- promocja
Chemia śmierci - ebook
Chemia śmierci - ebook
Minęły trzy lata, odkąd David Hunter, wybitny antropolog sądowy, przeprowadził się do prowincjonalnego miasteczka, uciekając przed londyńskim zgiełkiem, swoją pracą i tragedią życiową, która go spotkała.
Spokój w miasteczku i życiu Davida zostaje zaburzony, gdy pewnego dnia w okolicznym lesie zostają znalezione zwłoki kobiety. Hunter, w przeszłości specjalista od badania ludzkich szczątków, dziś niechętnie zgadza się na współpracę przy policyjnym śledztwie. Gdy jednak znika kolejna kobieta, doktor Hunter nie może już stać z boku. Sprawa dotyka go osobiście.
Wynaturzone, bestialskie metody zabójcy, miasteczko opętane nienawistną podejrzliwością – wokół gęstnieje mrok, a czas ucieka. David musi podążać szlakiem makabrycznych wskazówek aż do przerażającego finału.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8382-198-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozkład zaczyna się cztery minuty po śmierci. To, co dotąd było kokonem życia, teraz przechodzi ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka. Tkanki zamieniają się w ciecz, potem w gaz. Martwe ciało staje się pożywką dla innych organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Z jaj złożonych przez muchy wylęgają się larwy. Wykarmione na odżywczej zupie, zaczynają migrować. Opuszczają ciało w sposób uporządkowany, jedna za drugą w monolitycznej procesji, która zawsze kieruje się na południe. Czasem na południowy wschód lub południowy zachód, jednak nigdy na północ. Nikt nie wie dlaczego.
Do tej pory białko zawarte w mięśniach zdążyło się rozłożyć, zamieniając się w stężony roztwór chemiczny. Trujący dla roślin, niszczy trawę, po której suną larwy, tworząc pępowinę śmierci rozścielającą się aż do miejsca, skąd wyszły. W sprzyjających warunkach – gdy jest, dajmy na to, sucho i gorąco – taki kołyszący się rytmicznie sznur tłustych żółtych czerwi może ciągnąć się metrami. Jest to widok ciekawy, a ludzie ciekawscy instynktownie tropią takie zjawiska aż do źródła. W taki właśnie sposób mali Yatesowie znaleźli to, co pozostało z Sally Palmer.
Neil i Sam natknęli się na szlak czerwi na skraju lasu Farnhama, w miejscu, gdzie zaczyna się bagno. Był dopiero drugi tydzień lipca, a zdawało się, że to dziwne lato trwa już całe wieki. Nieprzerwany upał wypłukał drzewa z kolorów i spiekł ziemię na kość. Chłopcy szli do Willow Hole, zarośniętej szuwarami sadzawki, która służyła za miejscowy basen. Mieli się spotkać z kolegami i spędzić niedzielne popołudnie na skakaniu do ciepłej zielonej wody z gałęzi rosnącego obok drzewa. Takie były plany.
Widzę, jak idą znudzeni i apatyczni, otępiali od upału i poirytowani sobą nawzajem. Jedenastoletni Neil, trzy lata starszy od brata, na przedzie, ostentacyjnie demonstrując swoje zniecierpliwienie. W ręku trzyma patyk, którym smaga łodygi i gałęzie. Sam drepcze z tyłu, co chwila pociągając nosem. Nie od przeziębienia, tylko od kataru siennego, który podrażnia mu też oczy. Pomógłby mu łagodny lek antyhistaminowy, ale on jeszcze o tym nie wie. Zawsze latem pociąga nosem. Zawsze niczym cień starszego brata chodzi ze zwieszoną głową. Dlatego to on, a nie jego brat, zauważa wstęgę czerwi.
Najpierw przystaje, by się jej przyjrzeć, i dopiero potem woła Neila. Neil jest niechętny, ale widzi, że Sam coś znalazł. Udaje, że nie robi to na nim wrażenia, choć falująca wstęga larw intryguje go tak samo jak brata. Kucają nad robakami, odgarniając z podobnych twarzy ciemne włosy i marszcząc nosy od woni amoniaku. I chociaż żaden z nich nie będzie potrafił sobie przypomnieć, czyj to był pomysł, by sprawdzić, skąd przyszły, myślę, że wpadł na to Neil. To przecież on zauważył larwy, a teraz znów miał okazję udowodnić swoją wyższość. Więc to Neil rusza pierwszy, kierując się ku pożółkłym kępom bagiennej trawy, skąd sunie oślizgły kondukt, a Sam za nim.
