługi dla świata, jego geniusz. Może Bóg Ziemski będzie dobrym określeniem? Geniusz Wszech Czasów? Ach, odpowiednie dać rzeczy słowo.
Ale wielki przywódca ciągle jest małym chłopcem ze Scorniceşti, który kształcił się na szewca. Dobrze wie, czym jest wieś, i dlatego zamierza ją zlikwidować. On, który nosił wodę ze studni, postanawia przeprowadzić chłopów do bloków z betonu. Zamiast wsi mają być miasta. Zamiast małych domków – blokowiska. Chłopiec, który dorósł dawno temu, ale wciąż się jąka i nerwowo połyka powietrze, a rękami wymachuje, jakby chciał pofrunąć, staje nad mapą stolicy i pokazuje: „Tę dzielnicę zburzyć. Te kościoły przesunąć. Wzgórze spłaszczyć, ziemię przenieść”. On, który mieszkał nieopodal rzeki, przesuwa koryto Dymbowicy i zamienia ją w kanał o betonowym dnie.
Zgromadzeni dworzanie kiwają głowami. Wielki budowniczy i konstruktor! Wizjoner. Nadzieja kraju. Jutrzenka. Buldożery tratują połacie miasta, stare wille, rozległe ogrody i winnice, wszystko, co przypomina wieś. Żeby nie drażnić ludzi, kościoły burzy się nocą. Kiedy prezydent chce przejechać przez miasto, ulice są zamykane. Jego gigantyczny folwark tworzy półtora miliona mrówek, ale wielkie mrowisko zaczyna się sypać, wątłe ściany się obsuwają, czarne kropki nieruchomieją. Przywódca wie, dlaczego – to obce mocarstwa destabilizują sytuację w kraju. Na te wrogie zagrywki jest sposób: żadnych zależności od innych, jego gospodarstwo nie będzie zadłużone, od nikogo zawisłe. Lud zaciska pasa, zęby i pięści, żeby spłacić zagraniczne kredyty.
Rumunia jest różowym tortem, na którym po kolei gasną wszystkie świeczki, brudny wosk znaczy plamami lukier. Ciemny lud oświeci tylko Jutrzenka Przyszłości. W miastach wstrzymywane są dostawy prądu. W oknach bloków tli się blade światło, jedna mała żarówka na jedno małe mieszkanie. Nie ma gdzie jechać, bo nie ma benzyny, a granice zamknięte. Jak wykarmić dzieci – te chciane i te, które się narodziły, bo przywódca zabronił antykoncepcji i aborcji – skoro na półkach sklepów są krewetki z Wietnamu, a nie ma chleba i mleka? Co powiedzieć dzieciom, kiedy pytają, czy dziś będzie obiad, jaką bajkę im opowiedzieć?
Czy chłopcu z olteńskiej wioski ktoś kiedykolwiek opowiadał bajki? O królu, który żył długo i szczęśliwie, dopóki nie zabiły go własne dzieci?Cicha jest noc
Przyszli pod wieczór, załomotali do drzwi. Elena Samoilă zadrżała i położyła dłoń na brzuchu. Kilka dni wcześniej po raz pierwszy poczuła, że się poruszyło.
Byli kamienni. Rozglądali się dookoła. Na Elenę nie patrzyli. Jeden podniósł do góry serwetę leżącą na stoliku. Drugi powoli obracał w dłoniach wazon. Dotykali przedmiotów tylko po to, żeby wiedziała, że mogą robić, co chcą.
Pies na podwórzu szczekał jak opętany. Matki nie było w domu, mąż nie wrócił jeszcze z pracy. Kot spał na parapecie za oknem.
W końcu ten wysoki, z czarnymi włosami i czarnymi brwiami, powiedział do Eleny, że musi się stawić na komendzie, żeby złożyć zeznania.
– Wszystko będzie dobrze – dodał na wypadek, gdyby jeszcze nie zaczęła się bać.
Słońce czerwieniało, przedmioty traciły kontur, kolory się rozmywały. Wrzesień był wyjątkowo upalny tego roku, nawet pod wieczór powietrze nie stygło. Mimo wszystko na cienką sukienkę Elena nałożyła płaszcz.
Wyszła z nimi przed dom. Spojrzała na Góry Fogaraskie, które rozciągały się wokół, ciemniejące w oddali, potężniejsze niż człowiek. Uświadomiła sobie, że ma na nogach sandały. Buty na lato, pogodę i radość, a nie na zimno i strach. Chciała wrócić do domu po jesienne pantofle, ale milicjant, ten wysoki, powiedział:
– Nie.
Wsiadła z nimi do samochodu. Miała wrażenie, że wszystko wokół zastyga, jakby patrzyła na pocztówkę z odległego miejsca pośród gór, gdzie jest dom, ubita droga, rząd topoli, gdzie pod szklistym błękitem nieba przelatuje ptak. Na sztachetach płotu wisiał kolorowy dywanik, który uprała rano, i serweta w purpurowo-czerwone kwiaty, którą niedawno skończyła haftować.
Pies szczekał i rzucał się na łańcuchu, aż w końcu znieruchomiał i zamilkł. Zebrał siły, a potem już tylko wył. Skowyt wypełniał pustkę i niósł się wysoko, w stronę gór.
W Rumunii wiał już wtedy silny wiatr od Rosji.
Przez całą II wojnę światową generał Ion Antonescu wierzył, że dzięki sojuszowi z Hitlerem Rumunia zachowa Transylwanię i odzyska Besarabię. Ceną za przychylność Niemiec były wielkie dostawy ropy naftowej i życie dwustu pięćdziesięciu tysięcy Żydów, zesłanych na śmierć do Transnistrii. W 1944 roku, kiedy król Michał II wypowiedział Niemcom sojusz i rzucił kraj w objęcia Związku Radzieckiego, partia komunistyczna liczyła raptem tysiąc członków, w większości obcego pochodzenia. Ci Rumuni, którzy jeszcze do niedawna zasilali szeregi Żelaznej Gwardii i wyśpiewywali pieśni o wielkości swojego narodu, nie mogli pogodzić się z myślą, że Rumunia stała się planszą, na której pionki przestawia Stalin.
*
W 1952 roku Elena dostała z Salzburga krótką wiadomość od brata. Napisał: „Nie widzę już przyszłości”. Zrozumiała. Poczuła ulgę. Wieczorem śpiewała, haftując purpurowymi i czerwonymi nićmi kwiaty. Jej ruchy były spokojne i pewne, jej głos był cichy i jednostajny. Elena siadywała przy stole i rozkładała rzeczy: igłę, nici, naparstek, tamborek, nożyczki. Przedmioty były tym, czym były. Dopiero gdy ich zabrakło, stały się czymś innym.
Elena bardzo kochała brata. Wszyscy w rodzinie go kochali, a najbardziej matka, bo był jej najdroższym, najpiękniejszym, najmądrzejszym, najlepszym synem na świecie. Ion, zwycięzca. Dobrze sobie radził w życiu. Wyjeżdżał za granicę. Uczył się. Przysyłał pocztówki, na przykład z kaplicą w Salzburgu, gdzie w 1818 roku po raz pierwszy wykonano kolędę Cicha noc.
„Mieszkam sto metrów od niej” – napisał na odwrocie. Gdy byli dziećmi, często prosił, by siostra mu śpiewała.
Elena postawiła pocztówkę na półce meblościanki, za szkiełkiem. Czasem, gdy przychodził ktoś bliski, pokazywała ją gościom.
Pewnego razu, gdy była w pracy, koleżanka powiedziała jej, że przed wejściem do urzędu czeka na nią elegancki pan, który prosi, by do niego zeszła. Elena pobiegła, myśląc, że to narzeczony chce jej zrobić niespodziankę. Ale o balustradę przy wejściu opierał się obcy mężczyzna.
– Skąd pan mnie zna? – zapytała.
– To nie ma znaczenia – odparł. I wręczył jej kopertę. W środku była pocztówka od brata, ta sama, która powinna była stać na półce za szkiełkiem.
– Niech pani uważa, kogo pani wpuszcza do domu – dodał mężczyzna. I już go nie było.
Elena miała wrażenie, że kartka ją parzy. Wróciła do domu i odłożyła pocztówkę na półkę za szkłem. Kapliczka była biała i schludna, łypała na Elenę okrągłym oknem w kształcie oka. Wszystkie przedmioty w pokoju nie spuszczały z niej wzroku. Kto ukradł kartkę? Dlaczego złożył donos? Co za to dostał?
Elena schowała pocztówkę głęboko do szuflady.
Tylko ona wiedziała, czym w Austrii zajmuje się jej brat.
Ludzie, którzy próbują walczyć z komunizmem albo nie chcą zgodzić się na przymusową kolektywizację, uciekają w góry i tworzą oddziały partyzanckie. Brat Eleny nawiązuje kontakt z jednym z nich. W końcu wraz z grupą studentów ucieka do Paryża, gdzie amerykańskie służby wywiadowcze szkolą go na szpiega. Potem zostaje przeniesiony do Salzburga. Czeka.
Ale szybko zaczyna rozumieć, jak bardzo zmieniła się Rumunia. Komunizm daje szansę tym, którzy wcześniej szans nie mieli – chłopi masowo opuszczają wsie i przenoszą się do miast, żeby zostać robotnikami. W całej Rumunii trwa wymuszona industrializacja i żarłoczna kolektywizacja, ludzie z dnia na dzień tracą całe majątki.
W 1947 roku partia komunistyczna liczy już siedemset tysięcy członków. Elity międzywojnia trafiają do więzień, wielu nigdy nie wyjdzie. Nieprzekonani ekspresowo zmieniają zdanie, przyszłość Rumunii widzą teraz świetlistą, w kolorach tęczy. Jeśli ktoś nie potrafi dostrzec zalet nowego ustroju, osoby zainteresowane chętnie pomogą mu przejrzeć na oczy za pomocą pałki i metalowego pręta.
Noc była cicha i czarna.
W helikopterze siedzieli w sześciu, nie rozmawiali ze sobą. Ion nie miał wyjścia, nie mógł się już wycofać. Próbował. Nie pozwolili mu.
W kieszeniach ukrył fałszywe dokumenty, pieniądze, pistolet, amunicję i truciznę.
Skakali ze spadochronami jeden za drugim, spadali jak grafitowe krople w morze atramentu. Noc mieli spędzić w górach, próbując nadać szyfrowaną wiadomość do centrum dowodzenia. Okazało się, że radia są zepsute. Ktoś ich wydał.
Rozpierzchli się. Ion poszedł przed siebie, przez ciemność, w stronę domu. Ktoś zaufany doniósł Elenie, że jej brat wrócił. Wzięła, co miała, jedzenie i ubranie, i w nocy poszła do lasu. Rzuciła mu się w ramiona. Wracała do domu czujna jak zwierzę, byle tylko nie zostawić śladów. Byle tylko nikt się nie dowiedział, nawet ich matka.
Bóg mógł to zrozumieć, ale nie władza.
Wyłapali ich szybko. Ion wpadł, gdy jeden jedyny raz opuścił swoją kryjówkę w Braszowie i wyszedł na ulicę.
Aresztowano całą rodzinę. Nieważne, czy go znali, czy nie, czy go kiedykolwiek widzieli na oczy. To nie miało znaczenia. Milicjanci pukali do drzwi ciotek, kuzynek, stryja. Ale najpierw przyszli po Elenę. Powiedzieli, że wszystko będzie dobrze.
Ion został skazany na śmierć.
Elena za zdradę państwa dostała dziesięć lat.
Matka Iona za urodzenie szpiega – szesnaście.
Mąż Eleny za bycie szwagrem szpiega – pięć. Mało, bo brata swojej żony nigdy nie poznał, ale sprawiedliwość i tak miała wobec niego swoje plany.
W więzieniu mąż Eleny rozpoznał w strażniku kolegę ze szkolnej ławki. Stanęli twarzą w twarz. Zanim kolega zdążył cokolwiek powiedzieć, mąż Eleny uderzył go pięścią w twarz. I jeszcze raz, i jeszcze, lał go za całe zmarnowane życie.
– Co ty myślisz, że będę donosił!? – krzyczał.
A kolega tylko zasłaniał głowę. Nie zdążył nawet powiedzieć, że chce mu pomóc. I że go rozumie, bo żyją w takich sparszywiałych czasach, gdy każdy jest ofiarą, nawet kat. Kolega wytarł krew z twarzy, przejechał językiem po zębach i odszedł. Nie chciał składać skargi, ale inni strażnicy domyślili się, kto zmasakrował mu twarz, i donieśli na męża Eleny. Dostał dodatkowe pięć lat. I stał się bohaterem wśród więźniów.
Niczego Rumunia tak nie potrzebowała jak bohaterów, w myśl hasła: „Każdy robotnik może zostać herosem”. Wraz z tysiącami więźniów politycznych mąż Eleny został przeniesiony na budowę kanału Dunaj–Morze Czarne, rozsławionego propagandą komunistycznego eldorado, dokąd ściągali ochotnicy z całego kraju. Szybko okazało się, że plac budowy jest wielką umieralnią, najcięższym obozem eksterminacyjnej pracy. Ludzie pracowali całymi dniami na odsłoniętej przestrzeni, w upale i mrozie, używając tylko kilofów i łopat. Budowa stała się „cmentarzem rumuńskiej burżuazji”, wielkim grobem międzywojennych elit: polityków, księży, naukowców, zwolenników demokracji i Żelaznej Gwardii, chłopów, którzy sprzeciwiali się kolektywizacji albo niczemu się nie sprzeciwiali, ale byli bogaci. Na niektórych odcinkach umierało po dwadzieścia, trzydzieści osób dziennie. Ginęli z głodu i wyczerpania, na zapalenie płuc albo z powodu wypadku. Wieczorem ciała wywożono tymi samymi wozami, którymi rano przywożono chleb. Ile osób pracowało? Może sto tysięcy. Może milion. Ile było ofiar? Może dwadzieścia tysięcy. A może dwieście.
Ludzie zbyt cenili sobie życie, żeby o tym mówić, a i tak Elena nie mogła wiedzieć. Jako polityczna nie miała prawa ani do widzeń, ani do paczek, ani do listów, miała prawo tylko do snów pełnych śmierci. Najpierw trafiła do więzienia w Mediaş, potem przenieśli ją do Sighişoary, potem do Sybina. Na dwunastu metrach kwadratowych kłębiło się czterdzieści kobiet: złodziejki i prostytutki w pasiastych drelichach, i ona, w płaszczyku i sandałach. Na dzień dobry zobaczyła, jak kobiety biją się pięściami na odlew. Jak zakrywając głowy, zwijają się w kulę na podłodze z desek albo upakowane jedna przy drugiej śpią na drewnianych pryczach. Jak iskają sobie wszy, strzepują pluskwy z ubrań, tupią z całej siły, żeby odgonić szczury. Jak przywierają do zimnych, wilgotnych ścian, bo nie mają gdzie się ruszyć, mogą tylko kucać lub stać. Mają oczy puste jak przepaście. Chude ręce, które drżą jak gałęzie drzew szarpane przez wiatr. Wkrótce stała się taka sama jak one.
Czasem, żeby przypomnieć sobie, że jeszcze jest człowiekiem, zaczynała śpiewać. Śpiew przez chwilę pozwalał zapomnieć o czasie i o głodzie, który pęczniał w żołądku i rozrastał się jak pajęczyna.
Noce były ciche, ale za dnia przez puste gardło Eleny przepływały dźwięki.
– O, znowu ta wariatka śpiewa – mówiły strażniczki.
Niektóre kobiety z celi chichotały szyderczo. Inne siedziały zasłuchane tak jak Ion wiele lat temu.
Którejś zimy z kolei – drugiej, może trzeciej – Elena wraz z dwiema koleżankami z celi zaczęła śpiewać kolędę. Zaraz dołączyły inne. Po chwili śpiewał już cały kobiecy oddział. Śpiew był tak mocny, że usłyszeli go mężczyźni z drugiej części więzienia. I oni też dołączyli, a kolęda niosła się przez korytarze i olbrzymiała, zwielokrotniona przez echo. Zaraz przybiegli strażnicy, czerwoni ze złości i gniewu.
Za tak ciężkie przewinienie izolatka nie była żadną karą. Elenę i dwie inne kobiety wypędzono na mróz. Stały w śniegu przez całą dobę. Elena w swoim wrześniowym płaszczyku i w sandałach, koleżanki w pasiastych drelichach.
Noc była długa i cicha.
Wtedy nie wiedziała jeszcze, że jej kuzynka Anuca, która trafiła do więzienia, choć od dawna nie miała z Ionem kontaktu, zmarła w swojej celi na zapalenie płuc.
Pierwsza więzienna jesień Eleny, ciepła i czuła, przemieniła się w srogą zimę. Ludzie wykopywali w zaspach tunele, bo nie można było normalnie chodzić. Elena wiedziała, że jest bardzo zimno, ale o tym, że rodziła w czasie zimy stulecia, dowiedziała się dopiero wiele lat później.
Tymczasem jej brzuch nabrzmiewał, a ręce i nogi wysychały. W zaawansowanej ciąży trafiła do więzienia w Văcăreşti, dzielnicy Bukaresztu, gdzie był oddział porodowy. Na tydzień przed terminem wybuchł pożar. W popłochu wypuszczano kobiety z cel, a one ratowały się, skacząc z okien. Elena też skoczyła, z pierwszego piętra, prosto w zaspę. Potem, w sandałach i płaszczyku, stała w śniegu i patrzyła, jak ciemną noc rozświetlają płomienie. Stała tak, oniemiała, aż ktoś ją stamtąd ściągnął, sztywną, niemą, znieruchomiałą jak lalka.
A potem trafiła na salę porodową, to znaczy do małego zimnego pomieszczenia, w którym było tylko łóżko. Czasami w wąskim okienku w drzwiach pojawiały się oczy. Powiedzieli jej, że ktoś zaraz do niej przyjdzie, ale mijały godziny i nikt nie przychodził. Żeby nie oszaleć, między kolejnymi skurczami zdrapywała ze ścian lód pogrzebaczem.
Ileana, córka Eleny, która urodziła się tamtej nocy 10 lutego 1954 roku, powiedziała mi, że właśnie w tym geście zdrapywania lodu tkwiła cała siła jej matki. W tej beznadziejnej, rozpaczliwej czynności, która pozwala zająć umysł i ręce, znaleźć nadzieję w beznadziei.
Potem rozerwały ją ostatnie skurcze. Elena zaczęła krzyczeć i krzyczała tak długo, aż w końcu przyszła więzienna akuszerka i odebrała poród. Elena nie zdążyła policzyć, ile palców ma jej dziecko. Nie zdążyła spojrzeć, jakie ma oczy. Nie wiedziała nawet, czy jej córka jest zdrowa. Słyszała tylko krzyk niemowlęcia i cieszyła się, że jej dziecko żyje.
Zwrócili jej niemowlę po sześciu miesiącach. Po paru miesiącach – znowu zabrali. To była najgorsza, najwymyślniejsza tortura. Raz na jakiś czas pojawiali się ludzie z plikiem dokumentów, namawiając, by oddała córkę do adopcji. Ale Elena wiedziała, że potem już jej nie odzyska. Adoptowane dzieci znikały, jedynym śladem, jaki po nich zostawał, był sfałszowany akt zgonu. Elena miała szczęście, bo jej córka mogła trafić do domu swojego wujka, jednego z nielicznych członków rodziny, który nie został aresztowany, bo zapisał się do partii. Przez wszystkie lata spędzone w więzieniu nie dostała żadnej wiadomości o swoim dziecku. Mogła mieć tylko nadzieję, że jej córka jest tam, gdzie powinna być, na drugim końcu Rumunii, w Oradei, małym mieście przy granicy z Węgrami, które właśnie próbują zrzucić komunistyczne jarzmo i wkrótce poniosą klęskę.
Zapytałam Ileanę, jak to możliwe, że jej matka przetrwała.
Ileana Budimir uśmiechnęła się. Jest piękną starszą kobietą o delikatnej twarzy i dużych ustach podkreślonych szminką. Ma w sobie spokój i łagodność.
– Mama nigdy o nikim nie mówiła nic złego – odpowiedziała. – Ani o bracie, ani o ludziach, którzy ją męczyli w więzieniu. Nie było w niej żadnego pragnienia zemsty. Czasem tylko wspominała, że współczuje strażnikom, bo musieli katować niewinnych. Niektórzy pewnie o tym wiedzieli, ale nie mieli wyjścia.
„Wszyscy byliśmy równie bezbronni wobec systemu” – mówiła Elena.
Pewnego razu trafiła do izolatki, bo więźniarki doniosły, że ma ołówek i coś tym ołówkiem skrobie.
Izolatka nazywała się Czarna, bo panowała w niej kompletna ciemność. Można było tylko stać, a racje żywnościowe zmniejszano o połowę. Cela była wytłumiona, nie dochodził do niej ani nie wychodził z niej żaden dźwięk. Zimno, czerń i cisza, ból i głód. Elena stała wyprostowana jak struna i śpiewała.
I raz strażniczka otworzyła okienko i wrzuciła jej coś do celi.
– Bierz – syknęła. Okienko zgasło.
Elena dotykała po omacku czerni, aż jej ręka natrafiła na nadgryzione jabłko. To był jeden jedyny raz w ciągu tych pięciu lat, kiedy miała w ustach coś słodkiego.
Ten kawałek jabłka, wspominała Elena, był aktem miłosierdzia.
W więzieniu nieustannie pisała prośby o amnestię – dla siebie i innych, ciągle spływały z jej kolan potoki papieru. Kobiety błagały ją o pomoc, bo większość trafiała za kraty bez wyroku i dostawała po dziesięć, dwanaście lat. Za co? Za nic – to też był powód. Ktoś doniósł, że ta czy tamta coś ma, ktoś wtargnął, żeby coś znaleźć, zdarł podłogę, tłukł młotem w ściany i nic – za nieznalezienie niczego było pięć lat.