Chronologia wody - ebook
Chronologia wody - ebook
„Wszystko, co przechowuję w pamięci, wiruje wokół wydarzeń w moim życiu jak woda” – pisze Lidia Yuknavitch, czyniąc z tego żywiołu centralny punkt opowieści o swoim życiu. A nie było ono łatwe. Bo czy są słowa, które mogą oddać ból matki po utracie dziecka? Czy da się opisać dorastanie w domu przepełnionym gniewem ojca? I jak przedstawić lata autodestrukcji napędzanej alkoholem, narkotykami i seksem?
Yuknavitch bez lęku i zahamowań prowadzi nas przez własne doświadczenia, nie ukrywając egzystencjalnych kryzysów i nie uciekając od intelektualnych rozważań. Ma wielu przewodników, którzy pozwolili jej przetrwać lata niepewności, uzależnień i niewyobrażalnego bólu – od Joanny d’Arc po Kathy Acker, od markiza de Sade po Kena Keseya. Yuknavitch nie boi się dosadności, opisując ludzkie ciało jako metaforę tego, co przeżyte. Autorka imponuje szczerością i bezkompromisowością, odwagą, by pomimo przeciwności iść dalej. W końcu Chronologia wody to również głos sprzeciwu wobec tyranii współczesnej kultury próbującej wmówić kobietom, jak powinny żyć.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-282-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu, w którym moja córka urodziła się martwa, po tym, jak w drżących ramionach utuliłam różową przyszłość o delikatnych wargach, kruchą i bez życia, okrywając jej twarz łzami i pocałunkami, po tym, jak przekazali martwą dziewczynkę mojej siostrze, która ją ucałowała, następnie mojemu pierwszemu mężowi, który ją ucałował, następnie mojej matce, która nie była w stanie wziąć jej na ręce, a następnie wynieśli maleńkie martwe zawiniątko ze szpitalnej sali, pielęgniarka dała mi leki uspokajające oraz mydło i gąbkę. Zaprowadziła mnie pod specjalny prysznic. Stało tam krzesło, a z góry lała się łagodnie ciepła woda. Pielęgniarka powiedziała: „Miłe uczucie, prawda?”. Woda. Powiedziała: „Jeszcze trochę krwawisz. Nie przejmuj się tym”. Rozerwana od pochwy do odbytu, zszyta. Strumienie wody na skórze.
Usiadłam na stołku i zasunęłam plastikową zasłonkę. Słyszałam, jak pielęgniarka nuci pod nosem. Krwawiłam, płakałam, sikałam i wymiotowałam. Stałam się wodą.
W końcu musiała po mnie przyjść, żeby „uratować mnie przed utonięciem”. To był żart. Sprawił, że się uśmiechnęłam.
Małe tragedie niełatwo zauważyć. Wzbierają, unoszą się i opadają w wielkich kraterach umysłu. Nie wiadomo, co myśleć o życiu, gdy człowiek jest zanurzony po kolana. Chcesz się wydostać, chcesz wyjaśnić, że zaszła jakaś pomyłka. Przecież jesteś pływaczką. A potem widzisz, jak chaotyczne fale zgarniają wszystkich i rzucają nimi, i możesz się tylko śmiać przez łzy z ich idiotycznych, podskakujących niczym spławiki główek. Śmiech może cię wyrwać z delirium żałoby.
Kiedy dowiedzieliśmy się, że życie we mnie jest martwe, poradzono mi urodzić siłami natury. Żeby moje ciało było jak najsilniejsze i jak najzdrowsze na przyszłość. Mój brzuch. Moja macica. Moja pochwa. Byłam półprzytomna z żalu, więc zrobiłam, co mi kazali.
Poród trwał trzydzieści osiem godzin. Kiedy dziecko się w tobie nie porusza, normalny proces się zatrzymuje. Nic nie było w stanie sprawić, by moja córka się ruszyła. Ani wielogodzinne kroplówki z oksytocyny. Ani pierwszy mąż, który zasnął podczas swojej zmiany przy moim łóżku – ani moja siostra, która weszła do sali i niemal wywlekła go na zewnątrz za włosy.
W środku tego wszystkiego siedziałam na krawędzi materaca, a ona trzymała mnie za ramiona i gdy nadchodził ból, przyciskała mnie do siebie i mówiła: „Tak. Oddychaj”. Nigdy później nie widziałam już u niej takiej siły. Czułam od niej przypływ siły macierzyńskiej.
Ból tego rodzaju i tak długotrwały wyczerpuje ciało. Nie przygotowało mnie na to nawet dwadzieścia pięć lat pływania.
Kiedy się w końcu pojawiła, martwa dziewczynka ryba, położyli mi ją na piersi jak żywe dziecko.
Pocałowałam ją, przytuliłam i mówiłam do niej jak do żywego dziecka.
Miała takie długie rzęsy.
Miała wciąż różowe policzki. Nie wiem, jak to możliwe. Myślałam, że będą sine.
Miała usta niczym pączek róży.
Kiedy w końcu mi ją odebrali, pomyślałam: a więc to jest śmierć. Zatem wybieram życie w śmierci. To była moja ostatnia sensowna myśl, zanim na wiele miesięcy ogarnęła mnie bezmyślność.
Gdy przywieźli mnie ze szpitala do domu, znalazłam się w jakimś dziwnym świecie. Słyszałam ich i widziałam, ale uciekałam przed dotykiem i milczałam. Całe dnie spędzałam samotnie w łóżku i zanosiłam się od płaczu, który przechodził w długie jęki. Myślę, że zdradzały mnie oczy – bo ludzie, patrząc na mnie, powtarzali: „Lidia? Lidia?”.
