Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Chemia śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chemia śmierci - ebook

Minęły trzy lata, odkąd David Hunter, wybitny antropolog sądowy, przeprowadził się do prowincjonalnego miasteczka, uciekając przed londyńskim zgiełkiem, swoją pracą i tragedią życiową, która go spotkała.

Spokój w miasteczku i życiu Davida zostaje zaburzony, gdy pewnego dnia w okolicznym lesie zostają znalezione zwłoki kobiety. Hunter, w przeszłości specjalista od badania ludzkich szczątków, dziś niechętnie zgadza się na współpracę przy policyjnym śledztwie. Gdy jednak znika kolejna kobieta, doktor Hunter nie może już stać z boku. Sprawa dotyka go osobiście.

Wynaturzone, bestialskie metody zabójcy, miasteczko opętane nienawistną podejrzliwością – wokół gęstnieje mrok, a czas ucieka. David musi podążać szlakiem makabrycznych wskazówek aż do przerażającego finału.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-198-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Rozkład zaczyna się cztery minuty po śmierci. To, co dotąd było koko­nem życia, teraz prze­cho­dzi ostat­nią meta­mor­fozę. Zaczyna tra­wić samo sie­bie. Komórki roz­pusz­czają się od środka. Tkanki zamie­niają się w ciecz, potem w gaz. Mar­twe ciało staje się pożywką dla innych orga­ni­zmów. Naj­pierw dla bak­te­rii, potem dla owa­dów. Dla much. Z jaj zło­żo­nych przez muchy wylę­gają się larwy. Wykar­mione na odżyw­czej zupie, zaczy­nają migro­wać. Opusz­czają ciało w spo­sób upo­rząd­ko­wany, jedna za drugą w mono­li­tycz­nej pro­ce­sji, która zawsze kie­ruje się na połu­dnie. Cza­sem na połu­dniowy wschód lub połu­dniowy zachód, jed­nak ni­gdy na pół­noc. Nikt nie wie dla­czego.

Do tej pory białko zawarte w mię­śniach zdą­żyło się roz­ło­żyć, zamie­nia­jąc się w stę­żony roz­twór che­miczny. Tru­jący dla roślin, nisz­czy trawę, po któ­rej suną larwy, two­rząc pępo­winę śmierci roz­ście­la­jącą się aż do miej­sca, skąd wyszły. W sprzy­ja­ją­cych warun­kach – gdy jest, dajmy na to, sucho i gorąco – taki koły­szący się ryt­micz­nie sznur tłu­stych żół­tych czerwi może cią­gnąć się metrami. Jest to widok cie­kawy, a ludzie cie­kaw­scy instynk­tow­nie tro­pią takie zja­wi­ska aż do źró­dła. W taki wła­śnie spo­sób mali Yate­so­wie zna­leźli to, co pozo­stało z Sally Pal­mer.

Neil i Sam natknęli się na szlak czerwi na skraju lasu Farn­hama, w miej­scu, gdzie zaczyna się bagno. Był dopiero drugi tydzień lipca, a zda­wało się, że to dziwne lato trwa już całe wieki. Nie­prze­rwany upał wypłu­kał drzewa z kolo­rów i spiekł zie­mię na kość. Chłopcy szli do Wil­low Hole, zaro­śnię­tej szu­wa­rami sadzawki, która słu­żyła za miej­scowy basen. Mieli się spo­tkać z kole­gami i spę­dzić nie­dzielne popo­łu­dnie na ska­ka­niu do cie­płej zie­lo­nej wody z gałęzi rosną­cego obok drzewa. Takie były plany.

Widzę, jak idą znu­dzeni i apa­tyczni, otę­piali od upału i poiry­to­wani sobą nawza­jem. Jede­na­sto­letni Neil, trzy lata star­szy od brata, na prze­dzie, osten­ta­cyj­nie demon­stru­jąc swoje znie­cier­pli­wie­nie. W ręku trzyma patyk, któ­rym smaga łodygi i gałę­zie. Sam drep­cze z tyłu, co chwila pocią­ga­jąc nosem. Nie od prze­zię­bie­nia, tylko od kataru sien­nego, który podraż­nia mu też oczy. Pomógłby mu łagodny lek anty­hi­sta­mi­nowy, ale on jesz­cze o tym nie wie. Zawsze latem pociąga nosem. Zawsze niczym cień star­szego brata cho­dzi ze zwie­szoną głową. Dla­tego to on, a nie jego brat, zauważa wstęgę czerwi.

Naj­pierw przy­staje, by się jej przyj­rzeć, i dopiero potem woła Neila. Neil jest nie­chętny, ale widzi, że Sam coś zna­lazł. Udaje, że nie robi to na nim wra­że­nia, choć falu­jąca wstęga larw intry­guje go tak samo jak brata. Kucają nad roba­kami, odgar­nia­jąc z podob­nych twa­rzy ciemne włosy i marsz­cząc nosy od woni amo­niaku. I cho­ciaż żaden z nich nie będzie potra­fił sobie przy­po­mnieć, czyj to był pomysł, by spraw­dzić, skąd przy­szły, myślę, że wpadł na to Neil. To prze­cież on zauwa­żył larwy, a teraz znów miał oka­zję udo­wod­nić swoją wyż­szość. Więc to Neil rusza pierw­szy, kie­ru­jąc się ku pożół­kłym kępom bagien­nej trawy, skąd sunie ośli­zgły kon­dukt, a Sam za nim.

Czy wyczuli smród? Pew­nie tak. Był na tyle silny, by prze­do­stać się przez zatkane zatoki Sama. Zapewne domy­ślali się, co go wydziela. Wycho­wani na wsi, dobrze znali cykl życia i śmierci. Muchy też musiały wzbu­dzić ich nie­po­kój, senne brzę­cze­nie prze­sy­ca­jące upalne powie­trze. Jed­nak wbrew ocze­ki­wa­niom nie zna­leźli tru­chła owcy czy jele­nia. Nagie zwłoki Sally Pal­mer, nie do roz­po­zna­nia w świe­tle słońca, całe poru­szały się od falu­ją­cej chmary robac­twa buzu­ją­cego pod skórą, wypły­wa­ją­cego ustami i nosem, a także innymi, mniej oczy­wi­stymi, otwo­rami ciała. Czer­wie, które z nich wycho­dziły, two­rzyły sku­pi­sko na ziemi, a potem odpeł­zały w sze­regu. To chyba bez zna­cze­nia, który z chłop­ców uciekł pierw­szy, ale myślę, że był to Neil. Sam jak zawsze poszedł za przy­kła­dem star­szego brata, sta­ra­jąc się dotrzy­mać mu kroku w pędzie naj­pierw do domu, a potem na poste­ru­nek poli­cji.

A potem do mnie.

Oprócz łagod­nego leku na uspo­ko­je­nie poda­łem Samowi dawkę anty­hi­sta­miny na katar sienny. Nie on jeden miał już wtedy zaczer­wie­nione oczy. Neil też był wstrzą­śnięty tym, co odkryli, choć powoli odzy­ski­wał swój dzie­cięcy ani­musz. Więc to przede wszyst­kim on, a nie Sam, opo­wie­dział mi, co się stało, zaczy­na­jąc już prze­ku­wać suro­wość tego doświad­cze­nia w formę bar­dziej zno­śną, w opo­wieść, którą można prze­ka­zy­wać z ust do ust. I miał ją jesz­cze opo­wia­dać wie­lo­krot­nie, wiele lat po tra­gicz­nych wyda­rze­niach tego przed­wcze­śnie doj­rza­łego lata, jako ten, któ­rego odkry­cie wszystko zapo­cząt­ko­wało.

Ale to nie­prawda. To zaczęło się i żyło wśród nas już wcze­śniej, tylko nie zda­wa­li­śmy sobie z tego sprawy.ROZDZIAŁ 2

Przy­je­cha­łem do Man­ham trzy lata wcze­śniej, póź­nym popo­łu­dniem wyjąt­kowo desz­czo­wego marca. Gdy wysia­dłem na sta­cji, zale­d­wie małym pero­nie na bez­lu­dziu, uka­zał mi się zmyty desz­czem kra­jo­braz, pozba­wiony zarówno kon­tu­rów, jak i śla­dów ludz­kiego życia. Sta­łem z walizką w ręku, chło­nąc ota­cza­jący mnie pej­zaż, pra­wie nie czu­jąc kro­pel desz­czu ska­pu­ją­cych mi za koł­nierz. Wokół bagna i mokra­dła, pła­sko aż po hory­zont, tylko gdzie­nie­gdzie zagaj­nik nagich drzew.

Ni­gdy przed­tem nie byłem w Bro­ads, ni­gdy przed­tem nie byłem nawet w Nor­folk. Ogar­nęło mnie doj­mu­jące wra­że­nie obco­ści. Popa­trzy­łem na tę otwartą prze­strzeń, zaczerp­ną­łem zim­nego wil­got­nego powie­trza i poczu­łem – mini­malną – ulgę. Wpraw­dzie Man­ham nie wyglą­dało zachę­ca­jąco, ale nie było Lon­dy­nem, a to już plus.

Nikt nie wyszedł mi na spo­tka­nie, nie zamó­wi­łem też żad­nego trans­portu ze sta­cji – nie wyka­za­łem się aż tak wielką dale­ko­wzrocz­no­ścią. Sprze­da­łem samo­chód i całą resztę, nie zasta­no­wiw­szy się, jak dostanę się do mia­steczka. Wtedy jesz­cze nie myśla­łem z pełną jasno­ścią. Choć pew­nie gdy­bym w ogóle poświę­cił temu chwilę namy­słu, to z wiel­ko­miej­ską aro­gan­cją zało­żył­bym, że zastanę tak­sówkę, sklep, cokol­wiek. Ale nie było ani postoju tak­só­wek, ani budki tele­fo­nicz­nej. Poża­ło­wa­łem, że pozby­łem się komórki. Pod­nio­słem walizkę i ruszy­łem w stronę szosy. Gdy do niej dotar­łem, mia­łem tylko dwie moż­li­wo­ści: prawo lub lewo. Bez waha­nia skrę­ci­łem w lewo. Tak po pro­stu. Po mniej wię­cej stu metrach dosze­dłem do skrzy­żo­wa­nia z wypło­wia­łym drew­nia­nym zna­kiem dro­go­wym, prze­chy­lo­nym w dół, jakby wska­zy­wał jakiś ważny punkt pod mokrą zie­mią. Ale przy­naj­mniej dowie­dzia­łem się, że idę we wła­ści­wym kie­runku.

Gdy w końcu doczła­pa­łem do Man­ham, zaczy­nało już zmierz­chać. Po dro­dze minęły mnie ze dwa samo­chody, ale żaden się nie zatrzy­mał. Oprócz nich pierw­szymi ozna­kami życia było kilka gospo­darstw roz­rzu­co­nych z rzadka daleko od drogi. Po chwili w pół­mroku ujrza­łem przed sobą kościelną wieżę, jakby do połowy ugrzę­złą w ziemi. Poja­wił się też chod­nik, wąski i śli­ski od desz­czu, ale i tak lep­szy od krza­cza­stego pobo­cza, któ­rym sze­dłem od sta­cji. Za kolej­nym zakrę­tem uka­zało się mia­steczko, dosłow­nie wyra­sta­jąc spod ziemi.

By­naj­mniej nie wyglą­dało jak z wido­kówki. Było za bar­dzo zabu­do­wane, zbyt tasiem­co­wate jak na typową angiel­ską pro­win­cję. Na obrze­żach wid­niało pasmo przed­wo­jen­nych kamie­nic, zaraz za nimi zaczy­nały się kamienne domy ze ścia­nami prze­ty­ka­nymi nie­fo­rem­nymi bry­łami krze­mie­nia – im bli­żej cen­trum, tym star­sze, z każ­dym kro­kiem cofa­łem się w prze­szłość. Gla­zu­ro­wane desz­czem, wtu­lały się jeden w drugi, a ich mar­twe okna łypały na mnie z obo­jętną podejrz­li­wo­ścią.

Po chwili wzdłuż drogi wyro­sły nie­czynne sklepy, za któ­rymi jesz­cze wię­cej domów nikło w desz­czo­wym mroku. Miną­łem szkołę, pub i dosze­dłem do skwerku. Aż skrzył się od żon­kili, ich roz­ko­ły­sane desz­czem żółte kie­li­chy na tle tej całej buro­ści osza­ła­miały kolo­rem. Nad trawą nagie gałę­zie roz­pi­nał gigan­tyczny kasz­ta­no­wiec. Z tyłu, w oto­cze­niu poro­śnię­tych mchem wyko­śla­wio­nych nagrob­ków, wzno­sił się nor­mań­ski kościół, ten sam, któ­rego wieżę widzia­łem z szosy. Podob­nie jak tamte stare domy, mury upstrzone miał krze­mie­niem, twar­dymi kamie­niami wiel­ko­ści pię­ści, które opie­rały się dzia­ła­niu żywio­łów. Jed­nak tynk, w któ­rym je osa­dzono, nie był tak trwały i nosił ślady dzia­ła­nia czasu, a okna i drzwi lekko się spa­czyły, podą­ża­jąc za osu­wa­ją­cym się przez wieki grun­tem.

Przy­sta­ną­łem. Na końcu drogi, która bie­gła przede mną, widać było jesz­cze wię­cej domów. Wyglą­dało na to, że to wszystko, co Man­ham ma do zaofe­ro­wa­nia. W nie­któ­rych oknach paliły się świa­tła, ale poza tym nie było śla­dów życia. Sta­łem w desz­czu, nie bar­dzo wie­dząc, w którą stronę się udać. Po chwili usły­sza­łem jakiś hałas i zoba­czy­łem dwóch ogrod­ni­ków pra­cu­ją­cych na cmen­ta­rzu. Nie zwa­ża­jąc na deszcz i gasnące świa­tło, gra­bili traw­nik mię­dzy sta­rymi nagrob­kami. Nie spoj­rzeli, gdy pod­sze­dłem.

– Wie­dzą pano­wie, któ­rędy do przy­chodni? – spy­ta­łem z twa­rzą ocie­ka­jącą desz­czem.

Męż­czyźni prze­rwali pracę i pod­nie­śli na mnie wzrok. Pomimo róż­nicy wieku byli do sie­bie podobni, jak dzia­dek i wnu­czek. Na ich twa­rzach malo­wała się ta sama łagodna apa­tycz­ność, obaj wpa­try­wali się we mnie spo­koj­nymi cha­bro­wymi oczami. Star­szy zro­bił kilka kro­ków w stronę wąskiej alejki obro­śnię­tej drze­wami, bie­gną­cej po dru­giej stro­nie skwerku.

– Tędy. Pro­sto.

Jego akcent, trudno roz­róż­nialny zle­pek samo­gło­sek brzmiący obco dla moich mia­sto­wych uszu, był kolej­nym dowo­dem na to, że nie jestem już w Lon­dy­nie. Podzię­ko­wa­łem ogrod­ni­kom, ale zdą­żyli powró­cić do swo­ich zajęć. Ruszy­łem alejką, kro­ple ska­pu­jące z roz­po­star­tych nad nią gałęzi potę­go­wały łoskot desz­czu. Po chwili dosze­dłem do sze­ro­kiej bramy przed wąskim pod­jaz­dem. Na słu­pie wisiała tabliczka z napi­sem „Bank House”, a pod nią druga, mosiężna, z nazwi­skiem „Dr H. Maitland”. Pod­jazd, wysa­dzany cisami, biegł łagod­nie w górę mię­dzy zadba­nymi rabat­kami, po czym opa­dał na dzie­dzi­niec impo­nu­ją­cego geo­r­giań­skiego domisz­cza. Otar­łem zabło­cone buty o wie­kową żela­zną klamrę zamo­co­waną przy drzwiach wej­ścio­wych, unio­słem ciężką kołatkę i gło­śno zastu­ka­łem. Mia­łem ude­rzyć jesz­cze raz, ale drzwi się otwo­rzyły. Wyj­rzała z nich kor­pu­lentna kobieta w śred­nim wieku, z nie­na­gan­nie uło­żo­nymi wło­sami.

– Słu­cham? – spy­tała.

– Ja do dok­tora Maitlanda.

Kobieta zmarsz­czyła brwi.

– Przy­chod­nia nie­czynna. A pan dok­tor nie odbywa wizyt domo­wych.

– Nie, nie o to… Byłem umó­wiony. – Moje słowa nie wywo­łały żad­nej reak­cji. Zda­łem sobie sprawę, jak muszę wyglą­dać po godzin­nym spa­ce­rze w desz­czu. – W spra­wie pracy. David Hun­ter.

Twarz kobiety się roz­pro­mie­niła.

– Och, naj­moc­niej prze­pra­szam. Nie zda­wa­łam sobie sprawy. Sądzi­łam… Pro­szę wejść. – Cof­nęła się, by mnie wpu­ścić. – Boże jedyny, ależ pan prze­mókł. Z daleka pan idzie?

– Od sta­cji.

– Od sta­cji? Prze­cież to kilka kilo­me­trów! – Już mi poma­gała zdjąć płaszcz. – Dla­czego pan do nas od razu nie zadzwo­nił? Wysła­li­by­śmy kogoś. – Nie odpo­wie­dzia­łem. Prawda była taka, że nie przy­szło mi to do głowy. – Pro­szę do salonu. Pali się w kominku. Nie, niech pan zostawi walizkę – powie­działa, odwie­siw­szy mój płaszcz. Uśmiech­nęła się. Dopiero teraz zauwa­ży­łem napię­cie wyma­lo­wane na jej twa­rzy. To, co wcze­śniej wzią­łem za oschłość, było po pro­stu zmę­cze­niem. – Nikt jej nie ukrad­nie.

Popro­wa­dziła mnie do prze­stron­nego, wyło­żo­nego boaze­rią pokoju. Naprze­ciw kominka, w któ­rym żarzył się stos polan, stał zużyty skó­rzany che­ster­field. Na pod­ło­dze leżał per­ski kobie­rzec, stary, lecz na­dal piękny. Spoza niego wysta­wały pola­kie­ro­wane deski pod­ło­gowe w kolo­rze ciem­nej umbry. Pach­niało sosną i dymem z drewna.

– Niech pan spo­cznie. Zawia­do­mię pana dok­tora. Może her­baty?

Był to kolejny znak, że nie jestem już w mie­ście. Tam zapro­po­no­wano by mi kawę. Podzię­ko­wa­łem, a gdy wyszła, wbi­łem wzrok w ogień. Prze­mar­z­łem i teraz w jego cie­ple ogar­nęła mnie sen­ność. Za oknem zapadł już zmrok. Deszcz dud­nił o szyby. Fotel był miękki i wygodny. Powieki same mi się zamy­kały. Nagle poczu­łem, że głowa mi opada, i w popło­chu zerwa­łem się na równe nogi. W jed­nej chwili poczu­łem się cał­kiem wyczer­pany, fizycz­nie i psy­chicz­nie. Jed­nak obawa przed zaśnię­ciem zwy­cię­żyła.

Gdy kobieta wró­ciła, wciąż sta­łem przed komin­kiem.

– Pan pozwoli za mną… Pan dok­tor jest w swoim gabi­ne­cie.

Posze­dłem za nią kory­ta­rzem, deski skrzy­piały przy każ­dym kroku. Lekko zapu­kała do ostat­nich drzwi i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, uchy­liła je poufale. Uśmiech­nęła się znowu, wpusz­cza­jąc mnie do środka.

– Zaraz przy­niosę her­baty – powie­działa, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Męż­czy­zna sie­dział przy biurku. Przez chwilę patrzy­li­śmy na sie­bie w mil­cze­niu. Nawet zza biurka wyglą­dał na wyso­kiego. Miał gru­bo­ko­ści­stą twarz pooraną bruz­dami i gęste włosy, kre­mowe raczej niż siwe. Kru­czo­czarne brwi nie pozwa­lały posą­dzać go o jaką­kol­wiek star­czą sła­bość, a osa­dzone pod nimi oczy były czujne i świ­dru­jące. Obrzu­cił mnie nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem. Stro­pi­łem się, uświa­do­miw­szy sobie, że nie pre­zen­tuję się naj­le­piej.

– Dobry Boże, cał­kiem pan prze­mókł! – burk­nął szorstko, ale przy­jaź­nie.

– Przy­sze­dłem ze sta­cji pie­chotą. Nie było tak­sówki.

Prych­nął.

– Nasze piękne Man­ham jak zawsze gościnne. Trzeba było zawia­do­mić, że przy­je­dzie pan dzień wcze­śniej. Zała­twił­bym pod­wózkę.

– Jak to dzień wcze­śniej? – powtó­rzy­łem.

– No tak to. Spo­dzie­wa­łem się pana dopiero jutro.

Nagle uświa­do­mi­łem sobie, dla­czego sklepy były poza­my­kane. Była nie­dziela. Nie zda­wa­łem sobie sprawy, jak zabu­rzone mia­łem poczu­cie czasu. Męż­czy­zna uda­wał, że nie zauważa, jak spe­szyła mnie ta gafa.

– Nie­ważne. Jest pan, to jest. Będzie miał pan wię­cej czasu, by się zado­mo­wić. Henry Maitland. Miło mi poznać.

Podał mi dłoń, nie wsta­jąc. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że sie­dzi na wózku inwa­lidz­kim. Pod­sze­dłem, by uści­snąć mu rękę, ale zdą­żył zauwa­żyć moje waha­nie. Uśmiech­nął się cierpko.

– Teraz pan rozu­mie, skąd to ogło­sze­nie.

Zna­la­złem je w „Time­sie”, w dziale „Praca”, krótka notka, łatwa do prze­ocze­nia. Jed­nak z jakie­goś powodu to na niej zatrzy­ma­łem wzrok. Pro­win­cjo­nalna przy­chod­nia poszu­kuje leka­rza rodzin­nego, umowa na czas okre­ślony. Pół roku, z miesz­ka­niem. Lecz to loka­li­za­cja naj­bar­dziej mnie prze­ko­nała. Nie żebym jakoś spe­cjal­nie marzył o pracy aku­rat w Nor­folk, ale Nor­folk leżało daleko od Lon­dynu. Apli­ko­wa­łem bez więk­szej nadziei czy szcze­gól­nego zapału, więc gdy tydzień póź­niej otwie­ra­łem list, spo­dzie­wa­łem się uprzej­mej odmowy. Zamiast tego zapro­po­no­wano mi posadę. Musia­łem aż dwa razy go prze­czy­tać, zanim to do mnie dotarło. W innych oko­licz­no­ściach zasta­na­wiał­bym się, gdzie jest haczyk. Tylko że w innych oko­licz­no­ściach w ogóle nie przy­szłoby mi do głowy sta­rać się o tę pracę.

Odpi­sa­łem, że przyj­muję pro­po­zy­cję.

Teraz patrzy­łem na mojego nowego pra­co­dawcę, ponie­wcza­sie zasta­na­wia­jąc się, w co też się wpa­ko­wa­łem. Jakby czy­ta­jąc mi w myślach, pla­snął dłońmi o uda.

– Wypa­dek samo­cho­dowy. – W jego gło­sie nie było krzty zaże­no­wa­nia czy bia­do­le­nia. – Być może za jakiś czas odzy­skam czę­ściową wła­dzę w nogach, ale zanim to się sta­nie, sam tutaj sobie nie pora­dzę. Przez ostatni rok zatrud­nia­łem miej­sco­wych na zastęp­stwo, ale mam już tego dość. Co tydzień nowa gęba. Nikomu to nie słu­żyło. Nie­ba­wem się pan zorien­tuje, że zmiany to w Man­ham rzecz nie­mile widziana. – Się­gnął po fajkę i tytoń leżące na biurku. – Nie będzie panu szko­dzić?

– Nie, o ile nie szko­dzi i panu.

Maitland par­sk­nął śmie­chem.

– Dobra odpo­wiedź. Ale nie jestem pań­skim pacjen­tem, pro­szę o tym nie zapo­mi­nać – prze­rwał na chwilę, zbli­ża­jąc zapałkę do cybu­cha. – No więc… – pod­jął, wypusz­cza­jąc dym. – Będzie to dla pana nie lada zmiana po pracy na uni­wer­sy­te­cie, czyż nie? Nasze Man­ham to nie Lon­dyn. – Spoj­rzał na mnie znad cybu­cha. Cze­ka­łem, aż spyta o moje doświad­cze­nie zawo­dowe. Nie spy­tał. – Jeśli naszły pana jakieś wąt­pli­wo­ści, to naj­le­piej wyrzu­cić je z sie­bie teraz.

– Nie naszły – odpar­łem.

Poki­wał głową z zado­wo­le­niem.

– Świet­nie. Na razie zatrzyma się pan tutaj. Janice pokaże panu pokój. Spo­tkamy się na obie­dzie, to omó­wimy resztę spraw i będzie pan mógł zacząć już jutro. Przy­chod­nię otwie­ramy o dzie­wią­tej.

– Mogę o coś spy­tać?

Uniósł wycze­ku­jąco brwi.

– Dla­czego zde­cy­do­wał się pan na mnie?

Męczyło mnie to. Nie na tyle, bym nie przy­jął tej pracy, ale jed­nak.

– Wyda­wał się pan odpo­wied­nią osobą. Świetne kwa­li­fi­ka­cje, dosko­nałe refe­ren­cje, goto­wość do pod­ję­cia pracy w zapa­dłej dziu­rze, i to za marne gro­sze, które ofe­ruję.

– Spo­dzie­wa­łem się roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej.

Zacią­gnąw­szy się dymem, zbył moją uwagę mach­nię­ciem fajki.

– Na roz­mowy trzeba mieć czas. A ja potrze­bo­wa­łem kogoś, kto może zacząć od razu. Poza tym ufam swo­jej intu­icji.

Miał w sobie jakieś krze­piące poczu­cie pew­no­ści. Dopiero dużo póź­niej, nad szkla­neczką whi­sky, gdy już nie było wąt­pli­wo­ści, że zostaję, wyznał mi ze śmie­chem, że byłem jedy­nym kan­dy­da­tem. Wtedy jed­nak taka oczy­wi­sta ewen­tu­al­ność nie przy­szła mi do głowy.

– Uprze­dza­łem pana, że nie mam dużego doświad­cze­nia w medy­cy­nie rodzin­nej. Skąd pew­ność, że sobie pora­dzę?

– A pan jak myśli? Że sobie pora­dzi?

Odpo­wie­dzia­łem dopiero po chwili, po raz pierw­szy zasta­na­wia­jąc się nad tym pyta­niem. Przy­je­cha­łem tutaj bez więk­szego namy­słu. Chcia­łem tylko uciec od miej­sca i od ludzi, wśród któ­rych prze­by­wa­nie było zbyt bole­sne. Znowu pomy­śla­łem o tym, jak się pre­zen­tuję. O dzień za wcze­śnie, prze­mok­nięty do cna. Nie mia­łem nawet na tyle rozumu, by scho­wać się przed desz­czem.

– Tak – odpar­łem.

– No i świet­nie. – Ton miał oschły, ale pobrzmie­wała w nim zawa­diacka nuta. – Poza tym to tylko cza­sowa posada. I będę miał pana na oku. – Przy­ci­snął guzik na biurku. Gdzieś w głębi domu ode­zwał się dzwo­nek. – Kola­cję jemy zwy­kle około ósmej, jeśli wyro­bimy się z pacjen­tami. Niech pan odpocz­nie. Ma pan ze sobą bagaże czy dojadą póź­niej?

– Mam ze sobą. Zosta­wi­łem u pana żony.

Wyglą­dał na zdzi­wio­nego, potem uśmiech­nął się nie­zręcz­nie.

– Janice to moja gospo­sia – rzu­cił. – Jestem wdow­cem.

Cie­pło pokoju jakby spo­wi­jało mnie koko­nem.

– To tak jak ja. – Poki­wa­łem głową.

Tak oto zosta­łem leka­rzem rodzin­nym w Man­ham. Z tej też przy­czyny trzy lata póź­niej byłem jedną z pierw­szych osób, które dowie­działy się o zna­le­zi­sku w lesie Farn­hama. Oczy­wi­ście nikt nie wie­dział, kim była ofiara, nie na początku. Zwa­żyw­szy na stan zwłok, chłopcy nie potra­fili nawet stwier­dzić, czy to męż­czy­zna, czy kobieta. Po powro­cie do domu nie wie­dzieli już, czy zwłoki były nagie, czy nie. W pew­nym momen­cie Sam powie­dział, że to coś miało skrzy­dła, po czym stro­pił się i zamilkł, a Neil tylko patrzył pustym wzro­kiem. Cokol­wiek widzieli, nie mie­ściło się w żad­nych zna­nych im kate­go­riach, a teraz ich pamięć odma­wiała współ­pracy. Zga­dzali się tylko co do tego, że był to czło­wiek. Mar­twy czło­wiek. I choć ich opis morza czerwi suge­ro­wał, że denat lub denatka mieli rany, to dobrze wie­działem, jak zmarli potra­fią nas zwo­dzić. Nie było powodu, żeby domnie­my­wać naj­gor­sze.

Jesz­cze nie wtedy.

Tym dziw­niej­sze było zacho­wa­nie ich matki. Linda Yates sie­działa w swoim malut­kim salo­nie, ota­cza­jąc ramie­niem naj­młod­szego syna, wtu­lo­nego w nią i bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia wpa­tru­ją­cego się w jaskrawy ekran tele­wi­zora. Ich ojciec, rol­nik, nie wró­cił jesz­cze z pracy. Zadzwo­niła do mnie, gdy chłopcy przy­bie­gli do domu, roz­hi­ste­ry­zo­wani, nie mogąc zła­pać tchu. Choć była nie­dziela po połu­dniu, w mie­ści­nie tak małej i odizo­lo­wa­nej jak Man­ham na­dal się pra­co­wało.

Cze­ka­li­śmy na przy­jazd poli­cji. Naj­wy­raź­niej nie widzieli powodu do pośpie­chu, ja jed­nak czu­łem się zobli­go­wany pozo­stać. Poda­łem Samowi śro­dek uspo­ka­ja­jący, nie­wiele moc­niej­szy niż pla­cebo, i nie­chęt­nie wysłu­cha­łem tej samej histo­rii z ust jego brata. Sta­ra­łem się nie słu­chać. Dosko­nale wie­dzia­łem, co mogli tam zoba­czyć.

Nic, o czym chciał­bym sobie przy­po­mi­nać.

Okno w salo­nie było otwarte na oścież, lecz nie wpa­dał przez nie żaden podmuch wia­tru. Na zewnątrz paliło ośle­pia­jące słońce.

– To Sally Pal­mer – oznaj­miła nie­spo­dzie­wa­nie Linda Yates.

Spoj­rza­łem na nią ze zdzi­wie­niem. Sally Pal­mer miesz­kała sama na małej far­mie tuż za Man­ham. Atrak­cyjna kobieta po trzy­dzie­stce, prze­nio­sła się do Man­ham kilka lat przede mną, odzie­dzi­czyw­szy gospo­dar­stwo po wuju. Na­dal hodo­wała kilka kóz, a dzięki wię­zom krwi nie była trak­to­wana jak cał­kiem obca; na pewno mniej niż ja, nawet teraz, po latach. To jed­nak, że była pisarką, rodziło dystans i spra­wiało, że więk­szość sąsia­dów odno­siła się do niej z mie­sza­niną podziwu i podejrz­li­wo­ści.

Nie sły­sza­łem, by mówiono o jej zagi­nię­ciu.

– Dla­czego pani tak twier­dzi?

– Śniła mi się.

Nie takiej odpo­wie­dzi się spo­dzie­wa­łem. Spoj­rza­łem na chłop­ców. Sam, już spo­koj­niej­szy, chyba nie słu­chał, ale Neil wpa­try­wał się w matkę i wie­dzia­łem, że cokol­wiek zosta­nie tu powie­dziane, roz­nie­sie się po Man­ham, jak tylko wyjdę za próg. Moje mil­cze­nie uznała za wyraz scep­ty­cy­zmu.

– Stała na przy­stanku, cała we łzach. Spy­ta­łam, co się stało, ale nie odpo­wie­działa. Potem spoj­rza­łam na drogę, a gdy wró­ci­łam do niej wzro­kiem, już jej nie było.

Nie wie­dzia­łem, co powie­dzieć.

– Takie rze­czy nie śnią się bez powodu – dodała. – A ta przy­śniła się wła­śnie dla­tego.

– Spo­koj­nie, Lindo. Nie wiemy jesz­cze kto to. To może być każdy.

Popa­trzyła na mnie tak, jakby chciała powie­dzieć, że się mylę, ale że nie zamie­rza się kłó­cić. Ulżyło mi, gdy roz­le­gło się puka­nie do drzwi, oznaj­mia­jące przy­jazd poli­cji.

Poli­cjan­tów przy­je­chało dwóch i obaj byli dosko­na­łym przy­kła­dem pro­win­cjo­nal­nej służby mun­du­ro­wej. Star­szy, o rumia­nej twa­rzy, co jakiś czas okra­szał roz­mowę jowial­nym mru­gnię­ciem oka, co było mało sto­sowne w tych oko­licz­no­ściach.

– No więc co? Podobno zna­leź­li­ście zwłoki, dobrze sły­sza­łem? – zagad­nął wesoło, posy­ła­jąc mi poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, wyra­ża­jące pobłaż­li­wość czło­wieka doro­słego dla chło­pię­cej wyobraźni. Sam wciąż tulił się do matki, a Neil, zastra­szony obec­no­ścią wła­dzy mun­du­ro­wej we wła­snym domu, mam­ro­tał coś pod nosem w odpo­wie­dzi na pyta­nia poli­cjanta.

Nie trwało to długo. Star­szy poli­cjant zamknął notes.

– No dobra, trzeba się przejść i rzu­cić okiem. Który z was pokaże nam, gdzie to?

Sam jesz­cze moc­niej przy­warł do matki. Neil się nie ode­zwał, ale twarz mu pobla­dła. Opo­wia­dać o tym to jedno. Ale wró­cić tam to co innego. Ich matka popa­trzyła na mnie z nie­po­ko­jem w oczach.

– To chyba nie naj­lep­szy pomysł – rzu­ci­łem.

Kre­tyń­ski, popra­wi­łem się w duchu. Wystar­cza­jąco dużo jed­nak mia­łem do czy­nie­nia z poli­cją, by wie­dzieć, że podej­ście dyplo­ma­tyczne spraw­dza się lepiej niż kon­fron­ta­cyjne.

– Więc jak mamy je zna­leźć, skoro żaden z nas nie zna tej oko­licy? – spy­tał.

– W samo­cho­dzie mam mapę. Pokażę panom, któ­rędy iść.

Poli­cjant nie pró­bo­wał ukryć nie­za­do­wo­le­nia. Wyszli­śmy na dwór, mru­żąc oczy ośle­pieni nagłą jasno­ścią. Chłopcy miesz­kali w ostat­nim z rzędu małych dom­ków z kamie­nia. Samo­chody zapar­ko­wa­li­śmy przy alejce. Otwo­rzy­łem mojego land rovera, wyją­łem mapę i roz­ło­ży­łem na masce. Słońce odbi­jało się od wysłu­żo­nej karo­se­rii, parzą­cej z nagrza­nia.

– To jakieś trzy mile stąd. Będzie­cie musieli zosta­wić samo­chód i przejść przez bagno do lasu. Z tego, co mówili, zwłoki są gdzieś tutaj.

Wska­za­łem na mapę. Poli­cjant chrząk­nął.

– Mam lep­szy pomysł. Może sam pan nas zapro­wa­dzi, skoro mały nie może. – Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. – Pan chyba zna oko­licę.

Wyraz jego twa­rzy nie pozo­sta­wiał mi wyboru. Powie­dzia­łem, żeby za mną jechali, i odpa­li­łem sil­nik. Czuć było roz­grza­nym pla­sti­kiem. Opu­ści­łem obie szyby do oporu i chwy­ci­łem za kie­row­nicę. Parzyła w dło­nie. Gdy zorien­to­wa­łem się, że ści­skam ją tak mocno, że aż zbie­lały mi knyk­cie, uży­łem całej siły woli, żeby się odprę­żyć.

Drogi były wąskie i kręte, ale nie jecha­li­śmy daleko. Zapar­ko­wa­łem na pożło­bio­nej kole­inami łacie spie­czo­nej ziemi, ocie­ra­jąc drzwiami o pożół­kły żywo­płot. Radio­wóz, kole­biąc się, zaha­mo­wał tuż za mną. Poli­cjanci wysie­dli. Star­szy pod­cią­gał spodnie w pasie, młod­szy, z twa­rzą czer­woną od słońca i podraż­nioną od gole­nia, trzy­mał się tro­chę z tyłu.

– Przez bagno bie­gnie ścieżka – powie­dzia­łem. – Zapro­wa­dzi was do lasu. To jakieś kil­ka­set metrów.

Star­szy otarł pot z czoła. Pod pachami na bia­łej koszuli odzna­czały mu się ciemne mokre pół­kola. Roz­ta­czał cierpką woń potu. Zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc na wid­nie­jący w oddali las, i potrzą­snął głową.

– Ech, takie histo­rie w taki upał… Łaskawy pan pew­nie nie raczy nas zapro­wa­dzić tam, gdzie to niby jest? – spy­tał z nadzieją i kpiną w gło­sie jed­no­cze­śnie.

– Jak doj­dzie­cie do lasu, to będę wie­dział tyle co wy – odpar­łem. – Wypa­truj­cie larw.

Młod­szy zaśmiał się, ale po chwili stro­pił pod groź­nym spoj­rze­niem tego dru­giego.

– Nie powin­ni­ście wezwać docho­dze­niówki? – spy­ta­łem.

Prych­nął.

– Podzię­kują nam, że nie faty­go­wa­li­śmy ich na oglę­dziny jele­niego tru­chła. Bo zwy­kle na to wycho­dzi.

– Chłopcy twier­dzą co innego.

– No cóż, pozwoli pan, że sam to oce­nię. – Dał znak młod­szemu. – Idziemy, miejmy to już za sobą.

Patrzy­łem, jak prze­ci­skają się przez szcze­linę w żywo­pło­cie i kie­rują w stronę lasu. Nie pro­sił mnie, żebym na nich zacze­kał. Bo i po co. Dopro­wa­dzi­łem ich naj­da­lej, jak mogłem – reszta to ich robota.

Jed­nak nie ruszy­łem się z miej­sca. Wró­ci­łem do samo­chodu i wyją­łem butelkę wody spod sie­dze­nia. Była cie­pła, ale zaschło mi w ustach. Zało­ży­łem oku­lary i opar­łem się o zaku­rzony zie­lony spoj­ler, patrząc w kie­runku lasu. Syl­wetki poli­cjan­tów zdą­żyły się już roz­pły­nąć w otwar­tej prze­strzeni bagna. Upał, prze­sy­cony brzę­cze­niem i cyka­niem owa­dów, nada­wał powie­trzu przy­dy­mione, meta­liczne zabar­wie­nie. Obok prze­le­ciała roz­tań­czona para ważek. Wzią­łem jesz­cze jeden łyk wody i zer­k­ną­łem na zega­rek. Wpraw­dzie nie mia­łem dziś dyżuru w przy­chodni, ale zna­la­zł­bym coś lep­szego do roboty, niż stać przy dro­dze i cze­kać, co też tam znajdą. Pew­nie mieli rację. Być może chłopcy widzieli tylko jakąś padlinę. Reszta to dzieło wyobraźni i prze­ra­że­nia.

A jed­nak na­dal nie rusza­łem się z miej­sca.

Chwilę póź­niej zoba­czy­łem, że idą w moją stronę. Białe koszule falo­wały na tle wypło­wia­łej trawy. Już z oddali dostrze­głem bla­dość na ich twa­rzach. Młod­szy chyba nie wie­dział, że ma na koszuli mokrą plamę wymio­cin. Bez słowa poda­łem mu butelkę wody. Wziął ją z wdzięcz­no­ścią.

Star­szy uni­kał mojego wzroku.

– Cho­lera, brak zasięgu – burk­nął, idąc do radio­wozu.

Sta­rał się odzy­skać wcze­śniej­szą dezyn­wol­turę, ale nie do końca mu się uda­wało.

– Więc jed­nak nie jeleń – ode­zwa­łem się.

Rzu­cił mi ponure spoj­rze­nie.

– Chyba nie ma potrzeby zaj­mo­wać panu wię­cej czasu.

Zacze­kał, aż wsiądę do swo­jego samo­chodu, i dopiero wtedy zadzwo­nił. Gdy odjeż­dża­łem, na­dal mówił przez radio. Młod­szy stał ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, w ręku bez­wład­nie trzy­ma­jąc butelkę wody.