Czy wyczuli smród? Pewnie tak. Był na tyle silny, by przedostać się przez zatkane zatoki Sama. Zapewne domyślali się, co go wydziela. Wychowani na wsi, dobrze znali cykl życia i śmierci. Muchy też musiały wzbudzić ich niepokój, senne brzęczenie przesycające upalne powietrze. Jednak wbrew oczekiwaniom nie znaleźli truchła owcy czy jelenia. Nagie zwłoki Sally Palmer, nie do rozpoznania w świetle słońca, całe poruszały się od falującej chmary robactwa buzującego pod skórą, wypływającego ustami i nosem, a także innymi, mniej oczywistymi, otworami ciała. Czerwie, które z nich wychodziły, tworzyły skupisko na ziemi, a potem odpełzały w szeregu. To chyba bez znaczenia, który z chłopców uciekł pierwszy, ale myślę, że był to Neil. Sam jak zawsze poszedł za przykładem starszego brata, starając się dotrzymać mu kroku w pędzie najpierw do domu, a potem na posterunek policji.
A potem do mnie.
Oprócz łagodnego leku na uspokojenie podałem Samowi dawkę antyhistaminy na katar sienny. Nie on jeden miał już wtedy zaczerwienione oczy. Neil też był wstrząśnięty tym, co odkryli, choć powoli odzyskiwał swój dziecięcy animusz. Więc to przede wszystkim on, a nie Sam, opowiedział mi, co się stało, zaczynając już przekuwać surowość tego doświadczenia w formę bardziej znośną, w opowieść, którą można przekazywać z ust do ust. I miał ją jeszcze opowiadać wielokrotnie, wiele lat po tragicznych wydarzeniach tego przedwcześnie dojrzałego lata, jako ten, którego odkrycie wszystko zapoczątkowało.
Ale to nieprawda. To zaczęło się i żyło wśród nas już wcześniej, tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.ROZDZIAŁ 2
Przyjechałem do Manham trzy lata wcześniej, późnym popołudniem wyjątkowo deszczowego marca. Gdy wysiadłem na stacji, zaledwie małym peronie na bezludziu, ukazał mi się zmyty deszczem krajobraz, pozbawiony zarówno konturów, jak i śladów ludzkiego życia. Stałem z walizką w ręku, chłonąc otaczający mnie pejzaż, prawie nie czując kropel deszczu skapujących mi za kołnierz. Wokół bagna i mokradła, płasko aż po horyzont, tylko gdzieniegdzie zagajnik nagich drzew.
Nigdy przedtem nie byłem w Broads, nigdy przedtem nie byłem nawet w Norfolk. Ogarnęło mnie dojmujące wrażenie obcości. Popatrzyłem na tę otwartą przestrzeń, zaczerpnąłem zimnego wilgotnego powietrza i poczułem – minimalną – ulgę. Wprawdzie Manham nie wyglądało zachęcająco, ale nie było Londynem, a to już plus.
Nikt nie wyszedł mi na spotkanie, nie zamówiłem też żadnego transportu ze stacji – nie wykazałem się aż tak wielką dalekowzrocznością. Sprzedałem samochód i całą resztę, nie zastanowiwszy się, jak dostanę się do miasteczka. Wtedy jeszcze nie myślałem z pełną jasnością. Choć pewnie gdybym w ogóle poświęcił temu chwilę namysłu, to z wielkomiejską arogancją założyłbym, że zastanę taksówkę, sklep, cokolwiek. Ale nie było ani postoju taksówek, ani budki telefonicznej. Pożałowałem, że pozbyłem się komórki. Podniosłem walizkę i ruszyłem w stronę szosy. Gdy do niej dotarłem, miałem tylko dwie możliwości: prawo lub lewo. Bez wahania skręciłem w lewo. Tak po prostu. Po mniej więcej stu metrach doszedłem do skrzyżowania z wypłowiałym drewnianym znakiem drogowym, przechylonym w dół, jakby wskazywał jakiś ważny punkt pod mokrą ziemią. Ale przynajmniej dowiedziałem się, że idę we właściwym kierunku.
Gdy w końcu doczłapałem do Manham, zaczynało już zmierzchać. Po drodze minęły mnie ze dwa samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Oprócz nich pierwszymi oznakami życia było kilka gospodarstw rozrzuconych z rzadka daleko od drogi. Po chwili w półmroku ujrzałem przed sobą kościelną wieżę, jakby do połowy ugrzęzłą w ziemi. Pojawił się też chodnik, wąski i śliski od deszczu, ale i tak lepszy od krzaczastego pobocza, którym szedłem od stacji. Za kolejnym zakrętem ukazało się miasteczko, dosłownie wyrastając spod ziemi.
Bynajmniej nie wyglądało jak z widokówki. Było za bardzo zabudowane, zbyt tasiemcowate jak na typową angielską prowincję. Na obrzeżach widniało pasmo przedwojennych kamienic, zaraz za nimi zaczynały się kamienne domy ze ścianami przetykanymi nieforemnymi bryłami krzemienia – im bliżej centrum, tym starsze, z każdym krokiem cofałem się w przeszłość. Glazurowane deszczem, wtulały się jeden w drugi, a ich martwe okna łypały na mnie z obojętną podejrzliwością.