Pewnego dnia, kiedy poddawałam się ich opiece – ktoś mnie chyba karmił – wyjrzałam przez okno w kuchni i zobaczyłam, że jakaś kobieta kradnie przesyłki ze skrzynek pocztowych na naszej ulicy. Poruszała się ukradkiem niczym leśne zwierzę. Rozśmieszył mnie sposób, w jaki się rozglądała – strzelała oczami na prawo i lewo – i w jaki przemykała od skrzynki do skrzynki, zabierając niektóre rzeczy, a inne zostawiając. Kiedy dotarła do mojej, dostrzegłam, że chowa coś do kieszeni. Roześmiałam się. Oplułam się jajecznicą i nikt nie wiedział dlaczego. Po prostu wymienili zmartwione spojrzenia, takie „ojej”. Wyglądali jak postaci z kreskówki. Ale nic nie powiedziałam.
Nie miałam wrażenia, że zwariowałam, po prostu czułam się nieobecna. Zebrałam wszystkie ubranka, jakie dostałam dla dziecka, ułożyłam je w rzędach na niebieskim dywanie i rozdzieliłam kamieniami – wydawało mi się to adekwatne. Jednak to także zaniepokoiło ludzi wokół mnie. Moją siostrę. Mojego męża Phillipa. Moich rodziców, którzy przyjechali na tydzień. Obcych.
Kiedy spokojnie usiadłam na podłodze w sklepie spożywczym i się wysikałam, poczułam, że robię coś prawdziwego dla ciała. Nie pamiętam reakcji obsługi. Pamiętam tylko niebieskie sztruksowe fartuchy z logo Albertson’s. Jedna z kobiet miała natapirowane włosy i usta czerwone jak stara puszka po coca-coli. Pamiętam, jak pomyślałam, że przeniosłam się w czasie.
Potem, gdy siostra, z którą mieszkałam w Eugene, zabierała mnie na zakupy, na pływalnię albo na zajęcia na uniwersytecie stanowym, ludzie pytali o dziecko. Kłamałam bez wahania. Mówiłam: „To najpiękniejsza dziewczynka na świecie! Ma takie długie rzęsy!”. Nawet dwa lata później, kiedy spotkana w bibliotece znajoma spytała o moją córeczkę, odpowiedziałam: „Jest cudowna. Moja mała iskierka. Już rysuje obrazki w przedszkolu!”.
Nigdy nie pomyślałam, przestań kłamać. Nie miałam nawet poczucia, że kłamię. Uważałam, że po prostu trzymam się narracji. Kurczowo, z całej siły.
Zastanawiałam się, czy nie zacząć tej książki od dzieciństwa, od początku mojego życia. Ale nie tak to pamiętam. Pamiętam przebłyski. Nieuporządkowane. Życiem nie kieruje żaden porządek. Między wydarzeniami nie ma związków przyczynowo-skutkowych, tak jak byśmy sobie życzyli. Wszystko składa się z sekwencji fragmentów, powtórzeń i wzorów. To łączy język i wodę.
Wszystkie wydarzenia z mojego życia płynnie się nawzajem przenikają. Bez chronologii. Jak w snach. Kiedy wspominam jakiś związek albo jazdę na rowerze, kiedy myślę o swojej miłości do literatury i sztuki, o tym, jak po raz pierwszy spróbowałam alkoholu, jak uwielbiałam swoją siostrę, jak ojciec po raz pierwszy mnie dotknął – nie ma w tym nic linearnego. Język to metafora doświadczenia. Jest tak samo arbitralny jak ta masa chaotycznych obrazów, którą nazywamy pamięcią – ale możemy ułożyć go w wersy, by narracją przesłonić strach.
Po porodzie słowa „martwe urodzenie” żyły we mnie przez długie miesiące. Osobom z mojego otoczenia wydawałam się po prostu… smutna ponad czyjąkolwiek wytrzymałość. Ludzie nie wiedzą, jak się zachować, gdy do domu wkracza żałoba. Towarzyszyła mi na każdym kroku, jak córka. Nikt nie potrafił z nami przebywać. Ludziom wyrywało się czasem coś głupiego, na przykład: „Urodzisz następne”, albo rozmawiając ze mną, patrzyli w jakiś punkt nad moją głową. Robili wszystko, żeby tylko uniknąć smutku, który nosiłam na skórze.
Pewnego ranka siostra usłyszała, jak płaczę pod prysznicem. Odsunęła zasłonkę, zobaczyła, że trzymam się za swój pusty, wypatroszony brzuch, weszła do kabiny i mnie objęła. Całkowicie ubrana. Stałyśmy tak jakieś dwadzieścia minut.
Był to prawdopodobnie najczulszy gest, jaki mnie w życiu spotkał.
Urodziłam się przez cesarskie cięcie. Moja matka miała jedną nogę o kilkanaście centymetrów krótszą, więc jej biodra były skrzywione. Znacznie. Lekarze powiedzieli, że nie będzie mogła mieć dzieci. Nie wiem, czy powinnam podziwiać ją za upór i decyzję o urodzeniu mojej siostry i mnie, czy raczej zastanawiać się, jak mogła ryzykować, że podczas porodu zabije własne córki – jej krzywa miednica mogła nam zmiażdżyć głowy. Moja matka nigdy nie uważała się za kalekę. Moja matka sprowadziła siostrę i mnie do świata mojego ojca.
Kiedy reprezentanci medycyny konwencjonalnej przedstawili jej swoje obawy, poszła do innego lekarza. Był to ginekolog-położnik, który praktykował alternatywne podejście do zdrowia. Doktor David Cheek słynął przede wszystkim z tego, że wprowadzał pacjentki w hipnozę, a one ruchem palców wyjawiały mu podświadome przyczyny swoich chorób psychicznych i fizycznych. Metodę tę nazywa się ideomotoryczną. Poszczególnym palcom lekarz lub pacjent przyporządkowują reakcje: „tak”, „nie” i „nie chcę odpowiadać”. Kiedy lekarz zadaje pytania, odpowiedni palec sam się podnosi – nawet jeśli zahipnotyzowany pacjent na poziomie świadomości myśli inaczej lub nie zna odpowiedzi.
W przypadku mojej matki doktor Cheek zastosował tę technikę przy cesarskim cięciu. Podczas porodu mówił: „Dorothy, czujesz ból?”, a ona odpowiadała palcem. Doktor pytał: „Czy to tutaj?” i dotykał danego miejsca. Matka odpowiadała. Pytał: „Dorothy, możesz na pół minuty rozluźnić szyjkę macicy?”. A ona to robiła. „Dorothy, musisz zmniejszyć krwawienie… tutaj”. A ona spełniała jego polecenie.
