Cię-mność - ebook
Cię-mność - ebook
druga część tryptyku ""mniemania""
""Cię-mność"" to bardzo szczególny dziennik, łączący elementy rzeczywistych notatek na temat odwiedzanych miejsc i przeżywanych emocji, z zapisem podróży w głąb siebie, do początku doświadczeń nacechowanych silnym, sensualnym, ale zarazem metafizycznym przeżywaniem erotyki, jak i potrzebą poznania w sensie egzystencjalnym; poprzez sztukę, tworzenie jako takie i szeroko pojętą duchowość.
""Cię-mność"" jest także obrachunkiem osobistym, będąc w narracji Tym, Onym, kimś z zewnątrz i wewnątrz autora, i narratora zarazem. Dystans ów, to stylistyczna i gramatyczna samoobrona przed intensywnością tej wiwisekcji. A równocześnie gra z konwencjami spowiedzi, pamiętnika i opowieści podróżnej.
""Cię-mność"" to docieranie do siebie poprzez ciemność. Ale podjęte w niej próby „ujrzenia ciebie jako innego przy-mnie”, bogate językowo i myślowo, rekompensują pięknie nawet wpisane w ten zamiar niespełnienie.
Artur Daniel Liskowacki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63316-86-0 |
Rozmiar pliku: | 625 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po przedstawieniu dla młodzieży licealnej zostaję tutaj ze względu na chorą nogę. Gdyby nie to zdewastowane wewnętrznie kolano, z pewnością łaziłbym po mieście. Muszę zagrać jeszcze jedno przedstawienie, dlatego nie pozwalam sobie na najmniejszy nawet spacer.
Doświadczyłem już efektów przekroczenia limitu wytrzymałości kolana w takim stanie.
Unieruchomienie i trudny do wytrzymania ból. Dzięki temu z większą, niż kiedykolwiek, mocą i wyrazistością odczułem, jak czasowa jakość bólu przemienia się w przestrzenny konkret. Nie mówię o bolącym miejscu (miejscach) ciała, lecz o, niejako wywnętrzanych przez nie, twardych i trwałych tworach przestrzennych. Z jednego źródła bólu, czy – lepiej byłoby powiedzieć – krateru, wypływają strugi lawy, zastygające we śnie w jakieś mury czy skały. Jednocześnie mam wrażenie rozdwojenia prawej nogi: kiedy leżę na prawym boku, jest to prawa noga, a kiedy na lewym – lewa. Mam więc jakby dwie lewe nogi i tę prawą, która się boleśnie rozdwaja. Mój ból – w istocie błahy, ale nie do zniesienia – wyniknął pewnie z jakichś przeciążeń i objawił się z kilkudniowym opóźnieniem jako zapalenie stawu kolanowego i okolic kostki prawej nogi. Monstrualnie opuchnięte kolano i ta część za nim (dół podkolanowy?) nie tylko uniemożliwiają chodzenie, ale również nie pozwalają na jakiekolwiek stałe ułożenie się na materacu. Zdarzyło mi się z tego powodu reżyserować, leżąc, na podłodze.
Dalej więc ból przemienia się we śnie w mury, czasem – w murowane budynki albo w skały. Raz, kiedy było już lepiej, przemienił się w kruche babeczki nadziewane kremem. Ale to wcale nie było przyjemne. Może ironiczne. Kulawość odosobnia mnie ode mnie.
Korzystam więc z tego aresztu domowego, żeby dowiedzieć się jeszcze czegoś o tym sobie odosobnionym, a raczej o tym kimś, do którego mam względnie otwarty dostęp. I zajmuje mnie nie jako ja, ale jako ten.
Czego się w tym ograniczeniu dowiedziałem? Jeszcze nie wiem. I po zagraniu drugiego przedstawienia – nie. Mam jednak świadomość, że się dowiedziałem i tej bezwiednej wiedzy wystarczyłby jakiś bodziec, żeby się uzewnętrzniła, żebym i ja miał ją na zewnątrz. Ale takiego bodźca dotąd nie było. Albo był za słaby. To tak jak z przypominaniem sobie snu. Coś niespodziewanie wydobywa go z niepamięci (z nieaktywnej pamięci), jakiś konkret czy fantom rymujący się z czymś, co się śniło.
Gdyby nie ten rym, sen pozostałby w głębi nieczynnego wulkanu, jak wiele snów, o których nie wiem, że je miałem.
To, czego jeszcze nie wiem, albo już wiem, tylko nie stawiam na zewnątrz siebie, ma naturę snu.
Peszy mnie i zawstydza, że zajmuję się tym, dawno śnionym, spisując to teraz, kiedy przekroczyłem siedemdziesiątkę i jakoś ogarniam całość (?) mojego życia; w każdym razie – zbiór emocji i refleksji, fantazji i faktów.
A wciąż jestem u początku, kiedy, nieświadomy, próbuję dociec, co może znaczyć to ukryte, co mnie zachwyca, porywa, podnieca.
Słowo „podnieca” słyszę manierycznie jak neologizm windujący mnie pod „niecość” i wtedy niecenie, podniecanie złączone z ogniem widzę (słyszę) jako rozpłomienione nic, niepochwytne.
