-
nowość
-
promocja
Ci, którzy mówią. Ci, którzy milczą - ebook
Ci, którzy mówią. Ci, którzy milczą - ebook
Kobiece głosy, męskie prawa.
W prowincjonalnym włoskim miasteczku, gdzie upał oblepia skórę, plotka niesie się szybciej niż morski wiatr. Niespodziewana śmierć Vittorii odsłania sieć przemilczeń i zaskakujących więzi. "Wypadek" – mówią miejscowi.
Tylko Lea, prawniczka, nie wierzy w przypadkowość tej śmierci. Vittoria – outsiderka, która śmiała się zbyt głośno i kochała nie tak, jak trzeba, otworzyła swój dom dla wszystkich, ale nikomu nie pozwoliła zajrzeć do środka. Stopniowo odkrywając prawdę o tajemniczej przeszłości kobiety, Lea sama staje przed wyborem: zaakceptować duszny porządek miasteczka czy zaryzykować, by wreszcie usłyszeć głosy, które próbowano uciszyć.
Ci, którzy mówią. Ci, którzy milczą jest powieścią o tym, jak poznając cudze sekrety, odkrywamy własną tożsamość. Chiara Valerio pisze o odwadze bycia sobą tam, gdzie każdy zna twoje miejsce.
OLGA WRÓBEL, @Kurzojady
Może to wykształcenie matematyczne autorki, może jej talent do wynajdywania szczegółów, które precyzyjnie kreują świat bohaterek? A może to włoski zmysł, temperament lokalnych opowieści i tajemnica, którą każdy nosi w sobie i próbuje ukryć przed oceniającymi spojrzeniami? Chiara Valerio tworzy literaturę wysokiej próby, pozbawioną patosu, a zarazem namiętną – niepozwalającą oderwać się od czytania. Co naprawdę stało się z Vittorią i czy we wspólnocie kobiety potrafią chronić się nawzajem przed przemocą?
SYLWIA CHUTNIK
O Autorce
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Literatura piękna obca |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-233-7731-3 |
| Rozmiar pliku: | 630 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja matka uściskała je w drzwiach i z uśmiechem kiwnęła mi głową, jakby chciała powiedzieć O nic się nie martw.
Luigi ruszył, zanim zdążyłam pożałować, że przyjęłam zaproszenie do spędzenia weekendu na Poncy, w domu z widokiem na port.
Przeprawa promem z Formii była przyjemna, a piątkowe popołudnie upalne. Wilgotnie upalne. Przez całą sobotę i w niedzielę rano, przed wyjazdem, powietrze było gęste i zanosiło się na deszcz, ale nie spadła ani jedna kropla. Spacerowaliśmy, jedliśmy. Kąpaliśmy się w morzu. Luigi się nie kąpał, twierdził, że woda jest zimna. Chociaż to nie była prawda. Po prostu wolał siedzieć przy stoliku w portowym barze i słuchać, o czym rozmawiają ludzie.
W niedzielę wieczorem, po powrocie do domu, położyłam dziewczynki spać, przejrzałam popołudniowe wydanie „Il Golfo”, drukowanej na powielaczu gazetki dwóch miejscowych parafii, i zapaliłam papierosa.
Jeśli nie przeczytałam o śmierci Vittorii, to tylko dlatego, że przed snem nie czytam nekrologów ani ogłoszeń biur nieruchomości.W poniedziałek rano siedziałam w kancelarii i próbowałam przekonać właściciela sklepu żelaznego oraz jego żonę, by nie wnosili oskarżenia po tym, jak ich młody syn oberwał w bójce. Do pokoju weszła Cristina, moja sekretarka, z informacją, że dzwoni jakaś kobieta i chce pilnie ze mną rozmawiać. Przeprosiłam i wyszłam dla zachowania dyskrecji. Dzwoniła Mara.
Vittoria zmarła wczoraj rano, powiedziała mi łagodnym, spokojnym tonem kogoś, kto dzwoni grzecznościowo. Wiem, że cię lubiła i że ty też ją lubiłaś.
Zadzwoniła również do innych przyjaciół.
Nie potrafiłam o nic zapytać. Myślałam o sobie, żywej, bawiącej się na Ponzy, kiedy Vittoria umierała w Scauri.
Wypadek, wyjaśniła Mara. Wypadek w wannie, powtórzyła głosem słabnącym z każdą kolejną sylabą. Obiecałam, że przyjadę się z nią zobaczyć, a ona, nie podziękowawszy, przed odłożeniem słuchawki powiedziała Jest tu w domu, pogrzeb pojutrze.
Wróciłam do gabinetu, zamknęłam drzwi i wznowiłam rozmowę z panem żelaźniakiem i jego żoną, trzymając wzrok utkwiony w dziurce od klucza, która od czasu do czasu przezierała zza ich głów falujących w ferworze opowieści. On niemal krzyczał, zdawało się, że jest zawiedziony, bo jego syn dostał bęcki.
Lea, tamten rzucił w niego butelką po piwie i bogu dzięki nie trafił w głowę, bo by go zabił, przeleciała o włos, rozumiesz? Riccardo nie jest tchórzem, więc podszedł, żeby oddać, zamachnął się, ale tamten się uchylił i przywalił mu z główki w nos. To nie był wypadek.
To nie był wypadek, powtórzyła Anna, matka chłopaka. Trzeba korygować takie zachowania, póki jeszcze można, dodała zirytowana i odwróciła się nagle, może po to, by zobaczyć, w co tak intensywnie wpatruję się za jej plecami.
Wypadek w wannie, myślałam i oczami wyobraźni widziałam Vittorię, jej rozkołysany krok, oczy ani ciemne, ani jasne, ale o intensywnej barwie, jej jasnoniebieską lnianą sukienkę bez rękawów. Widziałam, jak idzie chodnikiem, zatrzymuje się przed witrynami sklepów i kręci głową. Nigdy się nie dowiedziałam, jakie uczucia wzbudzały w niej przedmioty na wystawie. Rozmawiała z rozbawieniem o rzeczach, z których nie można lub nie powinno się śmiać. O ludziach, którzy przyprawiali sobie rogi. Którzy budowali sobie kaplice grobowe wielkie jak wille. Którzy się potykali. Którzy jeździli na wózkach inwalidzkich i blokowały ich bariery architektoniczne. Wyobrażasz sobie? Bariery, jeszcze czego.
Często bywałam w domu Vittorii i pamiętałam wannę, w której umarła. Nie sposób było jej nie zauważyć, bo drzwi wejściowe otwierały się wprost na łazienkę położoną na końcu długiego korytarza, a w niej, pod oknem z żółto-zielonych szkieł, stała wanna. Szkła okienne były ułożone w nieregularną szachownicę, w kwadraty i prostokąty, podłoga i płytki ścienne lśniły czernią.
Dom został odnowiony na początku lat siedemdziesiątych, kiedy Vittoria i Mara zamieszkały w Scauri. Wszyscy znaliśmy tę wannę, na pewno rzucała się w oczy przez te czarne płytki. Tak przynajmniej zapewniał mnie Enrico; zapytałam go o to sama nie wiem czemu, może wtedy, kiedy robiliśmy remont u siebie. Enrico dostarczał armaturę łazienkową i płytki na całym południu Pól Pontyjskich, aż za Fondi, i był wujem mojego męża. Byłam pewna, że wcześniej nikt nie mieszkał w tamtym domu, przynajmniej za mojej pamięci.
Odkąd Vittoria się tam wprowadziła, dom zawsze był otwarty, wchodziło się przez ogród i już na patio oddychało pogodną atmosferą; ludzie rozmawiali, psy ganiały ze sobą, koty skakały po stołach i ścierały sobie pazury na drzewach. Był nawet paw o imieniu Patrick.
Tak było za każdym razem, gdy tam przychodziłam, od pierwszego dnia. Dla mnie i dla wszystkich, bo jeszcze nie skończyły urządzać domu, a już wyprawiły przyjęcie z okazji urodzin Mary. Nie było mnie tam, znam to z opowieści. Wszyscy o tym mówili.
Budynek z pewnymi pretensjami do elegancji, ale podupadły, parter i piętro, z pięknym wejściem od via Romanelli i małym ogrodem, który bardzo wypiękniał w ciągu dwudziestu lat. Vittoria znała się na ziołach, czytała o ogrodach i dużo spacerowała, potrafiła dojść aż na szczyt Redentore, gdzie stał posąg Chrystusa. Także czytanie o ogrodach, zdaniem właścicielki sklepu papierniczo-księgarskiego, w którym Vittoria zamawiała poradniki, było czymś bardzo osobliwym. Osobliwym w znaczeniu dziwnym. Myśmy mieli ogródki warzywne i kwietniki, ogrody znajdowały się w domach bogatych, jak ten, który otaczał willę generała Nobilego. Ewentualnie należały do gminy, jak ogród publiczny z karuzelami za kioskiem lodziarni Sayonara.
Kiedy przyjechały, nikt nie zadawał zbyt wielu pytań, może dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, że zostaną. Vittoria zaczęła pracować w aptece, Mara otworzyła hotel dla psów i kotów z salonem groomerskim, a było to w czasach, kiedy nikt o takich rzeczach jeszcze nie myślał. Nie wiem nawet, czy biznes był legalny ani jak płaciła podatki, ale wiele osób chodziło tam z ciekawości, poza tym prędzej czy później każdy potrzebuje kogoś, kto przez kilka dni przetrzyma u siebie jego psa lub kota.
W ten sam sposób i ja trafiłam tam w grudniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku.
Pokłóciłam się z matką i nie chciałam jej prosić, by wzięła do siebie na jakiś czas moją suczkę Madamę. Matka nie przyjmowała do wiadomości, że minęły już czasy, gdy psy i koty były albo przybłędami, którym od czasu do czasu dawano trochę jedzenia – byle nie za niewiele, żeby się nie przywiązały – i które każdego dnia mogły skończyć pod kołami samochodu, albo ożywionymi narzędziami pracy. Psy były do stróżowania, koty do łapania myszy, kury miały znosić jajka, krowy dawać mleko i mięso, świnie zarzynano raz w roku i do mnie należało płukanie ich jelit na kiełbasy. Idea zwierzęcia towarzyszącego nie mieściła się mojej matce w głowie. Skoro zwierzę nie mówi, to co z niego za towarzystwo, protestowała, szorując podłogę w kuchni. Ja sama byłam dla niej narzędziem pracy, a jako kobieta – podporą na starość. Ożywioną podporą. Nie chciała nawet, żebym po studiach przyjęła stypendium na aplikację adwokacką. Le’, weź się do pracy, bo masz wyjść za mąż.
Mama przez te trzy dni kazałaby Madamie spać na dworze. A ja nie chciałam wychodzić za mąż, chciałam kontynuować studia i chciałam wyskoczyć na dwa dni, żeby zobaczyć się z Luigim, który właśnie odbywał służbę wojskową, ale nie wiedziałam, co zrobić z psem, więc Alba, moja najlepsza przyjaciółka, zasugerowała mi psi hotel u Mary. Sama nigdy tam nie była, ale mówili jej o nim w pociągu do Rzymu. Bo inaczej to niby będziesz z Luigim, ale nie przestaniesz myśleć o Madamie. Alba zawsze była praktyczną kobietą.
Luigi mi się podobał, nazywał Madamę podrabianym wilkiem, służył jako oficer rezerwy na jakimś zadupiu w prowincji Salerno, nazywali to miejsce Gniazdem Węży.
Ogród domu, w którym mieszkały Mara i Vittoria, nie był jeszcze tak piękny jak teraz, płaski dach pokryty lastrykiem nie zamienił się jeszcze w taras, brakowało balustrad, ale ktoś już zaczął systematycznie dbać o to miejsce. W ciągu kilku miesięcy wszystko się zazieleniło i rozrosło. Hotelik dla zwierząt i grooming nie były w modzie, weterynarze zajmowali się głównie kurczakami, owcami, krowami i świniami, czasem królikami, jeśli się zdarzały. Króliki są delikatne.
Redentore, gdzie Vittoria zbierała rośliny, które później sadziła u siebie, parę metrów nad poziomem morza, było szczytem gór Aurunci. Oficjalną nazwą było Monte Altino, ale i tak wszyscy mówili Redentore, bo stała tam figura Chrystusa Zbawiciela.
To, że przyjechały na dobre, wyszło na jaw, gdy właścicielka apteki, bardzo dystyngowana pani z Livorno, dowiedziała się od przyjaciółki, że dom przy via Romanelli nie został przez Vittorię wynajęty, ale kupiony, i że Mara nie była jej córką, mimo że zapisała na nią nieruchomość. Wygadał się notariusz, który pewnego ranka w barze Italia opowiadał o innej sprawie, bardzo jego zadaniem zabawnej, dotyczącej domu w Vindicio, dzielnicy Formii. To była ładna willa, a jednak, kiedy zmarł właściciel, trudno było ustalić spadkobiercę. W końcu znalazł się jakiś pociotek, ale zrezygnował ze spadku na rzecz przyjaciela zmarłego właściciela. Tylko że nikt nie potrafił powiedzieć, jaki to był rodzaj przyjaźni. Być może ze względu na hasło Vindicio, które natychmiast przywodziło na myśl hasło Formia, a to z kolei rozpalało w sercach mieszkańców Scauri płomień zaściankowego patriotyzmu zwrócony przeciwko miejscowości położonej niecałe dziesięć kilometrów na północ, informacja o tym, że Mara nie jest córką Vittorii, choć sama w sobie soczysta, nie wywołała plotek. Pozostała podziemnym strumieniem. Wodą płynącą pod stopami mieszkańców Scauri niczym strumień Capo d’Acqua ukryty w podziemnych kanałach i od Parco delle Trote aż do morza widoczny tylko na krótkich odcinkach. A na tych krótkich odcinkach dzieci zbierały kijanki do słoików po przetworach. Czasem kijanki odzyskiwały wolność, wracały do strumienia i stawały się żabami, częściej umierały.
Tamtego dnia, kiedy zobaczyła, jak stoję przed bramą razem ze starym psem, kobieta o ciemnych włosach do ramion ruszyła w moją stronę, uśmiechając się z daleka. Zdecydowanym ruchem głowy uwolniła prawe oko od pasma włosów. Miała na sobie słomkowy kapelusz, który pamiętał lepsze dni, miękkie spodnie, biały sweter z dzianiny, a w ręku trzymała nożyce. Moja matka również uprawiała ziemię i również miała swój własny styl, ale Vittoria wyglądała jak żywcem wyjęta ze stron magazynu „Oggi”, w którym od czasu do czasu czytałam o rodzinach królewskich na wygnaniu. Wyglądała jak arabska księżniczka w toskańskiej posiadłości. A przecież za plecami miała zaniedbaną willę, ogród w nieładzie i popękane tynki. Willa wcześniej należała do rodziny Nocella, która przed tą historią z koniem posiadała całą ziemię między via Appia a linią kolejową.
Zastanawiałam się, czy można zostawić u niej psa na kilka dni i ile by to kosztowało. I tak ją zapytałam, prosto z mostu, pomijając nawet grzecznościowe dzień dobry.
Vittoria, wciąż się uśmiechając, odparła Na razie proszę wejść i się rozgościć, chce pani szklankę wody, kawę? A może syrop z tamaryndowca?
Nie czekając na odpowiedź, położyła mi dłoń na ramieniu, po czym skierowała się do domu. Zostawiła nożyce na małym żelaznym stoliku i weszła do środka, zdejmując w progu kapelusz. Fryzurę miała grzeczną, ale swobodną. Na patio stał mały stolik z dwoma krzesłami. W drzwiach odwróciła się i przechyliła głowę, jakby chciała mi się przyjrzeć, a ja się zarumieniłam, odwróciłam wzrok i zaczęłam sprawdzać, czy nie mam plamy gdzieś na swetrze.
Po kilku minutach wróciła w towarzystwie dwóch dziewczyn, włożyła kapelusz i skinęła mi uprzejmie głową, dotykając ronda, zabrała nożyce i wróciła do miejsca, w którym ją zastałam. Było w niej coś wojowniczego. Żołnierska uprzejmość i coś rozkołysanego w ruchach, jak u kapitana okrętu.
Mój dziadek dotykał ronda kapelusza na znak szacunku lub na pożegnanie. Luigi po przysiędze wysłał mi zdjęcie w mundurze oficerskim, w czapce z daszkiem, mimo czerni i bieli fotografii widać było, że ma jasne oczy. Zawsze lubiłam jasne oczy. Myślę, że pierwszą rzeczą, którą pokochałam w Luigim, był zielonkawy błękit jego oczu. Kapelusz zdejmują mężczyźni.OD AUTORKI
Scauri istnieje. To miasteczko w prowincji Latina, gdzie się urodziłam i dorastałam. Istnieją lub istniały wspominane w książce firmy i zakłady kąpielowe. Gisella Treglia została brutalnie zamordowana w sosnowym lesie w Marina di Minturno, moje siostry nazywają się Silvia i Giulia, Russo to nazwisko mojej matki, mój ojciec jest fizykiem, Luigi to imię mojego dziadka od strony ojca. Nazwisko rodowe mojej babci to Nocella. Duża Lina to przezwisko bliskiej przyjaciółki moich rodziców, Liny Tammaro, ale ona nie jest farmaceutką. Wymienione nazwiska znajdują się na domofonach w Scauri, żadne nie ma związku z tym, kto nosi te nazwiska w powieści. Tobia naprawdę prowadzi bar Lo Scoglio pod Monte d’Oro. Historię o pijanych dzieciach odgryzających uszy królikom opowiedziała mi Antonella Ingletto pewnego lata w Marittimie pod Lecce. O położnej, której udaje się przeprowadzić poród pośladkowy bez cesarskiego cięcia, opowiedziała mi Daria Corrias, a jest nią Sebastiana, jej matka, która pracowała w Nuoro. Vittoria, Lea, Rebecca, Pontecorvo, kolejarze nie istnieją, nikt nie istnieje. Może nawet ja. Ale słucham historii ludzi znanych i nieznanych i splatam je ze sobą. Historie istnieją, one tak, trwają ukryte w jakimś miejscu. Są echem, czasem hołdem i niczym więcej, nie ma tu dokładności i nie ma chronologii, wszystko jest pomieszane, niedorozumiane, wymyślone, skłamane.
„Il Golfo” to miesięcznik, który niedawno obchodził pięćdziesięciolecie. Ukazuje się w miarę regularnie, ale nie ma nic wspólnego ani z parafią Niepokalanej, ani z parafią Świętej Albiny. Redaguje go Damiano Pontecorvo, który, choć nosi to samo nazwisko, nie ma żadnego związku z naszym adwokatem, jest historykiem i dziennikarzem. Odkąd pamiętam, moi rodzice zawsze prenumerowali „Il Golfo”.
Pomysł na tę krótką powieść narodził się kilka lat temu, kiedy adaptowałam książkę Le grand Bob Georges’a Simenona dla programu Ad Alta Voce w trzecim kanale włoskiego radia publicznego, i powrócił, kiedy moi przyjaciele Ena Marchi i Giorgio Pinotti poprosili mnie, abym z okazji jakiejś rocznicy pisarza, którego dzieła we Włoszech publikuje wydawnictwo Adelphi, opowiedziała o postaciach kobiecych w nie-Maigretowskich powieściach Simenona, a ponieważ drodzy Ena i Giorgio są mili, precyzyjni i kompetentni, wysłali mi tych powieści kilka. Właściwie to więcej niż dwadzieścia pięć. Co zrozumiałam z postaci kobiecych w tych powieściach Simenona? Pozostawmy to przejmujące pytanie bez odpowiedzi. Napisałam tę powieść niemal w całości latem 2021 roku, równolegle z Così per sempre (Einaudi, 2022), nosiła pierwotnie tytuł Po pogrzebie, ale potem zmarła moja przyjaciółka, współpracowniczka, pisarka Michela.
Człowiek jest rośliną nie ziemską, lecz niebiańską, to zdanie z Timajosa Platona. Jest wiele nadziei, ale żadnej dla nas, to Kafka. Stary i podstępny nawyk to Droga do szczęścia Richarda Yatesa11. W ogrodzie panuje brutalny spokój to cytat z opowiadania Fleur Jaeggy „Agnes” w zbiorze Jestem bratem NN, w takiej wersji go zapamiętałam. A poza tym, co zostało tu odnotowane, pozostają rzeczy niewypowiedziane lub zapomniane.
W dialogach pojawiają się formy ty, pan/pani, lub wy i nie ma w nich spójności. To dlatego, że chciałam zachować na tych stronach zmienność, z jaką w miasteczku okazuje się poufałość lub jej odmawia, w zależności od tematu, o którym się mówi, i od tego, co chce się osiągnąć.
Ta książka jest poświęcona pamięci Carmen Rosati, która zginęła latem, zaraz po maturze, na światłach ulicznych. Była moją przyjaciółką i mądrą, wielkoduszną i zabawną dziewczyną, tak bardzo, że unieważniła napoleoński edykt z Saint-Cloud, zgodnie z którym zmarli muszą trzymać się z dala od żywych; skrzyżowanie, na którym zginęła Carmen, stało się rondem, a ja wciąż tamtędy przechodzę. Carmen wiedziała, podobnie jak my wszyscy urodzeni na prowincji, że zmarli zostają wśród nas.
I jest także poświęcona pamięci Dafni Scotese, która, kiedy dokonywałam ostatnich poprawek w tekście, również zginęła w wypadku drogowym na zakręcie między Minturno i Scauri, i również za nic ma edykt z Saint-Cloud. Zmarli stoją pomiędzy nami.
Ta powieść jest też dla moich siostrzeńców, Francesca i Angela Rosso, aby nigdy nie rzucali butelkami i aby patrzyli uważnie i potrafili cieszyć się prowincją.
I jest dla Marcelli.
Czarna Kura to oczywiście mój kot Miles. Stokłosa w uchu też jest jego.
1.
10 „il manifesto” – wydawany od 1971 r. dziennik o orientacji komunistycznej założony przez dysydentów wyrzuconych z Włoskiej Partii Komunistycznej (przyp. tłum.).
2.
11 W przekładzie Aliny Siewior-Kuś.