Moja matka była szczególnym przypadkiem klinicznym.
Doktor Cheek uważał, że już w życiu płodowym odciskają się na nas pewne emocje. Twierdził, że nauczył setki kobiet porozumiewać się telepatycznie z dziećmi, które miały urodzić.
Kiedy matka opowiadała mi o moich narodzinach, jej głos nabierał szczególnego tonu. Jak gdyby wydarzyło się wówczas coś niemal magicznego. Wierzę, że tak właśnie myślała. Ojciec mówił o tym z podobną rewerencją. Jak gdyby moje narodziny były zjawiskiem nadprzyrodzonym.
Tego ranka, gdy zaczęłam rodzić swoją córkę, obudziłam się przed wschodem słońca, bo nie czułam w środku żadnego ruchu. Położyłam ręce na planecie mojego brzucha i nic nic nic, tylko dziwne kuliste naprężenie. Poszłam do łazienki, wysikałam się i po plecach przebiegł mi elektryczny impuls. Podtarłam się i zobaczyłam jasnoczerwoną krew. Obudziłam siostrę. W jej oczach czaiło się zmartwienie. Zadzwoniłam do swojej lekarki. Powiedziała, że pewnie wszystko jest w porządku i że mam przyjść, jak otworzą klinikę. W moim brzuchu tkwił nieruchomy ciężar.
Pamiętam, jak płacz wzbierał we mnie wielkimi falami. Pamiętam, jak zacisnęło mi się gardło. Nie mogłam mówić. Zdrętwiałe ręce. Rzeczy dla dziecka.
Kiedy nadszedł dzień, nawet słońce wyglądało nie tak.
W moim ciele narodziny były na końcu.METAFORA
Opowiem ci o czymś, co pomaga. Ale nie tak zwyczajnie, nie znajdziesz tego w żadnym podręczniku ani poradniku. Nie ma to nic wspólnego z samopomocą, oddychaniem, strzemionami, wziernikami – wiadomo, że to terytorium opisano już wyczerpująco aż do bólu, z całą tą terminologią i układami – pierwszy drugi trzeci trymestr, pierwsze ruchy, obniżenie brzucha, poród, ciąża, bicie serca płodu, macica, płód, brzuch, skurcze, położenie główkowe, rozwarcie, pochwa, oddech – właśnie tak, szybkie, krótkie oddechy, chwila przerwy, parcie.
To, co chcę ci powiedzieć, wykracza poza tę opowieść. Prawda jest taka, że opowieść o rodzącej kobiecie to fikcja, którą sami tworzymy. Dokładniej mówiąc, kobieta z brzuchem nabrzmiałym od życia reprezentuje – jest metaforą tworzenia opowieści. Opowieści, z którą wszyscy możemy żyć. Zapłodnienie, ciąża, połóg, wytwarzanie opowieści.
Pozwól zatem, że dam ci radę. Coś, co będziesz mogła wykorzystać w związku z tą wielką narracją, tym epickim statusem, coś, z czym będziesz mogła żyć, gdy nadejdzie czas.
Zbieraj kamienie.
To wszystko. Ale nie jakieś tam kamienie. Jesteś inteligentną kobietą, więc szukasz niewyobrażalnego wewnątrz tego, co zwykłe. Wybierz się w miejsca, w które normalnie byś sama nie poszła. Nad rzekę. W głąb lasu. Nad morze, tam gdzie znikają ludzkie spojrzenia. Brodź we wszystkich wodach. Kiedy znajdziesz kamienie, długo się w nie wpatruj, zanim któryś wybierzesz – niech twoje oczy się dostosują. Wykorzystaj to, co wiesz o długim oczekiwaniu. Niech twoja wyobraźnia zmieni twoją wiedzę. Szary kamień nagle zmienia się w popiół albo zasnuwa mgłą snu. Pierścień na kamieniu to szczęście. Znaleźć czerwony kamień to odkryć krew ziemi. Niebieskie kamienie sprawiają, że w nie wierzysz. Wzory i plamki na kamieniach to fragmenty różnych krajów i terytoriów, łaciate pytania. Konglomeraty to kawałki lądu wygładzone przez wolność wody w drobne obiekty, które można trzymać w dłoni i ocierać o twarz. Piaskowiec jest kojący i klarowny. Łupki, rzecz jasna, są racjonalne. Znajdź przyjemność w tych zwykłych światach mieszczących się w dłoni. Pomóż sobie przygotować się na życie. Pamiętaj – kiedy nie ma słów na ból, kiedy nie ma słów na radość, są kamienie. Napełnij kamieniami wszystkie szklanki w domu, bez względu na to, co myślą twój mąż czy twoja kochanka. Układaj kamienie w stosiki na blatach, na stołach, na parapetach. Podziel je według koloru, faktury, rozmiaru, kształtu. Zbierz te większe i ułóż je na podłodze w salonie, nieważne, co pomyślą goście, zbuduj skomplikowany labirynt z obiektów nieożywionych. Krąż wokół swoich kamieni jak wodny wir. Zacznij rozpoznawać zapachy i dźwięki różnych odmian. Nadaj niektórym nazwy, nie geologiczne, ale własne. Zapamiętaj ich obecność, sprawdzaj, czy żadnego nie brakuje i czy każdy jest na swoim miejscu. Kąp je raz w tygodniu. Codziennie noś inny w kieszeni. Oddal się od normy, ale nie zwracaj na to uwagi. Przesuń się w stronę nadmiaru, ale się tym nie przejmuj. Miej więcej kamieni niż ubrań, niż naczyń, niż książek. Kładź się przy nich na podłodze, mniejsze od czasu do czasu wkładaj do ust. Czasami zamiast zmęczenia, rozdrażnienia, przygnębienia poczuj, że jesteś skamieniała, spetryfikowana albo lita. W nocy, samotnie, połóż jeden zielony, jeden czerwony i jeden popielaty na różnych częściach swojego nagiego ciała. Nie mów nikomu.
A potem.
Po miesiącach zbierania, kiedy twój dom będzie już pełny i nabrzmiały, kiedy przyjdą skurcze i rozwarcie, po tym, jak sprawdzisz kolor zbyt czerwonej krwi, użyjesz zegarka do odmierzania sekund i minut, zaczniesz regulować oddech i porzucisz myślenie na rzecz opowieści, którą usłyszałaś, po tym, jak twoje dziecko rano urodzi się martwe – czego w tej opowieści nie znajdziesz – po tym, jak w głowie zestawisz ze sobą słowa „urodzić” i „martwe”, zwróć się do kamieni. Zwróć się do kamieni i usłysz echo mórz aż od Ukrainy. Poczuj zapach alg, smak soli i dotyk podwodnych zwierząt. Pamiętaj, że fragmenty twojego ciała są rozproszone w wodzie na całej ziemi. Pomyśl, że lądy powstały z ciebie. Ułóż w rzędach na podłodze wszystkie dziecięce ubranka, które dostałaś jako scenariusze albo prezenty. Usiądź z tymi maleńkimi ubrankami i z kamieniami i nie myśl o niczym. Niech twojej bezmyślności towarzyszą nieskończone wzory i powtórzenia, uwolnij się od tej innej, bardziej linearnej opowieści, z początkiem, środkiem i końcem, transcendentnym końcem, uwolnij się, jesteśmy wierszem, mamy za sobą całe mile życia, udało nam się dotrwać do teraz, żeby powiedzieć ci dalej, dalej.
Zobaczysz, że pod warstwą tego, co ci powiedziano, twoje życie ma własny ton i własną fabułę. Kolistą i opartą na obrazach. Coś niemal tragicznego, niemal nie do zniesienia, co jednak poddaje się twojej nieredukowalnej wyobraźni – kto oprócz ciebie mógł o tym pomyśleć – twojej zdolności do przeobrażania się niczym materiał organiczny pod wpływem zmiennych żywiołów. Kamienie. Niosą w sobie chronologię wody. Wszystkie rzeczy jednocześnie żywe i martwe w twoich rękach.O DŹWIĘKU I MOWIE
Jeden z kątów w naszym salonie nosił nazwę kącika beksy. Kiedy ktoś płakał, musiał tam stanąć twarzą do ściany. Chodziło o to, żeby cię zawstydzić. Siostra mówi, że gdy ją tam posyłano, przestawała płakać niemal natychmiast. Wyobrażam sobie, jak odwraca się od ściany z wyrazem twarzy stoickim niczym zakonnica. Prawie jak dorosła.
Kiedy się pojawiłam, osiem lat po niej, obowiązujące w domu zasady były już ustalone. Ale żadna z nich na mnie nie działała. Gdy miałam cztery lata, podczas płaczu wyłam, i to z epicką siłą. A płakałam bez ustanku. Płakałam, kiedy musiałam iść spać. Płakałam w nocy. Płakałam, gdy patrzyli na mnie ludzie, których nie znałam. Płakałam, gdy rozmawiali ze mną ludzie, których znałam. Płakałam, kiedy ktoś próbował zrobić mi zdjęcie. Płakałam, gdy odwożono mnie do szkoły. Płakałam, kiedy dostawałam coś nowego do jedzenia. Płakałam, gdy grała smutna muzyka. Płakałam, kiedy ubieraliśmy choinkę. Gdy w Halloween ludzie otwierali drzwi na moje „cukierek albo psikus”. Płakałam za każdym razem, kiedy musiałam iść do publicznej toalety. Albo do łazienki w cudzym domu. Albo do łazienki w szkole. Aż do siódmej klasy.
Płakałam, kiedy zbliżyła się do mnie pszczoła. Płakałam, gdy zsikałam się w majtki – w przedszkolu, w pierwszej, drugiej, trzeciej i szóstej klasie. Kiedy się uderzyłam, podrapałam czy skaleczyłam. Płakałam, gdy kładli mnie do łóżka w ciemności. Kiedy mówili do mnie obcy. Gdy inne dzieci były dla mnie wredne, kiedy splątały mi się włosy albo po lodach rozbolała mnie głowa, albo bielizna wywróciła mi się na lewą stronę, albo musiałam włożyć kalosze. Płakałam, kiedy wrzucono mnie do jeziora Washington podczas pierwszej lekcji pływania. Przy każdym zastrzyku. U dentysty. Gdy zgubiłam się w sklepie spożywczym. Kiedy byłam z rodziną w kinie – jeden z największych popisów dałam na _Przeminęło z wiatrem_. Gdy ta dziewczynka spadła z kucyka i Rhett porzucił Scarlett, pogrążyłam się w głębokiej rozpaczy. Na jakiś tydzień.
Płakałam, gdy ojciec krzyczał – ale czasami płakałam też, gdy tylko wszedł do pokoju.
Kiedy wysyłał po mnie matkę albo siostrę, były to drobne zwycięstwa. Mniej więcej dziecięcych rozmiarów.
To moja mowa zniknęła.
Na dźwięk skórzanego pasa uderzającego w gołą pupę mojej siostry przez całe lata głos zamierał mi w gardle. Wielkie _plask_ siostry, która była przed tobą. Znosiła wszystko, zanim się urodziłaś. Dźwięk pasa na jej skórze sprawiał, że zagryzałam wargi. Zamykałam oczy, zaciskałam dłonie na kolanach i kołysałam się w kącie swojego pokoju. Czasami rytmicznie waliłam głową w ścianę.
Nadal nie mogę znieść myśli o jej milczeniu podczas bicia. Musiała mieć jedenaście lat. Dwanaście. Trzynaście. Zanim to się skończyło. Siedziałam sama w swoim pokoju i nakrywałam głowę poduszką. Siedziałam sama w swoim pokoju, wyciągałam kurtkę z szafy i chowałam w niej twarz. Siedziałam sama w swoim pokoju i rysowałam po ścianach – chociaż wiedziałam, że spotka mnie za to kara – z całych sił przyciskając do nich świecową kredkę. Dopóki nie pękła. Dopóki nie usłyszałam, że się skończyło. Dopóki nie usłyszałam, jak siostra wchodzi do łazienki. Zakradałam się wówczas do środka i obejmowałam ją za kolana. Nasza matka duch bez słowa szykowała nam kąpiel z pianą. Siedziałam w wannie razem z siostrą. W milczeniu mydliłyśmy sobie nawzajem plecy i rysowałyśmy paznokciami po skórze. Jeśli rysunek był na plecach, trzeba było zgadnąć, co przedstawia. Rysowałam kwiatek. Rysowałam uśmiechniętą buźkę. Rysowałam choinkę i wtedy moja siostra płakała – ale z twarzą ukrytą w dłoniach. Nikt nie mógł jej słyszeć. Drgały jej tylko ramiona i plecy. Czerwone ślady po dziecięcych paznokciach zostawały nawet po spłukaniu mydła.
Kiedy wyprowadziła się z domu, miałam dziesięć lat.
Do trzynastego roku życia nie rozmawiałam z nikim spoza najbliższej rodziny. Nawet gdy w szkole wywoływano mnie do odpowiedzi. Podnosiłam wzrok, zaciskało mi się gardło, łzy napływały do oczu. Nic. Nic. Albo to: jeśli jakiś dorosły oczekiwał, że się odezwę, podnosiłam nogę jak bocian i przytrzymywałam ją jedną ręką, drugą rękę, zgiętą w kształt litery L, zakładałam za głowę i kołysałam się, dopóki nie straciłam równowagi. Zamiast mówienia. Ptasi balet. Dziewczynka układająca rękę w L jak Lidia. Cokolwiek, byle tylko nie mówić. Przez te wszystkie lata z siostrą przede mną – milczałam. Po jej odejściu też. Przerażenie odbierało dziewczynce mowę.
Czasami myślę, że moja mowa objawiała się na papierze. Prowadziłam dziennik, który trzymałam pod łóżkiem. Nie wiedziałam nawet, co to jest dziennik. Po prostu miałam czerwony notes, w którym zapisywałam obrazki, prawdę i kłamstwa. Na zmianę. Sprawiał, że czułam się jak ktoś inny. Pisałam o gniewnym, donośnym głosie ojca. O tym, jak tego głosu nienawidziłam. Jak chciałam go zabić. Pisałam o pływaniu. O tym, jak je kochałam. O tym, jak przez dziewczyny robiło mi się gorąco. O chłopcach i o tym, jak od ich towarzystwa bolała mnie głowa. O piosenkach z radia i filmach, o mojej najlepszej przyjaciółce Christie i o tym, jak byłam zazdrosna o Katie, ale też chciałam ją polizać, i o tym, jak bardzo kochałam swojego trenera Rona Kocha.
Pisałam o matce… o jej karku, gdy wiozła mnie na basen i z powrotem. O jej utykaniu i nodze. O jej włosach. O tym, jak pochłaniało ją sprzedawanie domów i zdobywanie nagród do późna w nocy. Pisałam listy do nieobecnej siostry, których nigdy nie wysłałam.
I zapisałam marzenie małej dziewczynki. Chciałam jechać na olimpiadę, jak moje koleżanki z drużyny.
Kiedy miałam jedenaście lat, napisałam w czerwonym notesie taki wiersz: W domu / samotna w swoim łóżku / bolą mnie ramiona. Moja siostra odeszła / moja mama odeszła / mój ojciec projektuje budynki / w pokoju obok / pali. Czekam na piątą rano. / Modlę się, żeby wyjść z domu / modlę się, żeby popływać.
Moja mowa – przychodziła. Coś o domu ojca. Coś o samotności i wodzie.NAJLEPSZY PRZYJACIEL
Kiedy miałam piętnaście lat, ojciec powiedział, że przeprowadzamy się ze stanu Waszyngton do Gainesville na Florydzie, ponieważ tam pracuje najlepszy trener w kraju – Randy Reese, trener drużyny Florida Aquatic Swim Team.
Pamiętam, jak siedziałam sama w swoim pokoju i myślałam, że co? Dlaczego mamy nagle porzucić dom dla czegoś, co nazywa się FAST? Czemu mielibyśmy zostawić drzewa i góry, deszcz i zieleń Północnego Zachodu dla skrawka piachu i aligatorów? Nie znaliśmy nikogo na Florydzie. Nigdy tam nie byłam. Wszystko, co się dla mnie liczyło, wiązało się z basenem – jedyni ludzie, którym ufałam lub których kochałam, jedyne momenty w życiu, gdy było mi dobrze; tylko tam czułam się kimś więcej niż córką. I dlaczego powiedział, że to ze względu na mnie się przeprowadzamy? Nie prosiłam o to. Czemu miałabym to robić?
Kochałam swojego trenera. Ze wszystkich mężczyzn, których znałam, tylko on był dla mnie miły. Kiedy na treningu krew spłynęła mi strużką po nodze i myślałam, że umieram na raka, to on wytłumaczył mi, dlaczego tak się stało i co z tym zrobić. To z nim spędzałam po sześć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu na treningu do zwycięstwa. Korygował moją technikę. Motywował mnie, gdy byłam zmęczona. Podnosił do góry, kiedy wygrywałam, otaczał ramieniem i owijał ręcznikiem, kiedy przegrywałam. Gdy zapytałam: „A co z Ronem Kochem?”, ojciec odparł: „Nikt nie zna Rona Kocha”.
Kiedy zagadnęłam o to matkę, na jej twarzy dostrzegłam niepokój. Jedną dłonią poklepała się w drugą, spoczywającą na udzie, i powiedziała: „Cóż, Belle, twój tata dostał awans. To dużo pieniędzy”.
Gdy zapytałam ją, czy chce przeprowadzać się na Florydę, powiedziała: „Tata mówi, że zasługujesz na to, co najlepsze. Poza tym, Belle, tam jest tyle słońca!”.
Tak naprawdę ojciec dostał awans na stanowisko głównego architekta na południowo-wschodnim wybrzeżu. Ale mnie powiedział co innego. Powiedział, że to poświęcenie, na które zdecydowali się dla mnie.
W naszym domu zawsze było czuć papierosami. W łóżku rozmyślałam o swojej najlepszej przyjaciółce Christie. Znałam ją od piątego roku życia. Codziennie jadłam z nią lunch w szkolnej szatni. Siedziałam z nią na plastyce i marzyłam, żeby wszystkie lekcje były lekcjami plastyki. Spędzałam wakacje z jej rodziną i marzyłam, żeby do tej rodziny należeć. Płakałam, zaciskając zęby na poszewce poduszki, aż się rozerwała.
I tak wyszłam z jednego basenu i wślizgnęłam się do drugiego. Mogłoby się wydawać, że woda jest wszędzie taka sama. A jednak jest inaczej. Na Florydzie woda z kranu smakuje jak bagno. Woda pod prysznicem jest dziwnie śliska. Woda spadająca z nieba jest ciepła i zostawia po sobie gęstą parę, duszącą dla tych, którzy nie są przyzwyczajeni. Woda w oceanie ma temperaturę moczu, a w basenie jest letnia nawet w grudniu. Jak po zbyt długiej kąpieli w gigantycznej wannie. Na Florydzie są huragany.
Nienawidziłam tego miejsca.
Randy Reese ledwo na mnie spojrzał. W jego drużynie trenowali olimpijczycy. Starałam się ich dogonić, nadążyć za nimi, czasem mi się udawało, ale nieważne, jak pływałam, jakie osiągałam wyniki, ile ważyłam czy które miejsce zajęłam na podium, nigdy nie czułam się, jakbym była… jego. Kiedy dobrze mi szło, pokazywał mi moje wyniki na arkuszu. Liczby. Stałam przed nim bez słowa, ociekając wodą i czekając na uścisk. Ale to nie było w jego stylu. Przed ważnymi zawodami kazał wszystkim pływaczkom się ważyć. Jeśli waga się nie zgadzała, dostawało się „klapsa”. Uderzenie styropianową deską po udach i pupie. Po jednym klapsie za każde pół kilo ciała. W ten sposób basen stał się dla mnie miejscem wstydu, więc nic nie odróżniało go już od mojego domu.
Wszystkie obietnice, jakie nosiłam w swojej skórze pływaczki, wszelka nadzieja, jaką pokładałam w wodzie, zaczęły tonąć. W domu ciężar i wściekłość ojca wysysały z pokojów powietrze. Na basenie mężczyzna krzyczał na nas i bił nas deską i nigdy się nie uśmiechał.
Kiedy byłam w klasie maturalnej, nasza drużyna osiągnęła podczas mistrzostw stanowych najlepszy wynik w kraju w sztafecie stylem zmiennym na dystansie dwustu metrów. Stałam na podium z trzema innymi dziewczynami i wpatrywałam się w trybuny. Mojego ojca nigdzie nie było. Od mamy śmierdziało wódką – wydawało mi się, że czuję to z drugiego końca basenu. Randy Reese nawet na mnie nie spojrzał. A potem i tak Jimmy Carter decyzją o bojkocie przekreślił wszystkie marzenia małych dziewczynek o pływackiej chwale i o słynnym basenie Randy’ego pełnym zwycięzców. Nie pozostało mi żadne słowo, z którym mogłaby się utożsamić. Ani pływaczka, ani córka.
Nienawidziłam Randy’ego Reese’a. Nienawidziłam Jimmy’ego Cartera. Nienawidziłam boga. Nienawidziłam swojego nauczyciela matematyki, pana Grosza. Ale najbardziej nienawidziłam ojca, i ta nienawiść nigdy nie mijała, przybierała tylko coraz to nowe formy. Mężczyźni zniszczyli mi życie. A teraz nawet woda najwyraźniej też mnie zdradziła.
Ale to w wodzie spotkałam chłopca innego niż wszyscy.
Był ze mną w basenie. Przez całe te trzy straszne lata w Hogtown. Piękny chłopiec. Z długim ciałem i długimi rękami i długimi nogami i długimi rzęsami i długimi włosami. I z ciemną opalenizną. I z ciemnymi oczyma. I w jego skórze też krył się sekret – tyle że u niego nie miało to nic wspólnego z ojcami.
Ten chłopiec, mój przyjaciel, był najbardziej utalentowanym artystą w moim liceum. Nie, to głupie określenie – miał więcej talentu niż _ktokolwiek w jakimkolwiek_ liceum; w zasadzie był bardziej utalentowany od wszystkich ludzi w całym stanie, którzy nazywali siebie artystami, przerastał ich o jakieś osiemset kilometrów na długość i dwieście pięćdziesiąt na szerokość. Malował. Rzeźbił. Rysował. I wszystko, co wychodziło spod jego ręki, było zachwycające.
Kilka dni po tym, jak przeprowadziliśmy się do Gainesville, tej upiornej dziury, zadzwonił do nas do domu i zapytał, czy nie wybrałabym się z nim popływać na dętce po Ichetucknee. Co za dziwny język wychodził z dziurek w słuchawce. Ichetucknee? Nie miałam pojęcia, o czym mówi, ale się zgodziłam.
Woda w Ichetucknee jest zimna jak lód. Rzeka nie jest szeroka, ale dość głęboka i ma silny nurt. Widać z niej jelenie, szopy, dzikie indyki, kaczki i czaple. Do tego są tam, hm… węże. Jest w tym wszystkim jednak swego rodzaju piękno. Błękitna, krystalicznie połyskująca Ichetucknee wije się dziesięć kilometrów przez cieniste mokradła i lasy, po czym wpada do rzeki Santa Fe. Trzy godziny płynęłam obok mojego przyjaciela artysty. Wypytywał o moje życie. Ja pytałam o jego. Śmialiśmy się. Wygrzewaliśmy się na słońcu niczym jaszczurki. Pływaliśmy tak, jak robią to pływacy uwolnieni od obowiązkowych okrążeń. Pod koniec czułam się, jak gdybym go znała od zawsze.
Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że przez prawie trzy lata widywałam się z nim codziennie z wyjątkiem niedziel. Najczęściej spotykaliśmy się w szkole – ja szłam na angielski i francuski, on do pracowni artystycznej, a potem szliśmy na lunch. Albo spędzaliśmy razem cały dzień w pracowni. Albo przed treningiem na basenie szliśmy do niego do domu, jedliśmy kanapki i słuchaliśmy Pat Benatar. Albo drzemaliśmy razem. Jego skóra była prawie całkiem gładka, miękka niczym aksamit.
Nie do końca potrafię opisać, jak bardzo go kochałam. Nie miałam jednak najmniejszego pojęcia, co zrobić z tą miłością. Flirtowałam z nim, jak umiałam, ale wyglądało na to, że go nie pociągam. Inni faceci z Hogtown ciągle próbowali dobrać mi się do majtek, nawet w sklepie całodobowym, ale on? Nigdy. Więc uprawiałam seks z facetami z Hogtown. I nadal wzdychałam do pływaczek. Ale między mną i artystą nigdy do niczego nie doszło.
Za to na bal maturalny uszył mi najcudowniejszą jedwabną burgundową sukienkę, jaką można sobie wyobrazić, z odsłoniętymi plecami i wąskimi paskami krzyżującymi się na dekolcie i nad tyłkiem – _nikt_ nie miał fajniejszej sukienki. Możliwe, że w ogóle nikt nigdy takiej nie miał. W żadnym innym stanie.
I przerobił dla mnie męską marynarkę na prześliczny krótki żakiet z szerokimi ramionami w stylu lat pięćdziesiątych; cała szkoła mi go zazdrościła.
I obciął mi włosy na pazia tak, że ludzie się za mną oglądali.
I umalował mnie (to był mój pierwszy w życiu makijaż), i zrobił mi sesję fotograficzną.
Zatem kochałam go coraz mocniej, ale nie miałam co zrobić z tą miłością. Zbierała się we mnie tak, jak musi zbierać się sperma u mężczyzn, którzy nie uprawiają seksu. Czasami myślałam, że przy nim zemdleję, ale wtedy piekł coś przepysznego. Na litość boską, potrafił upiec sernik. Chciałam tylko być z nim. Ciągle. Jego skóra pachniała masłem kakaowym.
Dni i dni i dni i dni i dni. To był chyba najszczęśliwszy okres w moim dotychczasowym życiu. Jeśli pominąć to, jak bardzo nienawidziłam Florydy.
Pewnego dnia moja matka, zaciągając po pijacku, powiedziała matce Jimmy’ego Heaneya w supermarkecie, że z tego, co słyszała, mój artysta jest gejem. To znaczy: moja matka idiotka wyoutowała mojego artystę, zanim sam się wyoutował. On jest homoseksualistą. Zaciągając z południowym akcentem.
A on przestał.
Przestał do mnie dzwonić. Przestał się ze mną spotykać. W ogóle pozbył się mnie ze swojego życia.
Wiesz, jak to jest, kiedy piękny gej przestaje cię kochać?
To tak, jakby się umarło.WALIZKA
Czasem wydaje mi się, że zawsze byłam pływaczką. Wszystko, co przechowuję w pamięci, wiruje wokół wydarzeń z mojego życia jak woda. A może rozumiem te wydarzenia lepiej, gdy wyobrażam je sobie w wielkim, błękitnym, chlorowanym basenie. Nawet Floryda nie zdołała zabić we mnie pływaczki.
Na balu maturalnym siłowałam się na rękę z pięcioma chłopcami, którzy wkrótce mieli zmienić się w mężczyzn. Przegrałam raz. Po imprezie wszyscy się upiliśmy i weszliśmy przez płot na kąpielisko w Gainesville. Kąpaliśmy się nago w pięćdziesięciometrowym basenie – tym samym, w którym pływałam codziennie dwie godziny rano i dwie godziny wieczorem. Moje ciało było silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wyglądałam jak czyjś syn. Synowski biceps. Szczęka. Ramiona. Wymazujące płeć włosy. Brak piersi. Kiedy inni zaczęli się obściskiwać, ja robiłam kolejne okrążenia.
Tamto lato było dla mnie długie i wilgotne inaczej niż dla pozostałych ludzi. Powietrze gęstniało od czegoś więcej niż upał. W czerwcu zaczęły przychodzić listy. Były to oferty stypendialne. Za pływanie. Wizy wyjazdowe.
Wieczorami chodziłam do skrzynki. Brałam wdech, otwierałam ją i przeszukiwałam naszą idiotyczną pocztę, czekając na odmienny ciężar. Czekając na swój wyjazd.
Przyszło pięć listów.
Pierwszy list z propozycją stypendium był chłodny i ciążył mi w dłoni. Przyszedł z Uniwersytetu Browna. Czerwono-czarne logo na kopercie wyglądało jak królewski herb. Przesunęłam po nim palcami. Papier był gładki – zapowiadał zmiany. Powąchałam kopertę. Zamknęłam oczy. Przycisnęłam ją do serca. Wróciłam z nią do domu; prawie w coś uwierzyłam.
Położyłam list na stole w kuchni. Leżał tam przez całą kolację – jedliśmy w salonie przed telewizorem. Odcinek _Barneya Millera_. Krew szumiała mi w uszach.
Po kolacji, po odcinku _Taxi_ i po trzech papierosach mój ojciec w końcu wszedł do kuchni. I matka. I ja.
Usiedliśmy przy kuchennym stole, tak jak to chyba robią rodziny. Matka i ja oddychałyśmy. On powoli otworzył list. Przeczytał go w milczeniu. Obserwowałam jego oczy. Niebieskie jak moje. W głowie robiłam kolejne okrążenia. Matka siedziała obok mnie jak pijana klucha, jedną dłonią poklepując drugą. Ja starałam się nie odgryźć sobie języka.
W końcu przemówił. Pokryją trzy czwarte. W szkole dla snobów. W szkole dla bogatych dupków i lasek z dobrych domów. Matka wyjrzała przez okno na florydzką noc. Wpatrywałam się w papier z logo Browna. I z moim nazwiskiem. Wiedziałam, że nie chodzi o pieniądze. Mieliśmy je. Chodziło o to, co wyszło z jego ust chwilę potem, razem z dymem papierosowym, który spowił moją twarz kłębami wstydu. Czy mnie się wydaje, że jestem wyjątkowa? Jak gdyby ktoś zacisnął mi rękę na szyi. Przełknęłam głos, który utknął mi w gardle.
Drugi list przyszedł z Notre Dame. Znowu siedzieliśmy przy kuchennym stole, matka, ojciec, córka. Niemal filmowy dym z papierosa. Milczałam, moja skóra znała tyranię mowy. Matka nawijała kosmyk włosów na palec, aż pomyślałam, że zaraz go sobie wyrwie. Dlaczego powiedział „nie”? Bo mógł.
Trzeci list przyszedł z Uniwersytetu Cornella.
Czwarty z Purdue.
Nie.
Przy kuchennym stole na Florydzie.
We wszystkich pokojach w naszym domu wisiał ciężar Ojca. Wszystkich z wyjątkiem jednego. Moją sypialnię wypełniały mrok i wilgoć mojego ciała. Pachniała moją skórą, chlorem i trawką. Jej dwa okna od dawna były dla mnie portalami do nocnego życia uciekinierek. W lipcu, w noc tak gęstą od potu, że słabsza dziewczyna by się udusiła, postanowiłam wyjechać. Wyjadę, wszystko jedno jak. Leżałam sama w łóżku i masturbowałam się tak mocno, że obtarłam sobie skórę do krwi. Tuż przed zaśnięciem wyobraziłam sobie walizkę. Największą, jaką mieliśmy. Leżała spokojnie w garażu, za torbą golfową ojca i starymi kartonami po poprzednim życiu. Czarna i wielka jak owczarek niemiecki. Dość pojemna, by pomieścić dziewczyński gniew.
Tego roku przed eliminacjami stanowymi obaliłam w szatni dużą butelkę wódki z Sienną Torres. Gdybyśmy były synami, którzy wkrótce dorosną, pewnie zabrałybyśmy samochód któregoś z naszych ojców i pojechały do Kanady. Albo po raz pierwszy wymierzyły cios władzy, nie troszcząc się o podbite oko. Zamiast tego siedziałyśmy na betonie obcinane pełnymi obrzydzenia spojrzeniami przez ogolone, dobrze wychowane pływaczki i piłyśmy.
Nawet nawalona zajęłam piąte miejsce stylem klasycznym i zakwalifikowałam się do finału. Po finale, w którym zajęłam drugie miejsce na dystansie stu metrów, podeszła do mnie jakaś nieznajoma kobieta z posklejanymi w strąki jasnymi włosami, w okularach o szkłach grubych jak denko florydzkiej butelki coli. Miałam czas 1:07,9. Wyglądała jak naćpana. Powiedziała, że jest trenerką w Texas Tech i że nie może mówić ze mną o tym teraz, kiedy ociekam wodą i nieletnią wściekłością, ale zadzwoni jutro, żeby porozmawiać o pełnym stypendium. Nie odezwałam się ani słowem. Kiedy mój oddech się uspokoił, popatrzyłam na pijaną matkę na trybunach. Kołysała się lekko. Miałam nadzieję, że tam zostanie. Moja matka – wszystko co wiedziałam o Teksasie – siedziała tam, na trybunach, i bełkotała.
Kiedy trenerka z Texas Tech zadzwoniła do nas do domu, ojciec był akurat w pracy. Rozmawiałam przez telefon z tą kobietą o tłustych włosach, w grubych okularach. Był tam też głos mojej matki, jej słodki południowy akcent oblepiał moje ramiona – tak jak miód oblepia pszczoły – i był głos tej kobiety i byłam ja. Powiedziałam „tak”. Tak.
Czy nie byłoby wspaniale, gdyby to było wszystko? Kojący głos matki przygotowuje córkę do drogi. Jasnowłosa pływaczka wsiada do samolotu, pa, pa.
Tydzień później, gdy przyszły dokumenty do podpisania, ojciec był w pracy. Podpisała je matka. Pamiętam, jak patrzyłam na jej dłoń, trochę oszołomiona. Miała piękny charakter pisma. Potem włożyła papiery do koperty, wzięła kluczyki i powiedziała: „No, chodź”. Z tym swoim pijackim południowym akcentem. Jadąc z nią na pocztę autem agencji nieruchomości i patrząc, jak wrzuca moją wolność w metalowe usta niebieskiej skrzynki pocztowej, niemal ją kochałam.
Szalał z wściekłości przez resztę lipca. I cały sierpień. Każdego dnia, gdy wracał z pracy, znajdował inny sposób, by napełnić dom wściekłością i sprawić, że ściany drżały ze wstydu – a kobietki znosiły to i znosiły. Czasami myślałam, że którąś z nas zabije. Ale się nie bałam. W dłoni swojej sypialni czułam, jak pulsują ściany.
Podczas jednego z tych ataków ojciec rzucił talerzem w szklane przesuwne drzwi. Czekałam na dźwięk pękającego szkła, ale nic się nie stało. Innego wieczoru rozerwał moją torbę na basen, mój kostium i okularki wystrzeliły w powietrze. Raz poszedł za mną aż pod drzwi mojego pokoju. Czułam jego słowa na swoich rozpalonych ramionach. Zatrzymał się na progu. Kiedy się do niego odwróciłam, trząsł się ze złości. Powiedział: „To jest kontrola. Kontroluję się. Nie wiesz, do czego jestem zdolny”. Patrzyliśmy na siebie.
Myślałam: to jest wyjazd twojej córki, skurwysynu.
Ale kiedy indziej skręcało go od żądzy. Im bliżej mojego wyjazdu, tym częściej. Pewnego sierpniowego wieczoru, gdy deszcz bił w ziemię jak w bęben, posadził mnie na kanapie w salonie. Objął mnie ramieniem. Wielkim kciukiem pocierał obleśnie moją skórę. Jego głos był spokojniejszy niż to możliwe.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._