Była raz wojna. Bomby poszły - ebook
Była raz wojna. Bomby poszły - ebook
Dwie opowieści prosto z frontu, w których Steinbeck oczami jednostek ukazuje wojenne piekło
W Była raz wojna Steinbeck opisuje nie bitwy, ale ludzi. Reportaże zamówione przez „New York Herald Tribune” poświęca odmalowaniu ludzkiego wymiaru drugowojennego konfliktu, którego losy wtedy nie były jeszcze przesądzone. Pisarz jadł i pił razem z żołnierzami, walczył z nimi ramię w ramię. Przebywając na pierwszej linii frontu, widział zarówno heroizm, jak i tchórzostwo. Jego teksty poruszają bardziej niż jakiekolwiek ogólne opisy batalistyczne, poznajemy w nich losy zwykłych ludzi, którzy – postawieni w sytuacji ekstremalnej – dokonują trudnych wyborów i walczą o życie.
Bomby poszły to natomiast wariacja Steinbecka na temat doświadczeń żołnierzy amerykańskich sił powietrznych. Pisarz przez miesiąc podróżował po bazach wojskowych w Stanach Zjednoczonych, wysłuchując opowieści pilotów, nawigatorów, bombardierów, szefów załogi, strzelców pokładowych, radiooperatorów i innych przedstawicieli USAF. Z ich historii Steinbeck złożył poruszający obraz wojny z perspektywy jednostki – koszmaru, w którym śmiech przeplata się z płaczem.
John Steinbeck (1902–1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1962 r. za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to Grona gniewu, Myszy i ludzie i Na wschód od Edenu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-574-6 |
Rozmiar pliku: | 589 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była kiedyś pewna wojna, ale toczyła się tak dawno temu i tak została zepchnięta w cień przez inne wojny i przez inne ich rodzaje, że nawet ci, co brali w niej udział, skłonni są ją zapomnieć. Wojna, o której mówię, nastąpiła po tej w pancerzach i łukach pod Crécy i Agincourt, a tuż przed małymi, doświadczalnymi bombami atomowymi z Hiroszimy i Nagasaki.
Byłem świadkiem części tej wojny, można powiedzieć: zwiedziłem ją, jako że nosiłem uniform korespondenta wojennego, ale z całą pewnością nie walczyłem, i jest dla mnie rzeczą interesującą, że niewiele z niej pamiętam. Odczytywanie tych dawnych reportaży, wysyłanych wówczas na gorąco, przywołuje znowu obrazy i przeżycia całkowicie już zatarte.
Może jest słuszne czy nawet konieczne zapominać o wypadkach, a wojny są niewątpliwie wypadkami, do których nasz rodzaj ludzki wydaje się skłonny. Gdybyśmy potrafili wyciągnąć naukę z wypadków, które nas spotykają, może byłoby dobrze zachowywać żywe wspomnienia – ale nie wyciągamy żadnych nauk. W starożytnej Grecji mówiono, że przynajmniej raz na dwadzieścia lat musi być wojna, bo każde pokolenie mężczyzn winno ją poznać. Jeżeli idzie o nas, to musimy zapominać, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy nigdy ponownie pozwolić sobie na taki morderczy absurd.
Jednakże ta wojna, o której mówię, może być pamiętna dlatego, że była ostatnią swojego typu. Naszą wojnę domową nazywano „ostatnią wojną panów”, a tak zwana druga wojna światowa była na pewno ostatnią z długich wojen światowych. Następna – jeżeli okażemy się tak głupi, by do niej dopuścić – będzie ostatnią w ogóle. Nie zostanie nikt, kto mógłby coś pamiętać. I jeżeli jesteśmy aż tacy głupi, to nie zasługujemy w sensie biologicznym na to, żeby przeżyć.
Wiele innych gatunków zniknęło z powierzchni ziemi przez błąd w ocenie. Nie ma powodu przypuszczać, że jesteśmy uodpornieni na niezmienne prawo natury, które powiada, że nadmiar zbrojeń, nadmiar ozdób, a w większości przypadków i nadmierny konformizm są objawami rozkładu. Mark Twain w Jankesie na dworze króla Artura używa przerażającego i prawdopodobnego paradoksu, który polega na tym, że zwycięzca ginie pod ciężarem trupów zwyciężonych.
Choćby najbardziej prawdopodobne, to jednak są to tylko przypuszczenia. Dziwne jest to, że moja niejasno zapamiętana wojna stała się równie mglista jak przypuszczenie. Mój przyjaciel Jack Wagner brał udział w pierwszej wojnie światowej. Jego brat Max brał udział w drugiej wojnie światowej. Jack, broniąc z poczuciem własności tej wojny, którą znał, nazywał ją zawsze „wielką wojną”, co budziło niesmak u brata. No bo oczywiście wielką wojną jest ta, którą się znało samemu.
Ale czy aby ją znacie, czy pamiętacie jej napięcia, postawę ludzi, jej potworność i – tak! – jej radości? Ciekawe, ilu z tych, co brali w niej udział, pamięta te rzeczy.
Nie przeglądałem niniejszych relacji i opowieści od czasu, gdy były pisane w pośpiechu i przetelefonowywane przez ocean, aby ukazać się jako najświeższe wiadomości w „New York Herald Tribune” i wielu innych pismach. Był to okres książek pisanych przez korespondentów wojennych, ale oparłem się temu impulsowi, uważając lub twierdząc, że jeżeli te utwory nie będą miały wartości za lat dwadzieścia, winny pozostać na żółknących stronicach martwych roczników gazet. To, że je teraz wydobyłem, nie stało się wcale z podanej wyżej przyczyny. Czytając je po wszystkich tych latach, nie tylko uświadamiam sobie, jak wiele zapomniałem, ale także to, że są okazami zabytkowymi, że ich punkt widzenia jest archaiczny, pobudki romantyczne, a w świetle tego wszystkiego, co odtąd się stało, całość jest może nieprawdziwa, skrzywiona i jednostronna.
Przedstawione tu wydarzenia rzeczywiście miały miejsce. Ale kiedy ponownie czytam niniejsze reportaże, ożywają mi w pamięci inne rzeczy, które się także zdarzyły, a nie zostały zapisane. To, że nie zostały zapisane, było częściowo wynikiem rozkazów, częściowo tradycji, a w dużej mierze skutkiem faktu, że istniała ogromna i rozdęta rzecz, którą zwano Wysiłkiem Wojennym. Wszystko, co przeszkadzało bądź sprzeciwiało się Wysiłkowi Wojennemu, było automatycznie złe. Ocena tego należała w znacznym stopniu do samego korespondenta, ale jeżeli się zapomniał i złamał któryś z nakazów, wówczas cenzorzy, dowództwo wojskowe, gazety i wreszcie najsurowiej ze wszystkich przestrzegający dyscypliny wojowniczy cywile, owi niewalczący komandosi ze Stork Clubu, z „Time’a” i „New Yorkera”, przywoływali korespondenta do porządku albo proponowali, żeby go usunąć z terenu jako niebezpiecznego dla Wojennego Wysiłku. Istniały ugrupowania cywilów zajmujące się taktyką i logistyką, organizacje matek czuwające nad moralnością – a przez to rozumiem nie tylko moralność seksualną, ale również takie rzeczy, jak gry hazardowe i w ogóle wszelką hulankę. Tajemnica była zagadnieniem sama w sobie. Możliwe, że cała nasza chorobliwa histeria dotycząca zachowywania tajemnicy w okresie ostatnich dwudziestu lat zrodziła się w owych czasach. Nasza obsesja tajemnicy miała całkowicie uzasadnione źródło w obawie, żeby wiadomość o dacie odpłynięcia statków z wojskiem nie przywabiła – co często się zdarzało – wilczych stad okrętów podwodnych. Jednakże potem wymknęło się to spod kontroli, aż wreszcie fakty dostępne w każdej księgarni na świecie stały się pilnie strzeżoną tajemnicą, natomiast najpilniej strzeżone tajemnice były znane każdemu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że korespondent był nękany i zmuszany do takiej linii postępowania. Najczęściej nosił zbiór nakazów w głowie i nawet sam wymyślał sobie ograniczenia w interesie Wysiłku Wojennego. Kiedy wydawnictwo Viking Press zdecydowało się wydrukować niniejsze sprawozdania w formie książki, zaproponowano mi, żebym teraz, gdy wszystkie ograniczenia zostały zniesione, usunął przy datach określenia w rodzaju „Gdzieś tam a tam” i wstawił zamiast nich nazwy miejsc, w których dane fakty się zdarzyły. To jednak jest niemożliwe. Tak przestrzegałem tajemnicy, że już nie pamiętam, gdzie co było.
Owe reguły, jedne narzucone z zewnątrz, a inne przez siebie samego, wydają się zabawne po dwudziestu latach. Spróbuję przypomnieć sobie kilka z nich. A więc w armii amerykańskiej nie było rzekomo tchórzy, a ze wszystkich dzielnych ludzi najdzielniejszym i najszlachetniejszym miał być szeregowiec piechoty. W kategoriach Wysiłku Wojennego przyczyna tego jest oczywista. Szeregowcowi piechoty przypadło najpaskudniejsze, najbardziej męczące i najniewdzięczniejsze zadanie w całej tej wojnie. Poza tym, że było ono niebezpieczne i paskudne, musiał jeszcze robić wiele rzeczy głupich. Trzeba więc było go upewnić, iż owe rzeczy, o których wiedział, że są głupie, są w istocie niezbędne i mądre, i że czyniąc je, jest bohaterem. Oczywiście nikt nawet pobieżnie nie zastanawiał się nad faktem, że szeregowiec piechoty nie miał wyboru. Jeżeli dokonywał wyboru, wówczas albo go rozstrzeliwano, albo skazywano na karę dożywotniego więzienia.
Druga umowna reguła głosiła, że nie mieliśmy żadnych okrutnych, żądnych władzy czy nieoświeconych dowódców. Jeżeli zdezorganizowane szaleństwo, którego cząstkę stanowiliśmy, gdzieś nawalało, było to rzekomo nie tylko przewidziane, ale też należało do wyższej strategii, z której miało wyniknąć zwycięstwo.
Trzecia surowo przestrzegana reguła głosiła, że pięć milionów najzupełniej normalnych, młodych, energicznych i pożądliwych chłopców i mężczyzn wyrzekło się na okres Wysiłku Wojennego swego zwykłego zainteresowania dziewczynami. Fakt, że nosili przy sobie wizerunki obnażonych dziewczyn, zwanych pin-up girls, nie uderzał nikogo jako paradoks. Umowność była prawem. Kiedy intendentura wojskowa zamówiła iks milionów gumowych środków antykoncepcyjnych i zabezpieczających przed zarażeniem, trzeba było wyjaśnić, że są one używane do chronienia przed wilgocią luf karabinów maszynowych – co może i odpowiadało prawdzie.
Ponieważ nasza armia i marynarka, jak wszystkie armie i marynarki, składały się z ludzi dobrych, złych, pięknych, szpetnych, okrutnych, łagodnych, brutalnych, delikatnych, mocnych i słabych, więc owa konwencja powszechnej szlachetności mogłaby się wydać trochę trudna do utrzymania – ale tak nie było. Wszyscy stanowiliśmy cząstkę Wysiłku Wojennego. Nie tylko stosowaliśmy się do niego, ale i popieraliśmy go. Stopniowo weszło nam w krew, że prawda o czymkolwiek jest automatycznie tajemnicą i że bagatelizowanie tego stanowi przeszkodę w Wojennym Wysiłku. Nie chcę twierdzić, że korespondenci kłamali. Wcale tak nie było. Wszystko, co zanotowano w tej książce, zdarzyło się rzeczywiście. Nieprawda tkwi w tym, o czym w niej nie wspomniano.
Kiedy generał Patton spoliczkował w szpitalu chorego żołnierza i kiedy nasza marynarka zestrzeliła pod Gelą pięćdziesiąt dziewięć własnych samolotów transportowych z wojskiem, generał Eisenhower osobiście poprosił korespondentów, żeby nie przekazywali tych wiadomości, ponieważ mogłyby osłabić ducha w kraju. I korespondenci nie przekazali ich. Oczywiście wiadomość przeciekła z Departamentu Wojny do jakiegoś miejscowego dziennikarza i dostała się i tak do druku, ale nikt z frontu nie przyczynił się do tej małej zdrady wobec Wysiłku Wojennego.
Tymczasem rodziły się i bywały rozpowszechniane przedziwne konwencjonalne historie. Jedna z najosobliwszych dotyczyła pewnego pułkownika czy generała lotnictwa, którego obowiązki wymagały, aby wbrew własnej woli pozostawał spokojnie na ziemi, podczas gdy palił się do tego, żeby latać ze swoimi chłopcami nad Niemcy, wśród ognia nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Zatrzymywały go na ziemi twarde, surowe obowiązki, o wiele cięższe od lotów bojowych. Nie wiem, skąd się ta historia wzięła, ale nie wygląda na to, żeby ją wymyślił któryś z żołnierzy. Nie spotkałem takiej załogi bombowca, która nie przyjęłaby owych twardych obowiązków. Mogli to być ludzie trochę nieobliczalni, ale takimi wariatami nie byli.
Odczytując te stare relacje, widzę, że to tu, to tam cenzor usunął jakieś zdanie. Nie mam pojęcia, co zostało skreślone. Korespondenci nie miewali nieporozumień z cenzorami. Ich praca była trudna. Nigdy nie wiedzieli, co ktoś może im zarzucić. Nikt nie mógł ich karać za wyeliminowanie jakiejś rzeczy, toteż wiedzeni instynktem samozachowawczym eliminowali dosyć często. Cenzorzy marynarki byli szczególnie wrażliwi na nazwy miejscowości, obojętne, czy miały jakieś wojskowe znaczenie, czy nie. To była najbezpieczniejsza metoda. Raz, kiedy mi trochę dopiekła cenzura, przesłałem relację Herodota o bitwie pod Salaminą, stoczonej przez Greków z Persami w roku 480 przed Chrystusem, ale ponieważ występowały tam nazwy miejscowości, chociaż starożytne, więc cenzorzy marynarki utrącili całą historię.
Naprawdę staraliśmy się przestrzegać nakazów cenzury, nawet wiedząc, że wiele z nich jest bzdurą, ale było bardzo trudno zorientować się, jakie są te nakazy. Zmieniały się wraz z dowodzącym oficerem. Kiedy nareszcie myślało się, że już wiadomo, co wolno wysyłać, zmieniało się dowództwo i nie można było tego wysłać w ogóle.
Korespondenci byli ciekawymi, postrzelonymi, a jednak odpowiedzialnymi ludźmi. Wojsko z uwagi na swoją istotę, rozmiary, komplikacje i dowództwo musi popełniać omyłki – omyłki, które można wytłumaczyć albo przedstawić inaczej w oficjalnych sprawozdaniach. Dlatego dowódcy wojskowi traktują reporterów z pewną nerwowością. Niepokoją ich ludzie zaglądający im przez ramię, a szczególnie tacy, co znają się na rzeczy. Prawdą zaś jest, że wielu zawodowych korespondentów wojennych widziało więcej wojen i więcej rodzajów wojen niż ktokolwiek w armii czy marynarce. Na przykład taki Capa był na wojnie hiszpańskiej, na wojnie abisyńskiej i na Pacyfiku. Clark Lee był na Corregidorze, a przedtem w Japonii. Chociaż armia i marynarka nie bardzo lubiły korespondentów wojennych, nie mogły nic poradzić, bo ci ludzie stanowili łącznik ze społeczeństwem. Co więcej, wielu z nich było bardzo znanych i miało olbrzymie rzesze zwolenników. Publikowano ich jak kraj długi i szeroki. Liczni wytworzyli własną metodę i styl. Kilku stało się primadonnami, ale takich nie było wielu. Ernie Pyle zdobył sobie taką popularność i zaufanie czytelników w kraju, że swoim znaczeniem przewyższał większość generałów.
Do tej zaprawionej grupy zawodowców przyłączyłem się jako nowicjusz, święta krowa, rodzaj turysty. Myślę, że uważali, iż wpycham się na ich mozolnie zdobyty teren. Odkąd jednak przekonali się, że nie dubluję ich pracy, nie przekazuję samych komunikatów, byli dla mnie dobrzy i zadawali sobie wiele trudu, żeby mi pomóc i pouczyć o rzeczach, których nie znałem. Na przykład Capa dał mi najlepszą radę bojową, jaką słyszałem. Brzmiała ona: „Nie trzeba ruszać się z miejsca. Jeżeli pana nie trafili, to znaczy, że pana nie widzą”. A potem Capa musiał wejść na minę w Wietnamie, właśnie wtedy, gdy już miał się wycofać z tej całej strasznej, jałowej historii. A Ernie Pyle dostał między oczy kulą snajpera podczas wyprawy, która miała być nareszcie jego ostatnią.
Wszyscy stosowaliśmy przy pisaniu różne przemyślne zabiegi. Czytając te stare kawałki, rozpoznaję jeden z moich. Nigdy nie przyznawałem się, że widziałem coś osobiście. Opisując jakąś scenę, niezmiennie wkładałem to w usta komuś innemu. Nie przypominam sobie, dlaczego to robiłem. Może uważałem, że historia wyda się bardziej wiarygodna, jeżeli będzie opowiedziana przez kogoś innego. Albo też może czułem się intruzem, podsłuchiwaczem wojny i trochę było mi wstyd, że tam się w ogóle znalazłem. Może wstydziłem się, że mogę wrócić do kraju, a żołnierze nie. Ale często nie było ani bezpiecznie, ani wygodnie być korespondentem. Znaczna część służb zajmowała się dostawami, transportem i pracą biurową. Nawet jednostki bojowe mogły odpocząć po wykonaniu zadania. Natomiast jeżeli korespondenci wojenni nie byli blisko miejsc, gdzie coś się działo, ich gazety zaczynały się niepokoić. Rezultat był taki, że korespondenci mieli bardzo wysoki procent strat. Jeżeli ktoś był korespondentem dość długo i przebywał tam, gdzie coś się działo, istniało prawdopodobieństwo, że oberwie. Czytając te relacje, myślę z przerażeniem, ilu korespondentów nie żyje. Pozostała przy życiu zaledwie garstka owych radosnych duchów, które sprawiały, że noce były straszne, a dnie wypełnione skargami.
Ale wróćmy do owych umowności. Modne było dawanie do zrozumienia, że człowiek przez cały czas się boi. Chyba się bałem naprawdę, ale było w tym i trochę z mody. Myślę, że miało to również stanowić dowód, jacy odważni są żołnierze. A żołnierze byli akurat tak samo odważni i tak samo tchórzliwi jak wszyscy.
Nasze teksty były kontrolowane przez nas samych o wiele bardziej niż przez kogoś innego. Czuliśmy się odpowiedzialni wobec tego, co nazywano frontem wewnętrznym. Istniało ogólne przekonanie, że jeżeli nie będzie się pieczołowicie chronić frontu wewnętrznego przed pełnym obrazem wojny, front ten może popaść w panikę. Poza tym uważaliśmy, że musimy chronić siły zbrojne przed krytyką, bo inaczej mogą, wzorem Achillesa, odejść do swych namiotów, by tam się dąsać.
Autodyscyplina i autocenzura korespondentów wojennych wynikały na pewno z pobudek moralnych, patriotycznych, ale także i praktycznych w sensie samoobrony. Pewne tematy były tabu. Pewnych osób nie wolno było krytykować ani nawet mieć co do nich wątpliwości. Głupi reporter, który złamałby nakazy, nie byłby drukowany w kraju, na dodatek zaś dowództwo usunęłoby go z terenu walk, a korespondent bez terenu walk nie ma posady.
Wiedzieliśmy na przykład, że pewien bardzo sławny generał ustawicznie zmieniał agentów prasowych, gdyż uważał, że za mało jest o nim w nagłówkach gazet. Znaliśmy dowódcę, który obniżył stopień sierżantowi łączności za to, że sfotografował jego gorszy profil. Kilku dobrych oficerów liniowych usunięto z powodu zazdrości przełożonych, ponieważ budzili za wiele entuzjazmu w żołnierzach i za dużo zachwytu u reporterów. Istniały ustawiczne urlopy zdrowotne, które były gigantycznymi kociokwikami, efektowne romanse między wyższymi oficerami i dziewczynami ze służb pomocniczych, zwolnienia lekarskie za głupotę, brutalność, tchórzostwo, a nawet zboczenia seksualne. Nie znam ani jednego reportera, który by zrobił użytek z takich informacji. Niezależnie od morale wojennego byłoby to samobójstwo zawodowe. Jedyny człowiek, który się wyrwał za wcześnie i obwieścił światu zawieszenie broni, skończył się w swym zawodzie, zwichnął sobie karierę.
Tak, opisywaliśmy wojnę tylko częściowo, lecz w owym czasie wierzyliśmy, wierzyliśmy gorąco, że tak jest najlepiej. I może właśnie dlatego, kiedy wojna się skończyła, powieści i opowiadania pisane przez byłych żołnierzy, jak na przykład Nadzy i martwi, okazały się takim wstrząsem dla publiczności, którą dotąd starannie chroniono przed zetknięciem z tą całą obłędną, histeryczną potwornością.
Mieliśmy zresztą pod dostatkiem materiałów. Można było opisywać bezmiar heroizmu, poświęcenia, mądrości i dobroci. I kto wie, czy nie mieliśmy racji, eliminując części ogólnego obrazu. Gdybyśmy przekazali wszystko, co wiedzieliśmy, i to sformułowane w żołnierskim języku, na froncie wewnętrznym powstałoby z pewnością jeszcze większe zamieszanie niż to, które zdołaliśmy wywołać. Poza tym na każdego wrzaskliwego egocentryka przypadał jakiś Bradley, a na każdego wariującego za reklamą wojskowego kabotyna przypadali wspaniali ludzie, tacy jak Terry Allen czy generał Roosevelt, w szeregach zaś obok parszywych, oszukańczych, zaplutych dekowników byli prawdziwi bohaterowie, ludzie zacni, inteligentni, którzy wiedzieli, albo myśleli, że wiedzą, o co walczą, a nad całą resztą przechodzili do porządku.
Pod względem zawodowym korespondenci wojenni byli, jak sądzę, ludźmi wysoce moralnymi i odpowiedzialnymi, wielu z nich było bardzo dzielnych, niektórzy pełni poświęcenia, ale kiedy reportaż został już przekazany, nie byliśmy chyba ani lepsi, ani gorsi od oficerów i szeregowców, tyle tylko, że mieliśmy więcej udogodnień niż jedni i drudzy. Mieliśmy fikcyjne stopnie od kapitana do podpułkownika, które pozwalały nam jadać w kasynie oficerskim, gdzie nie mogli zachodzić szeregowcy, ale mieliśmy także dostęp do szeregowców, do których nie mogli zachodzić oficerowie. Pamiętam oficerską potańcówkę w Afryce Północnej, nudną, zimną imprezę, podczas której młodsi oficerowie tańczyli sztywno z pielęgniarkami w takt muzyki ze starych płyt, puszczanych na ręcznie nakręcanym patefonie, podczas gdy w pobliskich koszarach jeden z najświetniejszych zespołów jazzowych, jakie w życiu słyszałem, tryskał czystą ekstazą. Naturalnie my, korespondenci, z radością przenieśliśmy się tam, gdzie była lepsza muzyka. Ranga z pewnością ma swoje przywileje, ale w naszym przypadku równało się to czasem swawoli. Kiedy nasza praca była zakończona, a sprawozdania nadane, odkrywaliśmy i wymienialiśmy wszelkie możliwe adresy, pod którymi można było dostać czarnorynkowe mięso, alkohol czy kobiety. Znaliśmy nielegalne lokale. Oszukiwaliśmy, kradliśmy, bumelowaliśmy i w ogóle dogadzaliśmy sobie, ile się dało. Wcześnie dowiedziałem się, że kwarta whisky ofiarowana sierżantowi z transportu zapewni mi miejsce w samolocie przed generałem, który ma pilne rozkazy ze sztabu generalnego. Wojska nie okradaliśmy zanadto. Nie było to potrzebne. Dostawaliśmy wszystko. Poza tym w wojsku mieliśmy do czynienia ze znawcami. Pamiętam generała z kwatermistrzostwa, który czytając z posępną miną raport o brakach materiałowych w jakimś składzie zaopatrzenia, wybuchnął: „Żołnierz amerykański to najgorszy złodziej na świecie! Wie pan, co się stanie? Jak rozkradną wszystko, co mamy, zaczną okradać Niemców, a wtedy niech Bóg ma w swej opiece Hitlera”. I pamiętam, jak na jednym niszczycielu zniknęła nagle na pełnym morzu cała broń boczna oficerów, wszystkie czterdziestkipiątki i karabiny, i chociaż przetrząśnięto okręt od dziobu do rufy, nawet ze zbiornikami paliwa i wody włącznie, nie znaleziono ani jednej sztuki. Istniał jakiś przymus kradzenia. Jeńców okradano z zegarków, aparatów fotograficznych i broni bocznej (towary wymienne naszych żołnierzy) z prawdziwie zawodową zręcznością. Natomiast korespondenci nie kradli – po pierwsze, jak wspomniałem, dlatego że nie musieli, a po drugie, z tej przyczyny, iż przenosiliśmy się z miejsca na miejsce tak często, że nie mogliśmy wozić rzeczy ze sobą. Bóg jeden wie, ile wydano mi hełmów, koców i masek przeciwgazowych. Rzadko zabierałem je tam, gdzie się udawałem, a nigdy mi ich nie odsyłano. Po dziś dzień w piwnicach hoteli londyńskich muszą być całe kufry łupów pozostawionych piętnaście lat temu przez korespondentów, którzy się nigdy po nie nie zgłosili. Sam osobiście znam dwa takie przypadki.
Oto są tutaj – bez względu na to, jaka jest ich wartość i jakie przywodzą obrazy – owe zabytki przeszłości, bajki, nieważne wspomnienia o czasach i wydarzeniach, które na zawsze zniknęły ze świata, smutna i żartobliwa kronika drobnej części tej wojny, którą widziałem i w którą nie mogę uwierzyć, tak nierealnej w swej wybujałej malowniczości, że rysuje się w pamięci niby obrazy bitew pod Crécy, Bunker Hill czy Gettysburgiem. I chociaż wszelka wojna jest przejawem klęski człowieka jako istoty myślącej, w owych minionych wojnach była jakaś rycerskość, jakaś odwaga i szlachetność. Człowiek, rzecz jasna, ginął albo był ranny, ale jeżeli przeżył, nie nosił w sobie kalekiego nasienia jako podarunku dla własnych dzieci.
Teraz już od wielu lat karmimy się strachem i tylko strachem, a strach nie daje dobrych owoców. Jego dziećmi są okrucieństwo, oszustwo i podejrzliwość wykluwające się w naszym mroku. I równie pewnie, jak zatruwamy powietrze naszymi próbnymi bombami, nasze dusze są zatruwane strachem – bezkształtnym, głupim, sarkomatycznym strachem.
Utwory zawarte w niniejszym tomie pisane były w napięciu i pod naciskiem. Moim pierwszym odruchem przy ponownym ich odczytywaniu była chęć poprawiania, zmieniania, wygładzania chropawych zdań i usuwania powtórzeń, ale wydaje mi się, że sama ta chropawość jest cząstką ich bezpośredniości. Są one równie realne jak historie o złej czarownicy i dobrej wróżce, równie prawdziwe, wypróbowane i opracowane jak każdy inny mit.
Była raz wojna – kiedyś, dawno temu.