Więc to nic z mojego niepamiętanego snu próbuję mimo wszystko złapać, bo zdaje się, że odezwał się rym wyzwalający tamto – śnione bez cenzury i nieliczące na alibi zapomnienia.
Zanim wszedłem do tej garderoby, ustalałem na scenie z M. zasady oświetlenia. M. jest dwudziestolatkiem, ma ośmioro rodzeństwa: pięciu braci i trzy siostry. Najstarszy brat ma 32 lata, najmłodszy – 12. Ojciec – 54, matka – 52. Wiem to od rozmownego M., który sam zwraca uwagę na własną gadatliwość. Stara się jednak nie narzucać i w tym rozgadanym dotrzymywaniu mi towarzystwa, parzeniu kawy, przygotowaniu koców, wyczuwam troskliwość i zapewnienie, że mogę być pewny tej troskliwości. W każdej chwili. Odchodzi, żeby mi nie przeszkadzać, ale zapewnia, że zjawi się, jak tylko będę czegoś potrzebował. Ma dziecięcą twarz grzecznego chłopca, który sporo wie o niejawnych egzaracjach życia. Kiedy opowiadał, jak na noc świętojańską urządzają z przyjaciółmi rytualne korowody, oblepiwszy się najpierw glinką ceramiczną („trudno ją potem zedrzeć ze skóry, ale efekt jest niesamowity”), wyobraziłem go sobie jako tańczącą figurkę. Puka albo Ariela.
Może to, że poprzedniego dnia widziałem dawny film z An. sprawia, że dopatruję się jakiegoś, delikatnie prześwitującego podobieństwa. I to ledwie widoczne podobieństwo, jakby właśnie spod białości glinki, wydaje mi się wywoływaczem (tym rymem) snu, niby zapomnianego.
An. znał wiele tajemnic mojego rozerotyzowanego chłopięctwa. Był ich powiernikiem i często współuczestnikiem tamtych dziecięcych ekscesów.
Nie odważyłem się dotąd, nie wiem, czy już bym się odważył na opis tych zabaw. Były w swojej istocie teatralne; mimikra i mimeza stanowiły o ich atrakcyjności. Udawanie i naśladowanie, upodobnianie i upodobanie. Może ta teatralność okazała się katalizatorem przyszłego aktorstwa. Nie wiedziałem (?), że jego geneza jest erotyczna. Nie wiedziałem (na pewno?), że moje dziecięce zabawy w teatr, a właściwie: mój dziecięcy (chłopięcy) teatr powoływały wczesne intuicje (instynkty?) seksualne.
Dziwne, że zachowuję wrażenie, jakbym dopiero teraz to odkrył, kiedy w głębi siebie czuję dawność rewelacyjnej konstatacji i niemal pewność wczesnego samowtajemniczenia.
To co? Ukrywałem je później? W sobie – przed sobą? Wstydziłem się?
Przecież moje dziecięce chcenie bycia aktorem nie wynikało z marzenia o tym, by być kimś innym, gdzie indziej, kiedyś. Ale z kuszenia możliwości bycia t e ż kimś innym w tym samym sobie, bycia gdzie indziej tutaj, kiedyś teraz. I ważne było, że to ja jestem tym innym, że tutaj jest gdzie indziej i teraz jest kiedyś.
I wiem, że był to prawdziwy narcyzm, uwiedzenie przez odkrytego siebie. Odkrytego nieświadomie przez jakiś wewnętrzny mechanizm gramatyczny, który przedstawił mi mnie jako ty; nawet nie wiem, czy rówieśnicze. Ten ty mi się spodobał, zajął mnie swoim byciem. I starał się, żeby to bycie było uwodzicielskie (atrakcyjne).
Takie proweniencje były jednak z gruntu wstydliwe. Dla mnie. Były z ciała i jego nieskromności, z przeczuwania jakichś oszołomień wzbudzanych przez dotknięcie innego ciała, a nawet przez widzenie swojego ciała tak, jakby było jakieś t w o j e , czyli inne, które chciałbym czuć przy sobie, blisko siebie – właśnie jako chciane nie moje: t w o j e. Takie, jak ciała moich rówieśniczek, z którymi w zabawie chowaliśmy się pod stołem i nasze nogi stykały się, dotykały się niby niechcący.
Ale przecież miałem blisko siebie ciało bliższego niż one. W łóżku albo w wannie. Ciało, które pozornie było oczywiste, albo – którego miejsce było oczywiste. I rzeczywiście takie było. Przestawało być w naszych „teatralnych” zabawach, kiedy stawaliśmy nadzy w oknie na drugim piętrze. Nie pamiętam, co „odgrywaliśmy”. Dobrze wiedzieliśmy, że widzą nas nie tylko, mieszkające naprzeciwko, córki krawca, który był także artystą malarzem.
Mówi się (czy jeszcze się mówi?) o oknie sceny, my mieliśmy scenę okna. Dwa nagusy podobne do tego z „Wiosny” dwudziestotrzyletniego Wojciecha Weissa, albo do „Aktu chłopca” Stanisława Wyspiańskiego.
Dopiero później robiliśmy przedstawienia „kostiumowe”, w których go przebierałem. Trudno mi wydusić z siebie, że i to nagie, i to przebrane było teatrem między nami. Że wdawaliśmy się (w każdym razie ja się wdawałem) w teatralne między sobą. Okazywało się, że takie „między sobą” powstaje także między dorosłymi. Widziałem ich gry. Dziecinne. Nie tylko te, które świadomie sobie „zadawali”, ale przede wszystkim te, których nie byli świadomi. Rozpoznawałem je jakąś akomodacyjną zdolnością. Dziesięcioletni, umiałbym zagrać dorosłego. Chyba czasami grałem. Dlatego w tamtym czasie zagrałem Marię Stuart (Słowackiego). Dziesięcioletni Maria Stuart w uszytej własnoręcznie „stylowej” sukni!nota biograficzna autora
Bogusław Kierc (ur. w 1943 r. w Bielsku-Białej) – poeta, krytyk literacki, aktor, reżyser, pedagog, edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Uhonorowany Nagrodą PolCul Foundation i Medalem im. Anny Kamieńskiej. Mieszka we Wrocławiu. Wydał tomy poetyckie: Nagość stokrotna (1971), Ciemny chleb (1973), Coraz weselsza, coraz mniej (1978), Ktokolwiek (1980), Niewinność (1981), Rezurekcja (1982), Modlitwa przeciw rozpaczy (1985), Łagodny, miły (1986), Źródło światła (1988), Dla radości (1992), Boże cielę albo dziurka wesołości (1994), Sekundy (1994), Widzialne Niewidzialne (1996), Raz Na Zawsze (1997), Tyber z piaskiem (1997), Czary (1999), Zaskroniec (2003), Szewski poniedziałek (2005), Plankton (2006), Cło (2008), Rtęć (2010), Manatki (2013), jatentamten (FORMA 2017), tomy szkiców: Przyboś i (1976), Teatr daremny (1980), Wzniosły upadek anioła (1992), Moje kochanki (2001), Cel sfer (2003), Ciało z mojego ciała (2005), Rafał Wojaczek. Prawdziwe życie bohatera (2007) oraz tomy prozy poetyckiej: Bazgroły dla składacza modeli latających (pierwsza część tryptyku mniemania, FORMA 2010), Cię-mność (druga część tryptyku mniemania, FORMA 2014), Karawadżje (trzecia część tryptyku mniemania, FORMA 2016). Na www FORMY prowadzi blog „BAZGROŁY Bogusława Kierca” – http://www.wforma.eu/bazgroly-boguslawa-kierca.html.w serii piętnastka ukazały się:
Henryk Bereza „Względy”, „Zgłoski”, „Zgrzyty”
Kazimierz Brakoniecki „Dziennik berliński”
Maciej Cisło „Błędnik”
Jan Drzeżdżon „Łąka wiecznego istnienia”
Anna Frajlich „Czesław Miłosz. Lekcje”, „Laboratorium”
Paweł Gorszewski „Niecierpiące zwłoki”
Tomasz Hrynacz „Noc czerwi”
Lech M. Jakób „Poradnik grafomana”, „Poradnik złych manier”
Paweł Jakubowski „Kopuła”
Zbigniew Jasina „Drzewo oliwne”
Gabriel Leonard Kamiński „Pan Swen (albo wrocławska abrakadabra)”
Bogusław Kierc „Cię-mność”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Kronika powrotu”, „Ulice Szczecina”, „Ulice Szczecina (ciąg bliższy)”
Krzysztof Lisowski „Czarne notesy (o niekonieczności)”, „Motyl Wisławy. I inne podróże”
Krzysztof Maciejewski „Dziewięćdziesiąt dziewięć”, „Osiem”
Tomasz Majzel „Opowiadania w liczbie pojedynczej”, „Treny Echa Tropy”
Piotr Michałowski „Cisza na planie”
Mirosław Mrozek „Odpowiedź retoryczna”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Merton Linneusz Artaud”
Halszka Olsińska „Bliskie spotkania”, „Małostki”, „Złota żyła”
Paweł Orzeł „Cudzesłowa”
Mirosława Piaskowska-Majzel „(Po)między”
Karol Samsel „Jonestown”, „Prawdziwie noc”, „Więdnice”
Bartosz Sawicki „Krucha wieczność”
Eugeniusz Sobol „Killer”
Ewa Sonnenberg „Wiersze dla jednego człowieka”
Wojciech Stamm „Pieśni i dramaty patriotyczne i osobiste”
Grzegorz Strumyk „Re _ le rutki”
Leszek Szaruga „Kanibale lubią ludzi”
Wiesław Szymański „Skrawki”
Michał Tabaczyński „Legendy ludu polskiego. Eseje ojczyźniane”
Paweł Tański „Glinna”, „Kreska”
Maria Towiańska-Michalska „Akrazja”, „Engram”, „Z Ameryką w tle”
Miłosz Waligórski „Długopis”
Henryk Waniek „Notatnik i modlitewnik drogowy (1984-1994)”
Leszek Żuliński „Suche łany”