Posta­no­wi­łem wró­cić do przy­chodni. Myśli fur­ko­tały mi w gło­wie, ale siłą woli usta­wi­łem prze­słonkę, trzy­ma­jąc je z dala jak muchy. Odga­nia­łem je z wysił­kiem, ale natrętne nie prze­sta­wały wybrzę­ki­wać swo­jej pie­śni w mojej pod­świa­do­mo­ści. Doje­cha­łem do szosy pro­wa­dzą­cej do Man­ham. Ręka powę­dro­wała mi na kie­run­kow­skaz, ale ją zatrzy­ma­łem. Odru­chowo pod­ją­łem decy­zję, któ­rej kon­se­kwen­cje mia­łem pono­sić przez następne tygo­dnie, która miała odmie­nić moje życie. I nie tylko moje. Poje­cha­łem przed sie­bie. Na farmę Sally Pal­mer.ROZDZIAŁ 4

Mgła jesz­cze pły­nęła nad bagnami, gdy młoda kobieta zamknęła za sobą drzwi i roz­po­częła poranny bieg. Lyn Met­calf była wyspor­to­wana, bie­gła lekko i sprę­ży­ście. Nacią­gnięty mię­sień łydki już się goił, ale i tak na niego uwa­żała, łagod­nymi, mia­ro­wymi susami prze­mie­rza­jąc wąską alejkę odcho­dzącą spod jej domu. W poło­wie drogi na dół skrę­ciła na zaro­śniętą ścieżkę pro­wa­dzącą przez mokra­dło nad jezioro.

Źdźbła dłu­giej trawy, jesz­cze mokre i zimne od rosy, sma­gały jej nogi. Wzięła głę­boki oddech, roz­ko­szu­jąc się poran­kiem. Nie prze­pa­dała za ponie­dział­kami, ale nie mogła sobie wyobra­zić lep­szego początku tygo­dnia. Była to jej ulu­biona pora dnia, dopiero potem będzie musiała się mar­twić sal­dami na rachun­kach rol­ni­ków i drob­nych przed­się­bior­ców, któ­rzy na jej rady reagują pre­ten­sjami, dopiero potem dzień przy­bie­rze mniej opty­mi­styczny kształt, dopiero potem zepsują go inni ludzie. Teraz wszystko było jesz­cze świeże i wyra­zi­ste, zre­du­ko­wane do ryt­micz­nego ude­rza­nia stóp o zie­mię i jed­no­staj­nego świ­stu odde­chu.

Lyn uwa­żała, że jest w dobrej kon­dy­cji fizycz­nej jak na swoje trzy­dzie­ści jeden lat. Była dumna, że potrafi narzu­cić sobie dys­cy­plinę, dzięki któ­rej utrzy­muje formę i na­dal dobrze się pre­zen­tuje w obci­słych spoden­kach i krót­kiej koszulce. Nie była jed­nak na tyle próżna, żeby się tym cheł­pić. Lubiła bie­gać, a to uła­twiało sprawę. Lubiła sta­wiać sobie wyzwa­nia, docie­rać do swo­ich gra­nic i iść o krok dalej. Jeśli ist­niał lep­szy spo­sób na roz­po­czę­cie dnia, niż wsu­nąć buty do bie­ga­nia i poko­nać kilka kilo­me­trów, zanim świat obu­dzi się do życia, to go nie znała.

No dobrze, nie licząc seksu. Ale ten ostat­nio stra­cił swój czar. Na­dal było dobrze; sam widok Mar­cusa zmy­wa­ją­cego pod prysz­ni­cem pył tynku – woda spły­wa­jąca po ciem­nych wło­skach na jego ciele upo­dab­niała je do futerka wydry – na­dal wywo­ły­wał u niej skurcz w pod­brzu­szu. Ale gdy poza przy­jem­no­ścią był w tym inny cel, gasił radość u nich obojga. Zwłasz­cza że nie został osią­gnięty.

Jak dotąd.

Prze­sko­czyła przez głę­boką kole­inę, nie łamiąc rytmu. _Zła­mać rytm, prze­rwać cykl, zabu­rzyć regu­lar­ność_, pomy­ślała gorzko. _Tego wła­śnie bym chciała_. Jeśli cho­dzi o cykle, jej orga­nizm był wyre­gu­lo­wany jak szwaj­car­ski zega­rek. Co mie­siąc nie­za­wod­nie, nie­mal co do dnia, zaczy­nało się znie­na­wi­dzone krwa­wie­nie, ozna­cza­jące koniec kolej­nego okresu i nowe roz­cza­ro­wa­nie. Leka­rze twier­dzili, że wszystko z nią i Mar­cu­sem jest w naj­lep­szym porządku. U nie­któ­rych par po pro­stu trwa to dłu­żej, nikt nie wie dla­czego. Pró­buj­cie dalej, mówili. Więc pró­bo­wali, z początku z zapa­łem, śmie­jąc się, że lekarz zale­cił im to, do czego i tak nie trzeba ich nama­wiać. Recepta na seks, żar­to­wał Mar­cus. Jed­nak dow­cipy stop­niowo prze­sta­wały śmie­szyć, zastę­po­wane przez coś, co nie do końca można było nazwać despe­ra­cją, jesz­cze nie wtedy. Lecz już for­mo­wał się jej embrion – jeśli nie coś wię­cej – zaczy­na­jąc rzu­cać cień na wszystko inne, pod­ko­py­wać każdy aspekt ich związku.

Żadne z nich nie chciało tego przy­znać. Ale tak wła­śnie było. Wie­działa, że Mar­cu­sowi trudno pogo­dzić się z tym, że to ona zara­bia wię­cej w swoim małym biu­rze rachun­ko­wym niż on na budo­wie. Jesz­cze nie zaczęły się wza­jemne oskar­że­nia, ale bała się, że są od nich tylko o krok. Miała świa­do­mość, że jest tak samo zdolna do przy­pusz­cze­nia ataku jak Mar­cus. Niby zapew­niali się, że nie ma się czym mar­twić, że nie ma pośpie­chu. Jed­nak sta­rali się już od lat, a za cztery lata ona skoń­czy trzy­dzie­ści pięć, czyli będzie w wieku, który zawsze postrze­gała jako gra­niczny. Szybko zro­biła bilans. W sumie czter­dzie­ści osiem cykli men­stru­acyj­nych. Zatrwa­ża­jąco nie­wiele. Czter­dzie­ści osiem poten­cjal­nych roz­cza­ro­wań. Tylko że w tym mie­siącu było ina­czej. W tym mie­siącu roz­cza­ro­wa­nie spóź­niało się o trzy dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: