- W empik go
Chaos i świńska skóra - ebook
Chaos i świńska skóra - ebook
Akcja tej pełnej ironicznego humoru powieści dzieje się w latach 1986-2008. Bohater, mimo biegu lat, nie potrafi i nie chce wyjść poza przesycone buntem ideały, dezerteruje przed dorosłym życiem. Czyni to mimowolnie, lecz zgodnie z punkowym sloganem „chaos is my life”. Rosnące upodobanie do alkoholu przeradza sie w obsesje a nihilistyczna pustka staje się esencją jego życia. Czy (stracona?) miłość obudzi go do życia?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61154-05-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LIPIEC 1986
Zatem pozostała jeszcze tylko jedna godzina; około sześćdziesięciu minut czasu. Ostatnie chwile, aby wymienić poglądy, stworzyć jakieś ustalenia. Nikt się jednak do tego nie kwapił. Poszliśmy w nieco ustronne miejsce, w pobliże osiedlowego trzepaka, aby łyknąć z butelki, którą zorganizował Garnek. Byliśmy teraz doskonale widoczni z okien i balkonów otaczających nas bloków, ale jakoś nikt z nas tym się nie przejmował, bo i przecież naprawdę nie było czym. Tubylcy przywykli do niecodziennych zachowań ekscentrycznie wyglądającej młodzieży i należało założyć, iż nasza obecność nie wzbudzi niczyjego zainteresowania
Tętniący tłumem gmach Jarocińskiego Ośrodka Kultury zniknął nam z oczu. Oparliśmy siebie i gitary w futerałach o nieco pokrzywiony trzepak, podawaliśmy sobie kolejno butelki z wódką i gazowaną wodą. Haiki wychylał niewielkie łyczki i w ogóle się nie krzywił. Garnek przeciwnie. Widać było, że brakuje mu tchu i ma łzy w oczach. Mnie również zatykało. Alkoholowy preparat nie chciał pozostać w żołądku, pragnął wrócić na zewnątrz, a ja rozpaczliwie starałem się mu to uniemożliwić.
W upalny, lipcowy dzień, ciepła wódka była samobójstwem, ale nikt się nie sprzeciwił. Wraz z Garnkiem zgodnie twierdziliśmy od dawna, że na trzeźwo nic nam nie wychodzi i jeżeli mamy pozostawić sobie jakieś szanse, to musimy coś przedtem wypić. Wydawało nam się, że tylko po pijanemu możemy cokolwiek zwojować, bo alkohol wyzwala siły twórcze. Nie wiem jak inni, ale ja ostatnimi czasy bez obecności kontrowersyjnej substancji w organizmie, bywałem ponury lub zalękniony, zaś preparat z butelki wprawiał mnie łatwo w upojny, euforyczny stan. Traktowałem więc ów płyn, jako oczywiste lekarstwo na niedogodności codzienności.
Tworzyliśmy punkowy zespół muzyczny, trio, które za około godzinę, miało się zeprezentować jurorom, celem zakwalifikowania do Festiwalu Muzyków Rockowych Jarocin 1986.
– Gramy jeden kawałek. Jak się spodobamy, to powiedzą, żebyśmy grali drugi — Haiki pierwszy przystąpił do konkretów. — Jakie kawałki gramy? — patrzył wyczekująco w moje oczy.
Przez chwilę czułem satysfakcję. Przecież przyszedłem wraz z Garnkiem znikąd, nie mieliśmy większego pojęcia o grze w zespole. On zaś grał na jarocińskiej imprezie już dwukrotnie. Dla nas był gwiazdą; nauczył nas wszystkiego, a teraz, po upływie pół roku prób, ode mnie oczekuje programu występu. Zostałem liderem.
– Jakoś nie wierzę, że możemy się spodobać — wtrącił Garnek. — My?!
– Zagramy „Kobiety” — wymieniłem tytuł jednego z naszych utworów, kurczowo ściskając w dłoniach butelkę. — I co potem? Niech najpierw nas nie wyrzucą po tym numerze, to się wymyśli. Pewnie wyrzucą i na tym koniec będzie. Pojedziemy do domu na piwo i nie będziemy się musieli dalej męczyć.
– Ty! Dlaczego zmieniłeś nazwę? Przecież miało być Prostytutka Renata, a nie Maria — Haiki domagał się wyjaśnień, bowiem gdy w biurze organizacyjnym festiwalu zapisywałem zespół, pozwoliłem sobie samowolnie zmienić wcześniejsze ustalenia względem nazwy
– Bo Renata tak nie brzmi jak Maria. Nawet Marysia byłoby lepsze… Prostytutka Maria, to tak… Coś w tym przyciąga. Marysia jest bezbronnie przyciągająca I taka polska Jak sierotka Marysia. Brzmi dobrze. A jaka szansa na profanację!
– Pierdolisz! Przyciąga? — dziwił się Garnek.
– No
– I jakja się teraz Renacie odwdzięczę, za to, że mnie olała? — Haiki nie dawał za wygraną. — Suka! — wycedził z pogardą.
– Specjalnie dla niej skomponujemy nagranie i tekst napiszę — zapewniłem.
– To pisz. O sukach i dziwkach. Jaka profanacja? — zaciekawił się
– Kopia pewnego obrazka z Częstochowy na centralce od perkusji w połączeniu z tą nazwą. To byłoby mocne — odparłem beztrosko
– Nooo… — mruknął Haiki. — Ciekawe czy zdążyłbyś spierdolić, czy zajebaliby cię na scenie. Też wymyślił! Samobójca!
Przemogłem wstręt i przyłożyłem butelkę do ust. Wlałem w siebie solidnego łyka, przełknąłem i natychmiast popiłem wodą z drugiej butelki. Pociemniało mi w oczach, zupełnie jakbym oberwał w głowę młotkiem. Ohydny smak wykrzywił usta, z żołądka wystartowała pospieszna winda. Ale jakoś wytrzymałem. Dzień z powrotem pojaśniał i wrócił do normy. Zrobiło mi się nawet raźniej. Być może z tego powodu, że wreszcie mogłem przekazać naczynie Haikiemu i przynajmniej na razie, nie musiałem pić.
– Dadzą nam zagrać chociaż jeden kawałek? — Garnek nie dowierzał. — Znowu nie pognają, zaraz na początku i jeszcze psami nie poszczują? Chciałbym zagrać ludziom na festiwalu, chociaż jeden kawałek. Chociaż na samych przesłuchaniach. Trochę wiary w tym „Joku” słucha tych przesłuchań. Jest komu grać. Za pół roku prób i żebrania kasy na bilety, chciałbym choć przez kilka minut zagrać dla ludzi — wyznał.
Punkowe trio tworzyliśmy zaledwie od pół roku. Mieliśmy na koncie tylko jeden publiczny występ. Działo się to zaledwie kilka dni temu, 22 lipca, w jarocińskim amfiteatrze. Na co dzień ćwiczyliśmy w Jarocińskim Ośrodku Kultury, gdzie udzielono nam azylu i wypożyczano sprzęt na próby. Z okazji państwowego święta, muzyczne zespoły z „Joku”, miały zaprezentować swe umiejętności publicznie Do amfiteatru przyszli nawet partyjni dygnitarze Wyrzucono nas w połowie drugiego nagrania, wyłączając aparaturę nagłaśniającą
– Jeden kawałek każdy może zagrać — wyjaśnił Haiki. — Wystarczy się tylko zapisać. Jak zaciekawisz, to dadzą ci zagrać drugi numer. Ale później jest jeszcze drugi etap przesłuchań i tam już żądają więcej i trzeba zagrać przynajmniej trzy numery. Wychwycą każdy błąd. Teksty też są dla nich ważne.
– Trzy numery? A my mamy tyle? — niepokoił się Garnek.
– Mamy osiem opracowanych w miarę dobrze i cztery niedobrze — powiedziałem, chociaż zebrani dobrze o tym wiedzieli. — Właściwie to cztery są opracowane naprawdę dobrze — dodałem — pełna automatyka.
– Jesteś pewien? Nie będzie wstydu? — Garnek wciąż panikował
– Nie będzie — odparłem. — Na dwudziestego drugiego lipca też wstydu nie było, tylko przyszli partyjni i musieli nas pogonić. Chyba przesadziłem. Trzeba było dobrać odpowiedni repertuar.
– Chyba — ironicznie wtrącił Haiki.
– Po prostu nie byłeś komercyjny — dodał Garnek.
– Wy też nie. Przecież byliście na scenie.
– Ale nas do głosu nie dopuściłeś. Jak chciałem wyjaśnić, że jesteś czubek, to już nie zdążyłem, bo mikrofon wyłączyli — kpił Haiki. — O! Steve idzie!
Chybotliwym krokiem, zbliżało się do nas niskiego wzrostu, ale bardzo masywnej budowy ciała indywiduum. Osobnik porośnięty był jasnymi (utlenionymi), sterczącymi włosami, upstrzonymi zielonymi plamkami. Miał na sobie wybijaną ćwiekami i popisaną, czarną kurtkę skórzaną oraz żółte spodnie w czarne pasy. Nogi skrywały wysokie, wojskowe buty. Przybysz miał też bardzo zaawansowanego zeza
– Zapisaliście się? — pytanie skierował do mnie, a przynajmniej domyśliłem się tego, analizując kierunek osobliwego spojrzenia i skierowania twarzy
– Tak.
– I beze mnie? Obiecałeś, że weźmiecie mnie na wokal.
Chyba miał rację. Na którejś próbie postawił wódę i coś tam mu naobiecywałem I jak teraz z tego wybrnąć?
– To śpiewaj — usłyszałem swój głos. Jakoś tak samo mi się powiedziało
– Ale tekstów nie umiem. Trochę tylko podłapałem na próbach
– To śpiewaj swoje, a ja swoje — sam się zdziwiłem, skąd mi się to wzięło
– I będzie jak w szpitalu wariatów — wtrącił Haiki.
– Ale jazda — podsumował Garnek.
– To znaczy, wy jedziecie swoją robotę, a ja się wpierdalam ze swoim wokalem? — poważnie pytał Steve.
– Może tak być.
– Naprawdę? — nie wierzył
– Jak najbardziej
W głębi duszy, byłem teraz zły na siebie, ale wycofać się już nie umiałem. Na niespełna godzinę przed kwalifikacjami, dokooptowałem nowego członka zespołu. Pewnie dlatego, że nie wierzyłem w sukces i w taki sposób mogłem porażkę obrócić w żart? Sam nie wiedziałem. A może dlatego, że zwyczajnie bałem się legendarnego punka Steva z Jarocina, znanego w całej Polsce? Nie wiedziałem jak zareaguje, gdy mu odmówię? Bo przecież o jego reakcjach słyszałem już wielokrotnie i raczej nie chciałbym ich doświadczać na sobie.
– To jak? Haiki gra na bębnach, ty na basie i śpiewasz, Steve też śpiewa, a ja dalej gram na gitarze? — pytał Garnek.
– Ty na gitarze.
– To dobrze. Bo jakbyś mi teraz kazał grać na harfie, to nie wiem, czy bym sobie poradził.
– Pół roku prób… — Haiki chciał pewnie protestować.
– Będzie ogień, czad! — przerwał mu nasz nowy wokalista. — Damy takiego kopa, że wszystkim mózgi się rozpierdolą! Zobaczą dopiero, co to znaczy punk. Nie pękajcie. Damy radę. Ja się na tym znam. I trochę tekstów znam. Mam kasetę z waszą muzą — zza paska od spodni wyciągnął napoczętą butelkę wina, triumfalnie podniósł do góry, potrząsnął i przytknął do ust.
– A co będziesz śpiewał teraz? Na przesłuchaniach? Zaraz?
– Jeszcze nie wiem.
– On będzie chórki robił i refreny powtarzał — powiedziałem
– To my mamy jakieś refreny? — nie mógł uwierzyć Garnek.
– Albo niech teksty językiem migowym tłumaczy — zaproponował Haiki.
– Ja sam wymyślę, co najlepiej, jak przyjdzie pora — zapewnił Steve — wciskając mi do ręki butelkę z napisem „Kwiat jabłoni”.
Poczęstunek Steva pozbawił mnie oddechu na kilka długich chwil. Wbrew etykiecie był to chyba spirytus, nieznacznie tylko czymś rozcieńczony. Dopiero po kilku minutach, kiedy mi się solidnie odbiło, zacząłem podejrzewać, iż raczej nie należy owej substancji zwać spirytusem, tylko denaturatem
Stroiliśmy instrumenty, w przyległym do sceny pomieszczeniu. Steve gdzieś się zapodział i pomyślałem z ulgą, że nie przyjdzie i dzięki temu, wciąż mamy szansę zakwalifikowania się do udziału w imprezie. W kolejce do wzmacniaczy czekał zespół metalowy, wyposażony w markowe gitary „Gipson”. Widziałem, jak wymieniają kpiące spojrzenia, gdy wyjąłem z kieszeni kombinerki, aby przekręcić ułamany klucz basowej gitary.
– Gdzie jest Kurwa Renata? — zadudniło na progu i ujrzałem Steva, trochę bardziej chyboczącego się na boki, niż zazwyczaj. — A tu jesteście! Zaczynamy?
– Nazywamy się Prostytutka Maria — wyjaśniłem.
– Że jak? — Garnek wydobywał z gitary przeraźliwe piski i zagłuszał słyszalność.
– Jesteśmy Prostytutka Marysia. Nazwa taka.
– I co z tego? Może być. Ja żem już grał w kapelach Syf, Dno, Dykta, Gówno… Kurwa Marianna też może być. Nastroiliście się?
Było to o tyle trudne, że musiałem się bardzo napocić, aby przekręcić klucze przy gitarze, zaś instrument Garnka wciąż się sprzęgał i piszczał
– Tak — odpowiedziałem zdecydowanie.
– Bardzo — dodał gitarzysta.
– Idziemy! Zaraz nas zawołają — Haiki z pałkami od perkusji w dłoni, podążył do drzwi.
– Może jak mamy dwa niezależne wokale, to należy zmienić nazwę na Schizofreniczna Prostytutka Maria — rzuciłem do Haikiego, ale ten spojrzał na mnie dość nieprzytomnym wzrokiem i nie odpowiedział.
Wychodząc, czułem na plecach drwiące spojrzenia muzyków od metalu, odzianych w skórzane kombinezony (nie kurtki, lecz właśnie kombinezony, czy też może posiadających profesjonalny sceniczny image?).
– Za chwilę nastąpi katastrofa — przygotowywałem się w myślach na najgorsze
Scena na którą bez czekania wkroczyłem, była mi dobrze znana. Przecież grałem tutaj wielokrotnie w ramach prób. Tylko, że wtedy widownia była pusta, a teraz, w półmroku, siedziało tu wielu ludzi, zaś wszystkim kierowało szacowne jury Włożyłem gitarową wtyczkę do gniazda wzmacniacza. Odwróciłem się, gotów stawiać czoła przeciwnościom. Z wysokości sceny, patrzyłem na ludzi. Wielokrotnie o tym marzyłem… Oto więc mam co chciałem. Jestem na estradzie, a przede mną są widzowie. Zjechali tutaj z całej Polski. Chociaż chyba nie do końca widzowie. To w większości członkowie rozmaitych zespołów, uczestniczących w przesłuchaniach, czyli muzycy. A zatem jeszcze gorzej, bo tacy wychwycą wszystkie fałszowania i niedoskonałości.
– Proszę, najpierw sekcja — usłyszałem w głośnikach.
Automatycznie zacząłem grać, Haiki wybijał rytm na perkusji.
Po chwili kazali dołączyć Garnkowi.
– Dobra! Stop! Ile mikrofonów wam potrzeba?
– A nie widać, że dwa? — pierwszy raz odezwał się Steve.
– Ty będziesz śpiewał!?
– Też.
– Dobra Dajcie próby na mikrofon
– Litwini uwidieli niedwiediu i pticu — powiedziałem. — W cerkwi nad Niemnem, Litwini uwidieli zajcu i kołchoźniku.
– Byłem w niebie u Lenina. Tam, zdrożała margaryna — dodał Steve.
– I ocet — wtrącił Garnek, doskakując do mikrofonu.
– W porządku! Dobra! Możecie zapodawać! — zauważyłem, że reżyser przesłuchań szczerzy zęby w uśmiechu, zaś większość obecnych patrzy na scenę z zaciekawieniem
– Kiedy Adam się wysrał, diabeł z jego gówna stworzył kobietę — wyrecytowałem do mikrofonu. — Żeby zaraz na wstępie zniszczyć boże dzieło, unicestwić rodzącą się cywilizację
Haiki załomotał w bębny i zaczęliśmy grać, dość osobliwą wersję „Marsza Żałobnego” Fryderyka Chopina.
– La! La! La, la! La! La! La! La, la! La, la! — donośnie włączył się Steve
Właściwe nagranie rozpoczęliśmy idealnie równo, ale nie mogłem się jeszcze tym radować, bo nie było kiedy. Jednak gdzieś przez świadomość przebiegło spostrzeżenie, że wszystko przebiega jak trzeba Teraz, do swej gry, musiałem dołączyć śpiew, a raczej gardłowy krzyk, czy też może wrzask (kilku ludzi powiedziało mi, że jest to śpiew schizoidalny, ale nie pytałem ich, co to określenie właściwie oznacza).
– Szminki! Cienie! Tusze! Lakiery!
– Oczy widzą kłamstwa! — wyryczał Steve, a zrobił to bardzo poprawnie, jakby ćwiczył z nami od dawna
– Słowa! Zdania! Szepty! Przysięgi!
– Uszy słyszą kłamstwa! — Steve znał więc, przynajmniej ten tekst i wiedział jak go wykrzykiwać A może bardziej domyślał się co krzyknąć, niż pamiętał?
– Muśnięcia! Drapania! Pstryczki! Pieszczoty!
– Ciało dotyka kłamstwa!
– Pocałunki! Zęby! Ślina! Wargi!
– Język smakuje kłamstwa!
Teraz musiałem bardzo skoncentrować uwagę, gdyż urozmaiciliśmy środek tego utworu, kilkoma zmianami rytmu, przyspieszeniami i niespodziewanymi zwrotami.
– Pogo! Naprzód legiony jutra! Breslau ogień! Puny czadu! Taranem zadyma! — wrzeszczał Steve i najwyraźniej zaczynał się rozgrzewać, wpadał w trans, miotał się przy mikrofonie, to znowu wisiał na nim jak na podpórce. — Skiny i puny zadyma trans! Pogo atak teraz!
– Perfumy! Wody! Mydła! Szampony!
– Nos czuje kłamstwa!
– Seks! Małżeństwo! Miłość! Dzieci!
– Instynkt przeczuwa kłamstwa!
I chociaż nigdy tego nie trenowaliśmy wspólnie ze Stevem, wykrzyczeliśmy zgodnie i równo: — każda cząsteczka waszego ciała, ciągle by tylko kłamać chciała! Niewinne kurwy! Obleśne potwory! Obłudne małpy masują otwory! Dziękuję temu monstrum, które mnie stworzyło, że zniszczyło samotność i dało nam miłość. Już jestem szczęśliwy, już mogę się cieszyć, coś rozszerza nogi, będę płodził dzieci!
– Precz ze szmatami! Do pieca! — krzyknął Steve, gdy zamilkły instrumenty. — Swobodne walenie konia, niech żyje! — dodał. — Ja sobie walę trzy razy na dzień…
Nagle do moich uszu dotarł głośny harmider, zgiełk i tumult Ze zdumieniem spostrzegłem, że raban czynią ludzie zgromadzeni w sali; śmieją się, coś krzyczą, klaszczą. Wyłapałem tak samo zdumione spojrzenie Garnka Czyżby publiczność naprawdę wyrażała aplauz? Nam?
– Jestem popierdolony i nie mam żony — oświadczył nasz wokalista. — Żadna mnie nie chce, bo urodziwy nie jestem. Ale przecież gadką bym nadrobił. Dobra gadka jest podstawą. A i cipę dobrze wyliżę.
– Dobra. Dajcie drugi kawałek. Awangardowy. Zaproponujcie coś nowego — dobiegło z głośników. — Nowy kierunek w muzyce, według was Nowość
– A może byśmy tak najmilszy, wpadli na dzień do Nowego Miasta? — zapytałem.
– Dziękuję. Lepiej jak z sensem zagracie.
– To zagramy nasz hymn, sztandarowy utwór — oświadczyłem. — Puls serca dziwkarskiej Marii. Wszystko, co w życiu pozostało, co może mu służyć, co jeszcze dzisiaj ma sens, co dobre jest — plotłem do mikrofonu.
Zapodałem ciężki, monotonny rytm, Haiki wtórował na bębnach Garnek wydobywał z gitary przeraźliwe zgrzyty i świsty, co na jego instrumencie większej trudności nie sprawiało, bo gitara zazwyczaj świstała sama. Steve zaczął ponuro pomrukiwać.
– Jestem zerem, jestem nikim — wyrecytowałem. — Nie mam nic, prócz swej muzyki. Dźwięki bronią, dźwięki walczą. Są mym mieczem, są mą tarczą. Bunkier z dźwięku to mój dom. Tutaj mieszkam, tu jest schron. Prawda dołów i śmietnika. Moja wojna to muzyka.
Gdy zakończyłem tę dość ponurą recytację, daliśmy minutowy pokaz, niezwykle wściekłej, szybkiej i ostrej gry, zakończonej chaosem dźwięków. Steve nieustannie krzyczał: — aaaaaaaa! Wreszcie z kaskady bezładnych dźwięków, wyłonił się równy, bardzo szybki rytm. Teraz trzeba było uczynić to, co niektórzy moi koledzy i przyjaciele, nazywali śpiewem
– Jesteś śmieciem, jesteś nikim, nie masz nic, prócz swej muzyki! Dźwięki bronią, dźwięki walczą, są twym mieczem, są twą tarczą. Ściany z dźwięku to twój dom, tutaj walczysz, tu jest schron! Prawda dołów nie zanika! Twoja wojna to muzyka!
Nareszcie wszystko umilkło. Ale tylko na sekundę, może trzy. Z sali dobiegł ponownie entuzjastyczny ryk tłumu, teraz głośniejszy jeszcze niż za pierwszym razem Niektórzy stali i klaskali, większość coś wykrzykiwała
– Dobrze. Zapraszamy do drugiego etapu przesłuchań — usłyszeliśmy
Odwróciłem się i poszedłem wyjąć wtyczkę z gniazda. Spostrzegłem, że trzęsą mi się dłonie. Dopiero teraz poczułem, że jestem napięty do granic i chyba nie w pełni przytomny. Podążyłem do wyjścia, prowadzącego na korytarz ośrodka kultury. Wpadłem w tłum.
Mówiło do mnie kilku ludzi jednocześnie i nie mogłem zrozumieć, czego właściwie chcą ode mnie Wszyscy się uśmiechali Twarze wyrażały radość, życzliwość i chyba podziw. Kątem oka wyłapałem wielkie zdumienie na twarzy Garnka. Raczej też nie w pełni rozumiał, co się tu właściwie dzieje Nagle spostrzegłem, że zmierza do mnie ponad dwumetrowy, muskularny, całkowicie łysy drab Nie miałem złudzeń. Takie powodzenie punkowej kapeli, musiało bardzo zdenerwować skinów. Chcą nas pobić już tutaj!
– Walimy go gitarami w łeb i spierdalamy do wyjścia! — huknąłem do ucha Garnkowi
– Jestem Herman z Legionowa — obwieścił łysy. — Chciałbym pogadać i wódkę postawić. Żytnia z „Peweksu” — zademonstrował butelkę
– Chętnie — wybąkałem. — Za chwilę.
– Polski Sex Pistols — powiedział z uśmiechem, barwnie lecz bardzo schludnie ubrany, młody człowiek, którego zapamiętałem jako siedzącego wśród jurorów. — Nieźle, nieźle — dodał. — Długo nad tym pracowaliście?
– Nie — odpowiedziałem krótko.
– Kto pisze teksty?
– Ja.
– Masz chłopie talent do tego. I dykcję. A to ważne. Mogę wiedzieć, ile masz lat?
– Niewiele — mruknąłem dyplomatycznie.
– A jak się naprawdę nazywasz?
– Artur Kleń. Jak ryba. Ale to nieważne. Zgniłek Marchewa jestem
Po kilku minutach ogólnego rozgardiaszu, gdy czułem się w tłumie jak gwiazda scen nie tylko krajowych, w drzwiach wiodących z estrady, ukazali się skórzani muzycy od metalu. W ich oczach nie było już drwiny. Jeden z długowłosych spojrzał na mnie i zobaczyłem w jego wzroku popłoch, zmieszanie, smutek, a może i zazdrość.
– Załapali się? — zapytałem młodego jurora.
– Oni!? Wyszedłem po kilku taktach, taką nudą zajechało. Mieli pecha, bo po was.
Chcieliśmy w spokoju obmyślić scenariusz naszego występu dla kilku tysięcy ludzi. Bowiem nasz udział w drugiej turze eliminacji, mimo euforystycznego przyjęcia przez publiczność, nie dał nam oczekiwanego sukcesu. Zakwalifikowano nas tylko do udziału w punkowym koncercie przedpołudniowym, na małej scenie amfiteatru, pierwszego dnia festiwalu, 29 lipca 1986 roku czyli jutro. W papierach figurowaliśmy już jako Schizofreniczna Prostytutka Maria, gdyż interweniowałem w biurze organizatorów i dopisano przedrostek
Postanowiliśmy uwolnić się od wszechobecnego zainteresowania i rozpalić ognisko na łonie natury. Ponieważ w gminie Jarocin wprowadzono prohibicję, za moją namową pojechaliśmy do miejscowości letniskowej Zaniemyśl.
Podróż nie należała do bezpiecznych, gdyż milicja w okolicznych miasteczkach zabawiała się w wyłapywanie festiwalowiczów, pakowanie ich do radiowozów i do pociągów zmierzających w kierunku Jarocina. Nierzadko zabiegom tym towarzyszyło pałowanie. Zdołaliśmy jednak szczęśliwie dotrzeć do celu podróży Chociaż niewiele brakowało do nieszczęścia. Z ulicy zgarnięto grupę punków, idących z wiadrem piwa My szliśmy za nimi, na stację wąskotorowej kolejki i zdołaliśmy uciec.
Zaprowadziłem towarzystwo na niewielki półwysep, wrzynający się w małe jeziorko. Leżały na nim olbrzymie głazy, ułożone w krąg. Prawdopodobnie miejsce to pamiętało bardzo zamierzchłe obrzędy religijne. Przyjeżdżałem tutaj często, zazwyczaj rowerem. Szczęśliwie, w małym sklepiku spożywczym udało nam się kupić tanie wina, a w restauracji piwa na wynos.
Zapadał zmrok, niebo gasło. Siedzieliśmy lub wpółleżeliśmy wokół płonących gałęzi, każdy sączył coś z butelki: — ja, Steve, Haiki, Garnek i trzy dziewczyny o pseudonimach: — Blada, Greta i Ana. Właściwie to nie wiedziałem, skąd one się wzięły. Chyba wynalazł je Steve. Wszystkie panny odnosiły się do mnie z wielkim szacunkiem i serdecznością Nieco mnie to peszyło Zwłaszcza miłe zachowanie Any, prześlicznej, czarnowłosej i ciemnookiej dziewczyny, ubranej w bardzo drogą, czarną kurtkę skórzaną. Chwilami nawet myślałem, że chociaż dziewczyna jest niezwykle urodziwa, to kurtka pewnie jeszcze piękniejsza
– Nie boisz się, że ci tę kurtałę skroją? — zapytałem wreszcie.
– Mój brat ma dwa metry wzrostu, jest łysy i ma dwudziestu kumpli — wyjaśniła.
– Rozumiem.
– Nie wpadną tu niebieskie mędy? — zaniepokoiła się Blada. — Ten ogień widać przez wodę z daleka. Po tej łapance co widziałam, to się aż boję. Co to za dzielnica? Chodzić ulicami nie wolno?
– Takie zwyczaje — powiedziałem. — Tutaj jest malutki posterunek i pewnie o tej porze nieczynny. A ogień nie tylko my palimy. O! Tam pali się ognisko — pokazałem palcem w stronę przeciwległego brzegu — i tam też. Nic nam nie zrobią. Nie ma kto zrobić. Mędy o tej porze nie grasują. Gdyby wiedziały, kto tu biesiaduje, to co innego…
– Wolny kraj.
– Pięścią w twarz, butem w brzuch, jestem sam, ich jest stu.
– Spytaj milicjanta, on ci prawdę powie — padały komentarze.
– Skurwiała kraina! — dobitnie podsumował Steve. — Nie można wystawać z tłumu, bo wpierdol. Pierdolone państwo! Przemoc i propaganda. Socjalizm i umiłowanie pracy — bulgotał wściekłością
– Zanim się uchlejecie, póki jeszcze jarzycie — ożywił się Haiki — to gadajcie, co mamy jutro grać. — Mamy dobrze opracowanych osiem kawałków To za mało Co my zagramy? Chyba hymn państwowy! Może kolędy? I tak mamy szczęście właściwie, że nie zagramy na stadionie. Tam, nie moglibyśmy grać tego, co wyjebała cenzura Tutaj, nie ma się czym pierdolić
– Ja tam bym się i tak nie pierdolił i zagrał wszystko — oznajmił Steve.
– Znowu pogonią, prąd wyłączą, psami poszczują — prorokował Garnek
– Wniosek na kolegium wyślą, jak się ktoś odważy niecenzuralne teksty śpiewać. Tak mówił Chełstowski Walter — powiedział Haiki.
– Więc co robić? Osiem kawałków, licząc po trzy minuty, to jest prawie pół godziny, plus wasze i moje gadki. Musi wystarczyć na dobry koncert. Niedopracowanych numerów strach grać — zastanawiałem się głośno — Możemy się wysypać
– Ja myślałam, że nie ma cenzury w Jarocinie — wyznała Greta
– Ja też — powiedziałem. — Ale niestety; zażądali okazania tekstów. Oddali pokreślone czerwonym długopisem, jak szkolne wypracowanie. Te teksty co im przypasowały, mają pieczątki odpowiednie, że władza je łyknęła. A dwa teksty nie mają i nie są łyknięte — wyjaśniałem. — Ale na małej scenie to ponoć nieważne.
– Przyjechał pan minister i dlatego to — wyjaśnił Steve.
– Minister!?
– Minister od spraw sportu i młodzieży, ma rację — wtrąciłem. — Aleksander Kwaśniewski nazywa się ów uroczy pan.
– Pierdolony komuch! — wściekał się Steve. — Za duża i za głośna się stała nasza impreza. Jak ministry przyjeżdżają, to pewnie zbliża się jej koniec. Wprowadzą swoje poprawki i już nie będzie tak samo. Znajdą dla nas wszystkich, jakąś rolę społecznie użyteczną, już oni coś wymyślą, ja ich znam. Będziemy zbierali butelki albo złom, albo pieniądze, na jakiś zbożny cel. Prawdziwa sztuka przestanie się liczyć. Wszystko musi być przecież oswojone, nie może być niebezpieczne i bezproduktywne. Trzeba nas zaszufladkować i uporządkować. Znaleźć dla nas jakiś pożytek. Znaleźć jakieś miejsce i przykleić etykietę z wyjaśnieniem.
– Mnie się podobała ta kapela „Jarzębina Czerwona” — oświadczył Garnek. — To byli ekstra kolesie, niezły odjazd i tak jak chcieli, coś nowego zagrali. Ale najwyraźniej Walter ich nie dopuścił, bo bał się tekstów. Zdziwiłem się. Spodziewałem się więcej, po tej imprezie i przede wszystkim po Walterze. Na zebraniu tatową mowę o szkodliwości picia wygłosił. Śmieszne to było. Taki troskliwy pan. Przekonujący. Wiarygodny organizator imprezy prawdziwie muzycznej. A tekstów dobrej skinowskiej kapeli się boi. Bo widać, że się chłopaki nie dadzą łatwo za rączkę prowadzić i mogą być samodzielni.
– Hej wy komuniści, jeszcze zobaczymy! — wyrecytowałem zapamiętamy z wstępnych przesłuchań fragment tekstu zespołu „Jarzębina Czerwona” i wszyscy parsknęli śmiechem.
– Dali czadu!
– Szkoda ich!
– Co zrobić?
– Właśnie. Co robić? Co grać? Zostajemy przy ośmiu numerach?
– Zostajemy — oznajmiłem. — Ale mnie to najbardziej wszystko dziwi My przecież, wcale politycznych tekstów nie mamy Nie atakujemy władzy i ustroju, przynajmniej nie za często, a i tak się przypierdolili. Większość kapel atakuje komunę. To co oni zagrają? Szykuje się jakieś dziwne widowisko w tym Jarocinie. Ludzie kupują karnety, bo wierzą, że zobaczą prawdziwą muzykę i słowa. I chyba się przeliczą w tym roku. Kasę w błoto wyrzucą. Komuna czuwa.
– Eeeee! — Steve beknął donośnie z otchłani trzewi, odstawił butelkę z niedopitym winem. — Ja mam pomysł, na jeszcze jedno nagranie — stwierdził.
– Co masz?
– Ty na basie dasz rytm, Haiki podłapie, a Gar wyżłobi coś na gitarze, co mu tam popadnie
– I co?
– Mam w domu taką szwedzką rurę izolacyjną i na niej zagram
Zapadło konsternacyjne milczenie
– To jest taka plastikowa rura, jak się nią wywija w powietrzu, to ona gwiżdże. Od roku ćwiczę, mam wprawę. Taka giętka rura, jak wąż
– Czyli tak. Zespół Schizofreniczna Prostytutka Maria w składzie — pierwszy otrząsnął się ze zdumienia Garnek — Haiki perkusja, Garnek gitara, Marchewka bas i wokal oraz Steve wokal i szwedzka rura izolacyjna?
– Oczywiście. Zagramy — orzekłem radośnie. — Może ktoś jeszcze na przykład na płytkach podłogowych?
– Nie da się — uprzejmie wyjaśnił entuzjasta rur izolacyjnych rodem ze Skandynawii
– I ja bym coś dodał i wydłużył — powiedziałem nieśmiało.
– No?
– Co?
– Gadaj! — wzbudziłem zainteresowanie.
– Bym sobie sam zapodał rytm na basie i maksem pogłosem zmówił prawdziwą modlitwę ludzkości. Z komentarzem, że w kościołach kłamią i tak się powinni modlić, bo tylko to jest prawdziwe w ich ustach, pochodzi z duszy.
– Mądrze gadasz.Ale co?
– Ojcze nasz, któryś jest w piekle, święć się imię Twoje, jest królestwo Twoje, jest wola Twoja, jako w piekle tak i na ziemi Karabinów naszych powszednich daj nam dzisiaj.