Cisza - ebook
Cisza - ebook
„Apokaliptyczna powieść naszych czasów”
„The Guardian”
Jeden z najważniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy i jego najnowsza powieść – niepokojąco aktualna i hipnotyzująca.
Rok 2022, niedziela Super Bowl. Piątka przyjaciół umówiona jest na kolację w mieszkaniu na wschodnim Manhattanie. Gospodarzami są emerytowana profesor fizyki wraz z mężem, do których dołącza jeden z byłych studentów. Wśród gości brakuje tylko kolejnej pary, spóźnionej przez – jak pokaże czas – dramatyczny lot z Paryża.
Toczą się banalne rozmowy, od pierwszego gwizdka dzieli nas jedynie pasmo reklam. Nagle cyfrowy szum milknie, a wszelkie kanały cyfrowej komunikacji zostają przerwane.
To co następuje potem jest olśniewającą i poruszającą opowieścią o tym, co czyni nas ludźmi. Nigdy dotąd fikcja nie dostarczyła nam tak błyskawicznych i celnych wskazówek jak poruszać się w pełnym chaosu i nieprzewidywalności świecie. Nigdy dotąd wizje przyszłości i język Dona DeLillo nie były tak przeszywająco celne i niezbędne.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-753-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niech impuls podyktuje logikę.
Tak brzmiała dewiza hazardzisty, jego formalne wyznanie wiary.
Siedzieli przed ogromnym telewizorem i czekali. Diane Lucas i Max Stenner. On nieraz stawiał spore sumy na wyniki imprez sportowych, a ten mecz miał być finałem sezonu w futbolu amerykańskim, dwie drużyny, po jedenastu zawodników w każdej, prostokątne boisko długości stu jardów, na obu końcach linie i słupki bramkowe, hymn państwowy odśpiewany przez jakiegoś półcelebrytę, sześć myśliwców wojskowych śmiga nad stadionem, smużąc niebo.
Max przywykł do siedzącego trybu życia, lubił przylegać do jakiejś powierzchni, do swojego fotela, siedząc, patrząc, klnąc pod nosem każdy niecelny strzał i upuszczoną piłkę. Przekleństwo widać było w jego zmrużonych oczach, z prawym niemal całkiem zamkniętym, ale zależnie od sytuacji na boisku i wysokości sumy, którą postawił, mogło się wyrwać jako głośny bluzg, żal nad zmarnowanym życiem, zacisk ust, lekkie drżenie podbródka i zazwyczaj wydłużenie zmarszczki przy nosie. Ani słowa, tylko to napięcie, a prawa dłoń sięgała do lewego przedramienia i drapała je antropoidalnie, na modłę naczelnych, wbijając palce w ciało.
W dniu LVI finału ligi zawodowej w roku 2022 Diane siedziała na bujanym fotelu półtora metra od Maxa, a nieco z tyłu tkwił między nimi jej dawny student Martin, facet tuż po trzydziestce, lekko pochylony do przodu na kuchennym krześle.
Reklamy, dżingle, przedmeczowy bełkot.
Max, przez ramię:
– Zawsze chodzi o pieniądze, liczy się przedział wyników i konkretna stawka. Ale stwierdzam w sobie pewne rozdwojenie. Obojętne, co się dzieje na boisku, zawsze pamiętam przedział wyników, a stawkę zapominam.
– Gra o wielką forsę. Ale konkretną sumę – powiedziała Diane – trzyma w tajemnicy. To święty teren. Czekam, aż pierwszy umrze, żeby mógł mi zdradzić wraz z ostatnim tchnieniem, ile pieniędzy przeputał przez wszystkie lata naszego, powiedzmy, partnerstwa.
– Spytaj ją, ile to lat.
Młody człowiek milczał.
– Trzydzieści siedem – rzekła Diane. – Nie żeby aż w nieszczęściu, ale w potwornej rutynie, jako dwoje ludzi tak ze sobą sprzężonych, że lada dzień zapomnimy nawzajem swoje imiona.
Zaczęła się seria reklam, a Diane patrzyła na Maxa. Piwo, whiskey, fistaszki, mydło i cola. Obróciła się w stronę młodego mężczyzny.
– Max ani na chwilę nie odrywa się od ekranu – powiedziała. – Staje się konsumentem, który nie miał zamiaru nic kupić. Przez najbliższe trzy czy cztery godziny zaliczy sto reklam.
– Oglądam je.
– Nie śmieje się ani nie płacze. Ale ogląda.
Dwa wolne fotele na prawo i lewo od gospodarzy czekały na spóźnialskich.
Martin zawsze zjawiał się punktualnie, starannie ubrany i ogolony. Mieszkał sam w Bronksie, uczył fizyki w jednym z tamtejszych liceów i chodził po ulicach, nie rzucając się w oczy. Szkoła była społeczna, uczniowie zdolni, a on służył im za nieco ekscentrycznego przewodnika po gęstwie cudów wykładanego przedmiotu.
– W przerwie może coś zjem – rzekł Max. – Ale nie przestanę oglądać.
– Nie tylko ogląda, ale i słucha.
– Oglądam i słucham.
– Przy wyciszonej fonii.
– Tak jak teraz – powiedział Max.
– Dzięki temu możemy rozmawiać.
– Rozmawiamy, słuchamy, jemy, pijemy, patrzymy.
Diane przez cały zeszły rok radziła młodemu człowiekowi wrócić na ziemię. Krzesła, na których siadał, wydawały się tylko poniekąd zajęte, jakby jedynie chwilami bywał obecny jako oryginalny truizm, inny niż pozostałe, postać nieprzewidywalna ani nie powierzchowna, obsesyjnie pochłonięta studiowaniem Rękopisu szczególnej teorii względności Einsteina z 1912 roku.
Niekiedy wpadał w blady trans. Czy była to jakaś choroba, przypadłość?
Na ekranie sprawozdawca dyskutował z pewnym byłym trenerem o rozgrywających obu drużyn. Max lubił narzekać, że zawodowy futbol sprowadzono do raptem dwóch zawodników, bo łatwiej ich ogarnąć umysłem niż nieustannie tasujące się formacje.
Do pierwszego wykopu została już tylko jedna reklama. Max wstał i zaczął obracać tułowiem w prawo i w lewo, najdalej jak mógł, zaryty stopami w podłogę, a potem przez jakieś dziesięć sekund patrzył prosto przed siebie. Kiedy usiadł, Diane skinęła głową, jakby wyrażała zgodę, żeby akcja na ekranie toczyła się dalej według planu.
Kamera omiatała tłum.
– Wyobraźcie sobie, że tam siedzicie – powiedziała Diane. – Wrośnięci w fotel gdzieś w górze stadionu. Jak on się nazywa? Od której korporacji czy produktu go nazwano?
Podniosła rękę na znak, że zaraz wymyśli stadionowi nazwę.
– Koloseum imienia Udrażniacza Przewodów Nosowych Benzedrex.
Max zamarkował oklaski, nie stykając dłoni. Chciał wiedzieć, gdzie się podziewają tamci, czy ich samolot ma opóźnienie, czy tkwią w korkach i czy przyniosą coś do zjedzenia i wypicia podczas przerwy.
– Mamy mnóstwo.
– Może zabraknąć. Pięć osób. Przerwa jest długa. Śpiew, taniec, seks – i co jeszcze?
Zawodnicy wybiegli na pozycje. Drużyna atakująca, drużyna broniąca.
– Z wydarzeń na ekranie telewizora bez reszty pochłonęły mnie mistrzostwa świata w piłce nożnej – oświadczył Martin. – Światowy turniej. Kopnąć piłkę, uderzyć ją głową, nie dotykać rękami. Starożytne tradycje. Całe kraje przejęte aż do szpiku kości. Wspólna religia. Zawodnicy przegrywającej drużyny padają na murawę.
– Zwycięscy zawodnicy też padają na murawę – zauważyła Diane.
– Podczas mistrzostw świata tłumy ludzi na olbrzymich placach w kraju za krajem wiwatują, płaczą.
– Padają na ulicach.
– Raz krótko oglądałem. Symulują kontuzje, kurwa – zaklął Max. – I co to w ogóle za sport bez używania rąk? Nie wolno dotykać piłki rękami, chyba że jesteś bramkarzem. To wbrew normalnym odruchom. Leci piłka. Łapiesz ją i z nią biegniesz. To normalne. Złapać i rzucić.
– Mistrzostwa świata – powtórzył Martin prawie szeptem. – Nie mogłem się oderwać.
I wtedy coś się stało. Obraz na ekranie zadygotał. Nie było to zwykłe zniekształcenie, bo miało głębię, tworzyło abstrakcyjne wzory, rozpływające się w rytmicznej pulsacji, w serii elementarnych jednostek, które zdawały się nacierać na widza, a potem się cofały. Prostokąty, trójkąty, kwadraty.
Patrzyli i słuchali. Ale nie było czego słuchać. Max podniósł z podłogi pilota, który przed nim leżał, i parę razy nacisnął potencjometr, lecz telewizor wciąż milczał.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------