Po chwili wzdłuż drogi wyrosły nieczynne sklepy, za którymi jeszcze więcej domów nikło w deszczowym mroku. Minąłem szkołę, pub i doszedłem do skwerku. Aż skrzył się od żonkili, ich rozkołysane deszczem żółte kielichy na tle tej całej burości oszałamiały kolorem. Nad trawą nagie gałęzie rozpinał gigantyczny kasztanowiec. Z tyłu, w otoczeniu porośniętych mchem wykoślawionych nagrobków, wznosił się normański kościół, ten sam, którego wieżę widziałem z szosy. Podobnie jak tamte stare domy, mury upstrzone miał krzemieniem, twardymi kamieniami wielkości pięści, które opierały się działaniu żywiołów. Jednak tynk, w którym je osadzono, nie był tak trwały i nosił ślady działania czasu, a okna i drzwi lekko się spaczyły, podążając za osuwającym się przez wieki gruntem.
Przystanąłem. Na końcu drogi, która biegła przede mną, widać było jeszcze więcej domów. Wyglądało na to, że to wszystko, co Manham ma do zaoferowania. W niektórych oknach paliły się światła, ale poza tym nie było śladów życia. Stałem w deszczu, nie bardzo wiedząc, w którą stronę się udać. Po chwili usłyszałem jakiś hałas i zobaczyłem dwóch ogrodników pracujących na cmentarzu. Nie zważając na deszcz i gasnące światło, grabili trawnik między starymi nagrobkami. Nie spojrzeli, gdy podszedłem.
– Wiedzą panowie, którędy do przychodni? – spytałem z twarzą ociekającą deszczem.
Mężczyźni przerwali pracę i podnieśli na mnie wzrok. Pomimo różnicy wieku byli do siebie podobni, jak dziadek i wnuczek. Na ich twarzach malowała się ta sama łagodna apatyczność, obaj wpatrywali się we mnie spokojnymi chabrowymi oczami. Starszy zrobił kilka kroków w stronę wąskiej alejki obrośniętej drzewami, biegnącej po drugiej stronie skwerku.
– Tędy. Prosto.
Jego akcent, trudno rozróżnialny zlepek samogłosek brzmiący obco dla moich miastowych uszu, był kolejnym dowodem na to, że nie jestem już w Londynie. Podziękowałem ogrodnikom, ale zdążyli powrócić do swoich zajęć. Ruszyłem alejką, krople skapujące z rozpostartych nad nią gałęzi potęgowały łoskot deszczu. Po chwili doszedłem do szerokiej bramy przed wąskim podjazdem. Na słupie wisiała tabliczka z napisem „Bank House”, a pod nią druga, mosiężna, z nazwiskiem „Dr H. Maitland”. Podjazd, wysadzany cisami, biegł łagodnie w górę między zadbanymi rabatkami, po czym opadał na dziedziniec imponującego georgiańskiego domiszcza. Otarłem zabłocone buty o wiekową żelazną klamrę zamocowaną przy drzwiach wejściowych, uniosłem ciężką kołatkę i głośno zastukałem. Miałem uderzyć jeszcze raz, ale drzwi się otworzyły. Wyjrzała z nich korpulentna kobieta w średnim wieku, z nienagannie ułożonymi włosami.
– Słucham? – spytała.
– Ja do doktora Maitlanda.
Kobieta zmarszczyła brwi.
– Przychodnia nieczynna. A pan doktor nie odbywa wizyt domowych.
– Nie, nie o to… Byłem umówiony. – Moje słowa nie wywołały żadnej reakcji. Zdałem sobie sprawę, jak muszę wyglądać po godzinnym spacerze w deszczu. – W sprawie pracy. David Hunter.
Twarz kobiety się rozpromieniła.
– Och, najmocniej przepraszam. Nie zdawałam sobie sprawy. Sądziłam… Proszę wejść. – Cofnęła się, by mnie wpuścić. – Boże jedyny, ależ pan przemókł. Z daleka pan idzie?
– Od stacji.
– Od stacji? Przecież to kilka kilometrów! – Już mi pomagała zdjąć płaszcz. – Dlaczego pan do nas od razu nie zadzwonił? Wysłalibyśmy kogoś. – Nie odpowiedziałem. Prawda była taka, że nie przyszło mi to do głowy. – Proszę do salonu. Pali się w kominku. Nie, niech pan zostawi walizkę – powiedziała, odwiesiwszy mój płaszcz. Uśmiechnęła się. Dopiero teraz zauważyłem napięcie wymalowane na jej twarzy. To, co wcześniej wziąłem za oschłość, było po prostu zmęczeniem. – Nikt jej nie ukradnie.
Poprowadziła mnie do przestronnego, wyłożonego boazerią pokoju. Naprzeciw kominka, w którym żarzył się stos polan, stał zużyty skórzany chesterfield. Na podłodze leżał perski kobierzec, stary, lecz nadal piękny. Spoza niego wystawały polakierowane deski podłogowe w kolorze ciemnej umbry. Pachniało sosną i dymem z drewna.
– Niech pan spocznie. Zawiadomię pana doktora. Może herbaty?
Był to kolejny znak, że nie jestem już w mieście. Tam zaproponowano by mi kawę. Podziękowałem, a gdy wyszła, wbiłem wzrok w ogień. Przemarzłem i teraz w jego cieple ogarnęła mnie senność. Za oknem zapadł już zmrok. Deszcz dudnił o szyby. Fotel był miękki i wygodny. Powieki same mi się zamykały. Nagle poczułem, że głowa mi opada, i w popłochu zerwałem się na równe nogi. W jednej chwili poczułem się całkiem wyczerpany, fizycznie i psychicznie. Jednak obawa przed zaśnięciem zwyciężyła.
Gdy kobieta wróciła, wciąż stałem przed kominkiem.
– Pan pozwoli za mną… Pan doktor jest w swoim gabinecie.
Poszedłem za nią korytarzem, deski skrzypiały przy każdym kroku. Lekko zapukała do ostatnich drzwi i nie czekając na odpowiedź, uchyliła je poufale. Uśmiechnęła się znowu, wpuszczając mnie do środka.
– Zaraz przyniosę herbaty – powiedziała, zamykając za sobą drzwi.
Mężczyzna siedział przy biurku. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Nawet zza biurka wyglądał na wysokiego. Miał grubokościstą twarz pooraną bruzdami i gęste włosy, kremowe raczej niż siwe. Kruczoczarne brwi nie pozwalały posądzać go o jakąkolwiek starczą słabość, a osadzone pod nimi oczy były czujne i świdrujące. Obrzucił mnie nieodgadnionym spojrzeniem. Stropiłem się, uświadomiwszy sobie, że nie prezentuję się najlepiej.
– Dobry Boże, całkiem pan przemókł! – burknął szorstko, ale przyjaźnie.
– Przyszedłem ze stacji piechotą. Nie było taksówki.
Prychnął.
– Nasze piękne Manham jak zawsze gościnne. Trzeba było zawiadomić, że przyjedzie pan dzień wcześniej. Załatwiłbym podwózkę.
– Jak to dzień wcześniej? – powtórzyłem.
– No tak to. Spodziewałem się pana dopiero jutro.
Nagle uświadomiłem sobie, dlaczego sklepy były pozamykane. Była niedziela. Nie zdawałem sobie sprawy, jak zaburzone miałem poczucie czasu. Mężczyzna udawał, że nie zauważa, jak speszyła mnie ta gafa.
– Nieważne. Jest pan, to jest. Będzie miał pan więcej czasu, by się zadomowić. Henry Maitland. Miło mi poznać.
Podał mi dłoń, nie wstając. Dopiero teraz zauważyłem, że siedzi na wózku inwalidzkim. Podszedłem, by uścisnąć mu rękę, ale zdążył zauważyć moje wahanie. Uśmiechnął się cierpko.
– Teraz pan rozumie, skąd to ogłoszenie.
Znalazłem je w „Timesie”, w dziale „Praca”, krótka notka, łatwa do przeoczenia. Jednak z jakiegoś powodu to na niej zatrzymałem wzrok. Prowincjonalna przychodnia poszukuje lekarza rodzinnego, umowa na czas określony. Pół roku, z mieszkaniem. Lecz to lokalizacja najbardziej mnie przekonała. Nie żebym jakoś specjalnie marzył o pracy akurat w Norfolk, ale Norfolk leżało daleko od Londynu. Aplikowałem bez większej nadziei czy szczególnego zapału, więc gdy tydzień później otwierałem list, spodziewałem się uprzejmej odmowy. Zamiast tego zaproponowano mi posadę. Musiałem aż dwa razy go przeczytać, zanim to do mnie dotarło. W innych okolicznościach zastanawiałbym się, gdzie jest haczyk. Tylko że w innych okolicznościach w ogóle nie przyszłoby mi do głowy starać się o tę pracę.
Odpisałem, że przyjmuję propozycję.
Teraz patrzyłem na mojego nowego pracodawcę, poniewczasie zastanawiając się, w co też się wpakowałem. Jakby czytając mi w myślach, plasnął dłońmi o uda.
– Wypadek samochodowy. – W jego głosie nie było krzty zażenowania czy biadolenia. – Być może za jakiś czas odzyskam częściową władzę w nogach, ale zanim to się stanie, sam tutaj sobie nie poradzę. Przez ostatni rok zatrudniałem miejscowych na zastępstwo, ale mam już tego dość. Co tydzień nowa gęba. Nikomu to nie służyło. Niebawem się pan zorientuje, że zmiany to w Manham rzecz niemile widziana. – Sięgnął po fajkę i tytoń leżące na biurku. – Nie będzie panu szkodzić?
– Nie, o ile nie szkodzi i panu.
Maitland parsknął śmiechem.
– Dobra odpowiedź. Ale nie jestem pańskim pacjentem, proszę o tym nie zapominać – przerwał na chwilę, zbliżając zapałkę do cybucha. – No więc… – podjął, wypuszczając dym. – Będzie to dla pana nie lada zmiana po pracy na uniwersytecie, czyż nie? Nasze Manham to nie Londyn. – Spojrzał na mnie znad cybucha. Czekałem, aż spyta o moje doświadczenie zawodowe. Nie spytał. – Jeśli naszły pana jakieś wątpliwości, to najlepiej wyrzucić je z siebie teraz.
– Nie naszły – odparłem.
Pokiwał głową z zadowoleniem.
– Świetnie. Na razie zatrzyma się pan tutaj. Janice pokaże panu pokój. Spotkamy się na obiedzie, to omówimy resztę spraw i będzie pan mógł zacząć już jutro. Przychodnię otwieramy o dziewiątej.
– Mogę o coś spytać?
Uniósł wyczekująco brwi.
– Dlaczego zdecydował się pan na mnie?
Męczyło mnie to. Nie na tyle, bym nie przyjął tej pracy, ale jednak.
– Wydawał się pan odpowiednią osobą. Świetne kwalifikacje, doskonałe referencje, gotowość do podjęcia pracy w zapadłej dziurze, i to za marne grosze, które oferuję.
– Spodziewałem się rozmowy kwalifikacyjnej.
Zaciągnąwszy się dymem, zbył moją uwagę machnięciem fajki.
– Na rozmowy trzeba mieć czas. A ja potrzebowałem kogoś, kto może zacząć od razu. Poza tym ufam swojej intuicji.
Miał w sobie jakieś krzepiące poczucie pewności. Dopiero dużo później, nad szklaneczką whisky, gdy już nie było wątpliwości, że zostaję, wyznał mi ze śmiechem, że byłem jedynym kandydatem. Wtedy jednak taka oczywista ewentualność nie przyszła mi do głowy.
– Uprzedzałem pana, że nie mam dużego doświadczenia w medycynie rodzinnej. Skąd pewność, że sobie poradzę?
– A pan jak myśli? Że sobie poradzi?
Odpowiedziałem dopiero po chwili, po raz pierwszy zastanawiając się nad tym pytaniem. Przyjechałem tutaj bez większego namysłu. Chciałem tylko uciec od miejsca i od ludzi, wśród których przebywanie było zbyt bolesne. Znowu pomyślałem o tym, jak się prezentuję. O dzień za wcześnie, przemoknięty do cna. Nie miałem nawet na tyle rozumu, by schować się przed deszczem.
– Tak – odparłem.
– No i świetnie. – Ton miał oschły, ale pobrzmiewała w nim zawadiacka nuta. – Poza tym to tylko czasowa posada. I będę miał pana na oku. – Przycisnął guzik na biurku. Gdzieś w głębi domu odezwał się dzwonek. – Kolację jemy zwykle około ósmej, jeśli wyrobimy się z pacjentami. Niech pan odpocznie. Ma pan ze sobą bagaże czy dojadą później?
– Mam ze sobą. Zostawiłem u pana żony.
Wyglądał na zdziwionego, potem uśmiechnął się niezręcznie.
– Janice to moja gosposia – rzucił. – Jestem wdowcem.
Ciepło pokoju jakby spowijało mnie kokonem.
– To tak jak ja. – Pokiwałem głową.
Tak oto zostałem lekarzem rodzinnym w Manham. Z tej też przyczyny trzy lata później byłem jedną z pierwszych osób, które dowiedziały się o znalezisku w lesie Farnhama. Oczywiście nikt nie wiedział, kim była ofiara, nie na początku. Zważywszy na stan zwłok, chłopcy nie potrafili nawet stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Po powrocie do domu nie wiedzieli już, czy zwłoki były nagie, czy nie. W pewnym momencie Sam powiedział, że to coś miało skrzydła, po czym stropił się i zamilkł, a Neil tylko patrzył pustym wzrokiem. Cokolwiek widzieli, nie mieściło się w żadnych znanych im kategoriach, a teraz ich pamięć odmawiała współpracy. Zgadzali się tylko co do tego, że był to człowiek. Martwy człowiek. I choć ich opis morza czerwi sugerował, że denat lub denatka mieli rany, to dobrze wiedziałem, jak zmarli potrafią nas zwodzić. Nie było powodu, żeby domniemywać najgorsze.
Jeszcze nie wtedy.
Tym dziwniejsze było zachowanie ich matki. Linda Yates siedziała w swoim malutkim salonie, otaczając ramieniem najmłodszego syna, wtulonego w nią i bez większego zainteresowania wpatrującego się w jaskrawy ekran telewizora. Ich ojciec, rolnik, nie wrócił jeszcze z pracy. Zadzwoniła do mnie, gdy chłopcy przybiegli do domu, rozhisteryzowani, nie mogąc złapać tchu. Choć była niedziela po południu, w mieścinie tak małej i odizolowanej jak Manham nadal się pracowało.
Czekaliśmy na przyjazd policji. Najwyraźniej nie widzieli powodu do pośpiechu, ja jednak czułem się zobligowany pozostać. Podałem Samowi środek uspokajający, niewiele mocniejszy niż placebo, i niechętnie wysłuchałem tej samej historii z ust jego brata. Starałem się nie słuchać. Doskonale wiedziałem, co mogli tam zobaczyć.
Nic, o czym chciałbym sobie przypominać.
Okno w salonie było otwarte na oścież, lecz nie wpadał przez nie żaden podmuch wiatru. Na zewnątrz paliło oślepiające słońce.
– To Sally Palmer – oznajmiła niespodziewanie Linda Yates.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Sally Palmer mieszkała sama na małej farmie tuż za Manham. Atrakcyjna kobieta po trzydziestce, przeniosła się do Manham kilka lat przede mną, odziedziczywszy gospodarstwo po wuju. Nadal hodowała kilka kóz, a dzięki więzom krwi nie była traktowana jak całkiem obca; na pewno mniej niż ja, nawet teraz, po latach. To jednak, że była pisarką, rodziło dystans i sprawiało, że większość sąsiadów odnosiła się do niej z mieszaniną podziwu i podejrzliwości.
Nie słyszałem, by mówiono o jej zaginięciu.
– Dlaczego pani tak twierdzi?
– Śniła mi się.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Spojrzałem na chłopców. Sam, już spokojniejszy, chyba nie słuchał, ale Neil wpatrywał się w matkę i wiedziałem, że cokolwiek zostanie tu powiedziane, rozniesie się po Manham, jak tylko wyjdę za próg. Moje milczenie uznała za wyraz sceptycyzmu.
– Stała na przystanku, cała we łzach. Spytałam, co się stało, ale nie odpowiedziała. Potem spojrzałam na drogę, a gdy wróciłam do niej wzrokiem, już jej nie było.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Takie rzeczy nie śnią się bez powodu – dodała. – A ta przyśniła się właśnie dlatego.
– Spokojnie, Lindo. Nie wiemy jeszcze kto to. To może być każdy.
Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć, że się mylę, ale że nie zamierza się kłócić. Ulżyło mi, gdy rozległo się pukanie do drzwi, oznajmiające przyjazd policji.
Policjantów przyjechało dwóch i obaj byli doskonałym przykładem prowincjonalnej służby mundurowej. Starszy, o rumianej twarzy, co jakiś czas okraszał rozmowę jowialnym mrugnięciem oka, co było mało stosowne w tych okolicznościach.
– No więc co? Podobno znaleźliście zwłoki, dobrze słyszałem? – zagadnął wesoło, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie, wyrażające pobłażliwość człowieka dorosłego dla chłopięcej wyobraźni. Sam wciąż tulił się do matki, a Neil, zastraszony obecnością władzy mundurowej we własnym domu, mamrotał coś pod nosem w odpowiedzi na pytania policjanta.
Nie trwało to długo. Starszy policjant zamknął notes.
– No dobra, trzeba się przejść i rzucić okiem. Który z was pokaże nam, gdzie to?
Sam jeszcze mocniej przywarł do matki. Neil się nie odezwał, ale twarz mu pobladła. Opowiadać o tym to jedno. Ale wrócić tam to co innego. Ich matka popatrzyła na mnie z niepokojem w oczach.
– To chyba nie najlepszy pomysł – rzuciłem.
Kretyński, poprawiłem się w duchu. Wystarczająco dużo jednak miałem do czynienia z policją, by wiedzieć, że podejście dyplomatyczne sprawdza się lepiej niż konfrontacyjne.
– Więc jak mamy je znaleźć, skoro żaden z nas nie zna tej okolicy? – spytał.
– W samochodzie mam mapę. Pokażę panom, którędy iść.
Policjant nie próbował ukryć niezadowolenia. Wyszliśmy na dwór, mrużąc oczy oślepieni nagłą jasnością. Chłopcy mieszkali w ostatnim z rzędu małych domków z kamienia. Samochody zaparkowaliśmy przy alejce. Otworzyłem mojego land rovera, wyjąłem mapę i rozłożyłem na masce. Słońce odbijało się od wysłużonej karoserii, parzącej z nagrzania.
– To jakieś trzy mile stąd. Będziecie musieli zostawić samochód i przejść przez bagno do lasu. Z tego, co mówili, zwłoki są gdzieś tutaj.
Wskazałem na mapę. Policjant chrząknął.
– Mam lepszy pomysł. Może sam pan nas zaprowadzi, skoro mały nie może. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Pan chyba zna okolicę.
Wyraz jego twarzy nie pozostawiał mi wyboru. Powiedziałem, żeby za mną jechali, i odpaliłem silnik. Czuć było rozgrzanym plastikiem. Opuściłem obie szyby do oporu i chwyciłem za kierownicę. Parzyła w dłonie. Gdy zorientowałem się, że ściskam ją tak mocno, że aż zbielały mi knykcie, użyłem całej siły woli, żeby się odprężyć.
Drogi były wąskie i kręte, ale nie jechaliśmy daleko. Zaparkowałem na pożłobionej koleinami łacie spieczonej ziemi, ocierając drzwiami o pożółkły żywopłot. Radiowóz, kolebiąc się, zahamował tuż za mną. Policjanci wysiedli. Starszy podciągał spodnie w pasie, młodszy, z twarzą czerwoną od słońca i podrażnioną od golenia, trzymał się trochę z tyłu.
– Przez bagno biegnie ścieżka – powiedziałem. – Zaprowadzi was do lasu. To jakieś kilkaset metrów.
Starszy otarł pot z czoła. Pod pachami na białej koszuli odznaczały mu się ciemne mokre półkola. Roztaczał cierpką woń potu. Zmrużył oczy, spoglądając na widniejący w oddali las, i potrząsnął głową.
– Ech, takie historie w taki upał… Łaskawy pan pewnie nie raczy nas zaprowadzić tam, gdzie to niby jest? – spytał z nadzieją i kpiną w głosie jednocześnie.
– Jak dojdziecie do lasu, to będę wiedział tyle co wy – odparłem. – Wypatrujcie larw.
Młodszy zaśmiał się, ale po chwili stropił pod groźnym spojrzeniem tego drugiego.
– Nie powinniście wezwać dochodzeniówki? – spytałem.
Prychnął.
– Podziękują nam, że nie fatygowaliśmy ich na oględziny jeleniego truchła. Bo zwykle na to wychodzi.
– Chłopcy twierdzą co innego.
– No cóż, pozwoli pan, że sam to ocenię. – Dał znak młodszemu. – Idziemy, miejmy to już za sobą.
Patrzyłem, jak przeciskają się przez szczelinę w żywopłocie i kierują w stronę lasu. Nie prosił mnie, żebym na nich zaczekał. Bo i po co. Doprowadziłem ich najdalej, jak mogłem – reszta to ich robota.
Jednak nie ruszyłem się z miejsca. Wróciłem do samochodu i wyjąłem butelkę wody spod siedzenia. Była ciepła, ale zaschło mi w ustach. Założyłem okulary i oparłem się o zakurzony zielony spojler, patrząc w kierunku lasu. Sylwetki policjantów zdążyły się już rozpłynąć w otwartej przestrzeni bagna. Upał, przesycony brzęczeniem i cykaniem owadów, nadawał powietrzu przydymione, metaliczne zabarwienie. Obok przeleciała roztańczona para ważek. Wziąłem jeszcze jeden łyk wody i zerknąłem na zegarek. Wprawdzie nie miałem dziś dyżuru w przychodni, ale znalazłbym coś lepszego do roboty, niż stać przy drodze i czekać, co też tam znajdą. Pewnie mieli rację. Być może chłopcy widzieli tylko jakąś padlinę. Reszta to dzieło wyobraźni i przerażenia.
A jednak nadal nie ruszałem się z miejsca.
Chwilę później zobaczyłem, że idą w moją stronę. Białe koszule falowały na tle wypłowiałej trawy. Już z oddali dostrzegłem bladość na ich twarzach. Młodszy chyba nie wiedział, że ma na koszuli mokrą plamę wymiocin. Bez słowa podałem mu butelkę wody. Wziął ją z wdzięcznością.
Starszy unikał mojego wzroku.
– Cholera, brak zasięgu – burknął, idąc do radiowozu.
Starał się odzyskać wcześniejszą dezynwolturę, ale nie do końca mu się udawało.
– Więc jednak nie jeleń – odezwałem się.
Rzucił mi ponure spojrzenie.
– Chyba nie ma potrzeby zajmować panu więcej czasu.
Zaczekał, aż wsiądę do swojego samochodu, i dopiero wtedy zadzwonił. Gdy odjeżdżałem, nadal mówił przez radio. Młodszy stał ze wzrokiem wbitym w ziemię, w ręku bezwładnie trzymając butelkę wody.
Postanowiłem wrócić do przychodni. Myśli furkotały mi w głowie, ale siłą woli ustawiłem przesłonkę, trzymając je z dala jak muchy. Odganiałem je z wysiłkiem, ale natrętne nie przestawały wybrzękiwać swojej pieśni w mojej podświadomości. Dojechałem do szosy prowadzącej do Manham. Ręka powędrowała mi na kierunkowskaz, ale ją zatrzymałem. Odruchowo podjąłem decyzję, której konsekwencje miałem ponosić przez następne tygodnie, która miała odmienić moje życie. I nie tylko moje. Pojechałem przed siebie. Na farmę Sally Palmer.ROZDZIAŁ 4
Mgła jeszcze płynęła nad bagnami, gdy młoda kobieta zamknęła za sobą drzwi i rozpoczęła poranny bieg. Lyn Metcalf była wysportowana, biegła lekko i sprężyście. Naciągnięty mięsień łydki już się goił, ale i tak na niego uważała, łagodnymi, miarowymi susami przemierzając wąską alejkę odchodzącą spod jej domu. W połowie drogi na dół skręciła na zarośniętą ścieżkę prowadzącą przez mokradło nad jezioro.
Źdźbła długiej trawy, jeszcze mokre i zimne od rosy, smagały jej nogi. Wzięła głęboki oddech, rozkoszując się porankiem. Nie przepadała za poniedziałkami, ale nie mogła sobie wyobrazić lepszego początku tygodnia. Była to jej ulubiona pora dnia, dopiero potem będzie musiała się martwić saldami na rachunkach rolników i drobnych przedsiębiorców, którzy na jej rady reagują pretensjami, dopiero potem dzień przybierze mniej optymistyczny kształt, dopiero potem zepsują go inni ludzie. Teraz wszystko było jeszcze świeże i wyraziste, zredukowane do rytmicznego uderzania stóp o ziemię i jednostajnego świstu oddechu.
Lyn uważała, że jest w dobrej kondycji fizycznej jak na swoje trzydzieści jeden lat. Była dumna, że potrafi narzucić sobie dyscyplinę, dzięki której utrzymuje formę i nadal dobrze się prezentuje w obcisłych spodenkach i krótkiej koszulce. Nie była jednak na tyle próżna, żeby się tym chełpić. Lubiła biegać, a to ułatwiało sprawę. Lubiła stawiać sobie wyzwania, docierać do swoich granic i iść o krok dalej. Jeśli istniał lepszy sposób na rozpoczęcie dnia, niż wsunąć buty do biegania i pokonać kilka kilometrów, zanim świat obudzi się do życia, to go nie znała.
No dobrze, nie licząc seksu. Ale ten ostatnio stracił swój czar. Nadal było dobrze; sam widok Marcusa zmywającego pod prysznicem pył tynku – woda spływająca po ciemnych włoskach na jego ciele upodabniała je do futerka wydry – nadal wywoływał u niej skurcz w podbrzuszu. Ale gdy poza przyjemnością był w tym inny cel, gasił radość u nich obojga. Zwłaszcza że nie został osiągnięty.
Jak dotąd.
Przeskoczyła przez głęboką koleinę, nie łamiąc rytmu. _Złamać rytm, przerwać cykl, zaburzyć regularność_, pomyślała gorzko. _Tego właśnie bym chciała_. Jeśli chodzi o cykle, jej organizm był wyregulowany jak szwajcarski zegarek. Co miesiąc niezawodnie, niemal co do dnia, zaczynało się znienawidzone krwawienie, oznaczające koniec kolejnego okresu i nowe rozczarowanie. Lekarze twierdzili, że wszystko z nią i Marcusem jest w najlepszym porządku. U niektórych par po prostu trwa to dłużej, nikt nie wie dlaczego. Próbujcie dalej, mówili. Więc próbowali, z początku z zapałem, śmiejąc się, że lekarz zalecił im to, do czego i tak nie trzeba ich namawiać. Recepta na seks, żartował Marcus. Jednak dowcipy stopniowo przestawały śmieszyć, zastępowane przez coś, co nie do końca można było nazwać desperacją, jeszcze nie wtedy. Lecz już formował się jej embrion – jeśli nie coś więcej – zaczynając rzucać cień na wszystko inne, podkopywać każdy aspekt ich związku.
Żadne z nich nie chciało tego przyznać. Ale tak właśnie było. Wiedziała, że Marcusowi trudno pogodzić się z tym, że to ona zarabia więcej w swoim małym biurze rachunkowym niż on na budowie. Jeszcze nie zaczęły się wzajemne oskarżenia, ale bała się, że są od nich tylko o krok. Miała świadomość, że jest tak samo zdolna do przypuszczenia ataku jak Marcus. Niby zapewniali się, że nie ma się czym martwić, że nie ma pośpiechu. Jednak starali się już od lat, a za cztery lata ona skończy trzydzieści pięć, czyli będzie w wieku, który zawsze postrzegała jako graniczny. Szybko zrobiła bilans. W sumie czterdzieści osiem cykli menstruacyjnych. Zatrważająco niewiele. Czterdzieści osiem potencjalnych rozczarowań. Tylko że w tym miesiącu było inaczej. W tym miesiącu rozczarowanie spóźniało się o trzy dni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki