- promocja
Być lekarzem, być pacjentem - ebook
Być lekarzem, być pacjentem - ebook
Dzięki tej książce porozumienie między lekarzem a pacjentem stanie się łatwiejsze.
Książka dotyczy relacji między lekarzem a pacjentem. To relacja szczególna, gdyż uruchamia mnóstwo projekcji, przeniesień i uczuć. Wiedząc o nich, łatwiej sobie z nimi radzić. Lekarze i pacjenci znajdą w książce informacje, jakich zasad trzeba przestrzegać, aby kontakt przebiegał bez zakłóceń i służył leczeniu. Ważne jest, by uświadomić sobie, że na wynik leczenia mają wpływ obie strony – to wspólna odpowiedzialność.
Z książki skorzystają zarówno lekarze, personel medyczny, studenci medycyny i nauk pokrewnych, jak i pacjenci.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7554-750-4 |
Rozmiar pliku: | 630 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z wielkim uznaniem przyjąłem ukazanie się na rynku książki poruszającej ważny, a często trudny temat relacji pomiędzy lekarzami a ludźmi chorymi. Książka zawiera wypowiedzi wybitnego specjalisty Wojciecha Eilchelbergera, absolwenta Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, który w psychoterapii odwołuje się do koncepcji terapii integralnej łączącej psychikę chorego człowieka z jego ciałem, energią i duchowością. Ten czołowy polski psychoterapeuta (po studiach w Instytucie Psychoterapii Gestalt w Los Angeles (1976) i Zen Center of Rochester (1980), będący współtwórcą i dyrektorem Instytutu Psychoimmunologii (IPSI) założonego w 2004 roku w Warszawie) jest idealnym rozmówcą i wybitnym ekspertem. Jego uwagi dotyczące relacji lekarza z pacjentem mogą znaleźć praktyczne zastosowanie w tysiącach gabinetów lekarskich. Z kolei trafne odpowiedzi na nurtujące zarówno lekarzy, jak i pacjentów pytania oraz poruszanie trudnych zagadnień choroby, cierpienia, śmierci mogą w wielu przypadkach odpowiedzieć na drzemiące w naszej świadomości pytania i problemy.
Być lekarzem, być pacjentem porusza tak ważne zagadnienia jak ból i cierpienie, lęk, który towarzyszy choremu w gabinecie lekarza, zwłaszcza w czasie jego pierwszej wizyty, gdy obawia się usłyszeć najgorsze dla siebie rozpoznanie, a także niebłahy problem wstydu, który nierzadko utrudnia dobry kontakt pacjenta z lekarzem.
W oddzielnych rozdziałach omawiane są zachowania młodych chorych, a także pacjentów trudnych oraz zasady postępowania z nimi, a także specyfika leczenia chorych w szpitalu. W innych mówi się o korzyściach w leczeniu, gdy osobie chorej, cierpiącej towarzyszy ktoś mu bliski. Poruszono też zagadnienie empatii oraz tak trudne tematy jak choroby przewlekłe, terminalne, a wreszcie narodziny i śmierć.
Żałuję, że książka ta nie ukazała się chociaż pół wieku wcześniej, gdy rozpoczynałem swą praktykę lekarską. Zgadzając się w pełni z sądami i ocenami Autora, miałbym w niej wielkie oparcie w mojej pracy. Zabierając głos, wielokrotnie podkreślałem, jak mało wiemy o psychoterapii. Często też pisałem w wielu felietonach, że w czasie studiów uczymy przyszłych lekarzy psychiatrii, a zbyt mało poświęcamy uwagi psychologii i temu, jak właściwie postępować w relacji z chorymi. Przed laty w czasie wstępnych egzaminów na medycynę zadawano pytania, jak się rozmnaża rozwielitka i który gen jest uszkodzony w zespole Downa, a nie zawsze zwracano uwagę na predyspozycje do zawodu i na to, czy dana osoba może być lekarzem, czy ma do tego powołanie. Bo bycie lekarzem to nie tylko zawód, ale też stałe uzupełnianie wiedzy, postępowanie zgodne z etyką, wrażliwość na cudze cierpienie oraz stałe służenie choremu człowiekowi. Często w mych kontaktach ze studentami i na szpitalnych porannych odprawach z asystentami podkreślałem, że lekarzem jest się zawsze – przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, dwanaście miesięcy w roku – od złożenia przysięgi Hipokratesa aż po kres życia. Nie wolno też nigdy zapominać, że nawet w beznadziejnych, terminalnych stanach jest lek, który choremu podaje się przez ucho. Ten lek to NADZIEJA.
W książce Być lekarzem, być pacjentem podkreśla się, jak wielką rolę odgrywa wiedza, ale także serce i stosunek lekarza do chorego człowieka. Hinduska maksyma mówi, że jeżeli nie możesz zostać królem, zostań lekarzem, przywracając zdrowie i darowując serce. Wtedy chorzy będą wdzięczni za leczenie, za serce zaś będą zawsze winni, bo dar serca to prawdziwie królewski dar.
Za tę książkę dziękujemy znakomitemu Wojciechowi Eichelbergerowi i Wydawnictwu Czarna Owca.
prof. dr hab. n. med. Jerzy Woy-Wojciechowski
Prezes Polskiego Towarzystwa LekarskiegoPRZEDMOWA Profesora Cezarego Szczylika
Pierwsze wrażenie – wreszcie ktoś to opisał! Opisał dwa światy funkcjonujące obok siebie. Świat chorego i świat lekarza. Światy, którym w polskiej rzeczywistości nie dane jest się spotkać, gdyż oba nie są nauczone sztuki porozumienia. Pacjent boi się choroby i wszystkiego co się z nią wiąże – szpitala, inwazyjnej diagnostyki, lekarzy, pielęgniarek i salowych. A lekarz?
Współczesna Polska po odzyskaniu niepodległości, uwolnieniu się z tyranii nakazowego myślenia burzy dotychczasowe stereotypy. Stereotyp darmowej opieki medycznej, nieomylności lekarzy, wyglądu pacjentów „opakowanych” we wszechobecne szaro-niebieskie szpitalne piżamy, identyczne z tymi w więzieniach i wojsku. Ale nie tylko to wspominam z tej już zamierzchłej przeszłości. Pamiętam moje akademickie podręczniki – wiele z nich przypominało treścią książki telefoniczne; zakuwanie tysięcy terminów, nazw organów, niezliczonych przyczepów mięśni i więzadeł. Rozszerzone i skrócone zalecenia badania lekarskiego, podmiotowego, przedmiotowego. Wszystkiego się nauczyłem, dostałem wybitnie dobre oceny i… Gdy po raz pierwszy stanąłem przy łóżku chorego, zdałem sobie sprawę, że całe to akademickie wyposażenie jest niekompletne. Brak mi języka porozumienia, brak mi wiedzy o drugim świecie, o świecie chorego i cierpiącego pacjenta. Dziś wiem też, że to ja powinienem być profesjonalnie przygotowany do rozmowy z moim pacjentem, że to dla mnie – studenta, a później lekarza – powinny istnieć podręczniki przygotowujące do pracy z chorym.
Podręczników dla chorych o tym, jak się przygotować do rozmowy z lekarzem, nie ma.
To po mojej stronie, po naszej lekarskiej stronie, jest przygotowanie się do pracy z pacjentem, do rozmów o bólu, strachu, wstydzie, samotności. Może też Państwo nie uwierzycie, ale po przeczytaniu spisu treści stanęło mi przed oczami moje całe zawodowe życie, blisko czterdzieści lat pracy. Czterdzieści lat i świadomość że nikt takiego podręcznika dotychczas nie napisał. Przecież ten podręcznik powinienem dostać właśnie czterdzieści lat temu. Z pewnością byłbym lepszym lekarzem. I uczucie ulgi, katharsis. Wojciech Eichelberger z Ireną Stanisławską opisują wspomniane dwa światy – ze zrozumieniem, empatią i delikatnością. Jest w tej książce mądrość i szacunek. Jest ta książka swoistym memento, zachętą do zastanowienia, refleksji. Dla mnie jest też bardzo osobista, bo wiem, że wszystko, co opisali, jest we mnie gotowe.
Polecam tę książkę rektorom i dziekanom wszystkich uczelni medycznych. Od tej książki, od tego podręcznika powinniśmy zaczynać swą przygodę z medycyną.
prof. dr hab. n. med. Cezary Szczylik
Kierownik Kliniki Onkologii Wojskowego Instytutu Medycznego1. LĘK, BÓL, CIERPIENIE
Irena A. Stanisławska: Wizycie w gabinecie lekarskim zawsze towarzyszy lęk. Zwłaszcza wtedy, gdy – jako pacjenci – czekamy na diagnozę.
Wojciech Eilchelberger: Nie zawsze go sobie uświadamiamy. Natomiast lekarz powinien pamiętać, że pacjent zawsze przychodzi z lękiem, że wizyta u lekarza najczęściej nie jest przyjemnością. Pacjent się boi, ponieważ nie wie, co mu dolega, i może usłyszeć groźną diagnozę: cukrzyca, AIDS, rak, ptasia grypa. Lista takich diagnoz-wyroków jest długa. Dla wielu ludzi spotkanie z lekarzem jest trudniejsze niż z prokuratorem. Tym bardziej że większość idzie do lekarza dopiero w momencie, kiedy są poważnie chorzy. Niewielu robi sobie raz na rok porządny przegląd. Łatwiej nam tak dbać o samochód.
Przeglądu nie robimy ze strachu, ponieważ dopóki nie wiemy, że coś nam dolega, możemy się uważać za zdrowych.
To prawda. Wielu z nas woli nie znać prawdy i swobodnie budować iluzję na temat swojego dobrego zdrowia. Wypieramy świadomość, że coś jest nie w porządku i do ostatniej chwili ignorujemy alarmujące sygnały ciała.
To postawa powszechna – szczególnie wśród mężczyzn. A im większe zaniedbania, tym większy lęk przed diagnozą. Kiedy pierwszy przegląd samochodu robimy po kilku latach eksploatacji, to boimy się, że trzeba będzie wymienić w nim połowę części.
Mój lęk wiąże się nie tylko z diagnozą, ale również z tym, że nie wiem, na jakiego lekarza trafię, jaki człowiek będzie siedział po drugiej stronie biurka. I wydaje mi się, że nie jest to tylko mój problem.
Niestety to loteria. Bo tak niefortunnie jest zorganizowana podstawowa opieka medyczna. Bardzo niewiele osób ma taki luksus, by przez lata chodzić do tego samego, rodzinnego lekarza, który zna ich historię, przed którym się nie wstydzą i któremu ufają.
Czy lekarze mają świadomość, że pacjenci się ich boją?
Myślę, że mają, bo przecież sami bywają pacjentami. Ale chyba nie zdają sobie do końca sprawy z głębokości i siły tego lęku. To sprawia, że mogą zachowywać się nie dość empatycznie lub nawet ulegać pokusie wykorzystywania swojej emocjonalnej przewagi i władzy nad pacjentem w sposób dla niego upokarzający.
Do ciebie pewnie też przychodzą pacjenci, którzy się boją?
Ale to inny rodzaj lęku. Psychoterapia zajmuje się nerwicami i zaburzeniami osobowości. Tu nikomu nie grozi druzgocąca diagnoza.
Jak rozpoznać zalęknionych pacjentów?
Lekarz może z góry założyć, że boją się wszyscy, którzy do niego przychodzą – zwłaszcza jeśli dawno nie robili badań kontrolnych lub zauważyli jakieś niepokojące objawy.
I co lekarz powinien wtedy zrobić?
Wziąć to pod uwagę i tworzyć bezpieczny, urealniony, partnerski klimat – spojrzeniem, tonem głosu, gestem, językiem ciała. By wobec przestraszonego pacjenta trafić we właściwy, czysty ton, wybrać drogę środka pomiędzy rozpieszczaniem, czyli traktowaniem jak dziecko, a dominowaniem, czyli straszeniem.
Myślę, że pacjentom powinno się współczuć.
Z potocznie rozumianym współczuciem – czyli tym kojarzonym z litością – lepiej uważać, bo jego nadmiar może niepotrzebnie pacjenta zaalarmować: „Skoro mi tak współczują, to widać, że ze mną bardzo źle”.
Lekarze muszą sobie uświadomić, że mają do czynienia z człowiekiem zalęknionym, często znajdującym się w stanie emocjonalnej regresji, czyli przeżywającym emocje dziecka, i że ta sytuacja może w nich wyzwolić albo postawę nadmiernie współczującą i paternalizującą, albo agresję i chęć dominacji. Poczucie władzy i przewagi nad pacjentem może demoralizować i sprowadzać na manowce nawet najbardziej czujnych, pracujących pod superwizją psychoterapeutów. Sprzyja temu prowokująca uległością postawa pacjenta, który w relacji z lekarzem odruchowo wybiera raczej bycie dzieckiem niż wzięcie współodpowiedzialności. Zdarza się to wielu lekarzom, ponieważ wydaje im się, że uległy pacjent dziecko pozwoli lepiej kontrolować proces leczenia. To błędne przekonanie, bowiem regresja emocjonalna to nie tylko uległość, lecz także cały arsenał dziecięcych strategii i wybiegów mających na celu zmniejszenie nacisku i kontroli rodziców – niesłuchanie, zapominanie, sabotowanie, kłamanie itp. Proces leczenia przebiega znacznie lepiej, kiedy pacjent współpracuje z lekarzem w relacji dorosły – dorosły, gdyż bierze wtedy większą odpowiedzialność za swoje zachowania, bardziej otwarcie się komunikuje i współpracuje z lekarzem. Psychoterapeuci taką optymalną sytuację współpracy z pacjentem nazywają sojuszem terapeutycznym. Wprawdzie dla lekarza taki pacjent może być partnerem trudniejszym, bo świadomym swoich praw i zadającym wiele pytań, ale końcowy efekt będzie z pewnością wart tego dodatkowego trudu i leczenie da lepsze rezultaty.
W sytuacjach stresujących pomagają śmiech i poczucie humoru. Może warto, by lekarz z nich skorzystał?
To kwestia wyczucia. Pacjentowi w gabinecie lekarza rzadko jest do śmiechu, należy w sposób taktowny czynić tę sytuację lżejszą, zamiast – jak to się często zdarza – mroczną i przerażającą. Jeśli będziemy się kierować zasadą szacunku i współodczuwania (zamiast bliskiego litości współczucia), czyli nie będziemy robić drugiemu co nam niemiłe – to nie popełnimy błędu. Ale trzeba się liczyć z tym, że niektórzy pacjenci mogą być tak głęboko sytuacją wizyty lekarskiej zregresjonowani, tak lękowi, że nawet najbardziej uprzejma i wspierająca postawa lekarza nic nie zmieni w czasie pierwszej wizyty. Wyjście z regresji może nastąpić tylko wtedy, gdy pacjent kontaktuje się z tym samym lekarzem wielokrotnie. Jeśli jest po najwyżej dwóch wizytach odsyłany do kogoś innego, to zaufanie, otwartość, współodpowiedzialność i sojusz terapeutyczny nie mają szansy się pojawić. Pacjent czuje się jak przerażony lokator dzwoniący po pomoc, bo woda zalewa mu mieszkanie, a recepcjonistka w administracji łączy go co chwila z innym hydraulikiem, któremu wszystko trzeba tłumaczyć od początku.
Wszystko to nie sprzyja temu, by lekarze uczyli się panować nad tendencją do zdominowania, przerażenia i upokorzenia pacjentów, a przez nich bywa to odbierane jako okrucieństwo.
Myślę, że tendencja do dominacji pojawia się również wtedy, gdy pacjent odczuwa ból. Zdarza się, że słyszy wówczas z ust lekarza: „Niech pan się tak nie mazgai!”. Bo lekarz przeczytał w podręczniku o symptomach tej choroby i uważa, że związany z nią ból jest niewielki. Ja podczas ataku kolki nerkowej usłyszałam od pielęgniarki: „Nie ma prawa panią boleć, ponieważ dostała pani silny lek przeciwbólowy!”. Pielęgniarka nie chciała przyjąć do wiadomości, że ten lek na mnie nie działa.
To paternalizowanie pacjentów, traktowanie ich jak dzieci – „Co ty opowiadasz, to nie może boleć” – wbrew dobrym intencjom lekarza, tylko nasila regresję pacjenta. Ból jest ważnym dodatkowym czynnikiem skłaniającym pacjenta do wchodzenia w podporządkowaną, zależnościową relację z lekarzem. Pokłada w lekarzu nadzieję, że ten ból zlikwiduje, tak jak kiedyś robili to rodzice. Silny ból bardzo nas osłabia i uzależnia od każdego, kto nam przyjdzie z pomocą. Nigdy nie dość uwagi, aby tej zależności pacjenta nie używać do reperowania własnego poczucia wartości.
Ważne jest też, aby lekarz pamiętał, że każdy może doświadczać bólu inaczej.
Oczywiście. Sposób doświadczania bólu jest sprawą bardzo indywidualną. Ludzie, którzy – wydawać by się mogło – histeryzują, w istocie nie udają. Mają taki układ nerwowy, taki próg bólowy. Albo kiedyś, w procesie dorastania, doświadczyli nadmiernego bólu i teraz odczuwają przed nim lęk. Innym powodem takiej nadmiernej reakcji może być lekceważący stosunek opiekunów do bólu, kiedy pacjent był dzieckiem. Ignorowanie bólu przez rodziców sprawia, że dziecko, aby zwrócić ich uwagę i otrzymać pomoc, nieświadomie sygnalizuje ból większy, niż naprawdę odczuwa. I w pewnym momencie rzeczywiście boli bardziej, niż boli.
To znaczy, że odczuwanie bólu jest silnie związane z psychiką, że im bardziej ktoś jest poraniony psychicznie, tym mocniej odczuwa ból?
To nie takie proste. Kiedy w dzieciństwie granica wytrzymałości na ból psychiczny i fizyczny zostanie mocno przekroczona, pojawiają się reakcje obronne: znieczulenie i odcięcie lub dysocjacja. Pozwalają one dzieciom przeżyć w ekstremalnie trudnych, bolesnych i zagrażających sytuacjach. Jednak w dorosłym życiu z przerażeniem odkrywają, że są nie tylko odcięte od bólu, ale od czucia w ogóle; że doświadczają życia jakby przez grubą szybę.
To chyba dla lekarza trudna sytuacja. Jeżeli symptomem jakiejś choroby jest również ból, a pacjent go nie czuje i o nim nie mówi, wtedy obraz choroby jest zakłócony.
Znowu wracamy do atmosfery spotkania w gabinecie. Człowiek, który ma zakłócone albo częściowo zniesione odczuwanie bólu, prędzej dojdzie do ładu sam ze sobą w sytuacji bezpiecznej. Jeśli zaś w gabinecie poczuje się podobnie jak w swoim dzieciństwie, wtedy wyuczone mechanizmy obronne zadziałają jeszcze silniej.
Wprawdzie lekarz prócz subiektywnych relacji pacjenta ma do dyspozycji obiektywne dane diagnostyczne, lecz mimo to nie powinien lekceważyć opartej na zaufaniu i szacunku rozmowy z chorym. W takiej rozmowie można bowiem uzyskać informacje często najważniejsze dla diagnozy i strategii dalszego leczenia.
Myślę, że trudniejszymi pacjentami są mężczyźni – od pokoleń wychowywani tak, by ciało traktować jak przedmiot, ignorować płynące z niego sygnały. W tym również ból.
Na ogólną, ponadpłciową tendencję pacjentów do emocjonalnej regresji, nakłada się cała gama uczuć i postaw przeniesionych z innych sytuacji – czyli tzw. uczuć przeniesieniowych – związanych z płcią i stosunkiem do ciała.
Nie dotyczy to wszystkich mężczyzn, ale statystyczny mężczyzna znacznie częściej niż kobieta przejawia przedmiotowy stosunek do własnego ciała, nie uświadamia sobie sygnałów choroby lub je lekceważy albo hipochondrycznie przecenia. Kobiety żyją dłużej, bo na ogół nie lekceważą swoich objawów. Stąd powiedzenie: „Baba choruje, baba choruje, baba choruje… chłop umiera”. Kobiety, którym przez dziesięciolecia coś dolega, wiecznie się badają i leczą, nie przeoczą rozwijającej się choroby, więc przeżywają swoich mężów. Kobiece uwrażliwienie na stany i sygnały ciała bierze się z doświadczeń menstruacyjnych, a także tych związanych z ciążą, karmieniem, macierzyństwem. Większa troska o siebie może też wynikać z większego niż to ma miejsce u mężczyzn poczucia odpowiedzialności za potomstwo. Tymczasem polski etos męski działa w odwrotną stronę. Nie pozwala Polakowi umrzeć w łóżku, lecz w walce, na barykadzie, za sprawę, za ojczyznę, w niewoli, w pojedynku lub w wyniku egzekucji. W zbiorowej podświadomości większości polskich mężczyzn istnieje silne przekonanie, że mają prawo żyć dopóki są użyteczni – a przynajmniej dopóki nie są ciężarem dla otoczenia. Dlatego to trudniejsi pacjenci, którzy często umierają za wcześnie.
W związku z tym lekarze powinni być szczególnie czujni, gdy w ich gabinecie pojawia się mężczyzna?
Na pewno tak. Statystyczny mężczyzna – w przeciwieństwie do statystycznej kobiety – wykazuje dużą skłonność do dyssymulacji, czyli zaprzeczania objawom. Bywają w tym bardzo przekonujący, a zmęczony lekarz może czuć zrozumiałą pokusę, żeby wziąć to za dobrą monetę i odstąpić od leczenia.