Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Co nas nie zabije - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
27 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Co nas nie zabije - ebook

Na tego ebooka czekał cały świat!

Ebook Co nas nie zabije w formatch epub i mobi na czytniki. Kontynuacja bestsellerowej trylogii Millennium autorstwa Stiega Larssona napisana przez Davida Lagercrantza. Trzy poprzednie części serii - "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet", "Dziewczyna, która igrała z ogniem" oraz "Zamek z piasku, który runął" sprzedały się w milionach egzemplarzy na całym świecie.

Mikael Blomkvist jest znanym dziennikarzem śledczym w magazynie Millenium. Przeżywa kryzys i planuje porzucenie dotychczasowego zawodu. Na jego drodze ponownie jednak staje Lisbeth Salander. Tym razem zgrany duet pomoże profesorowi Balderowi, który zdobył wstrząsające informacje na temat działalności amerykańskich służb specjalnych. Ten materiał może uratować karierę Mikaela Bloomkwista i kolejny raz poruszyć opinię społeczną.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-080-5
Rozmiar pliku: 5,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NSA, Natio­nal Secu­rity Agency, to ame­ry­kań­ska agen­cja fede­ralna, pod­le­ga­jąca Depar­ta­men­towi Obrony. Jej główna sie­dziba mie­ści się w Fort Meade w sta­nie Mary­land, przy auto­stra­dzie Patu­xent.
Od powsta­nia w 1952 roku NSA zaj­muje się roz­po­zna­niem radio­elek­tro­nicz­nym – dziś ozna­cza to przede wszyst­kim prze­chwy­ty­wa­nie i ana­li­zo­wa­nie danych inter­ne­to­wych i połą­czeń tele­fo­nicz­nych. Upraw­nie­nia agen­cji były stop­niowo zwięk­szane. Obec­nie każ­dego dnia śle­dzi ponad dwa­dzie­ścia miliar­dów roz­mów i wia­do­mo­ści.Roz­dział 1

począ­tek listo­pada

FRANS BAL­DER zawsze uwa­żał się za bez­na­dziej­nego ojca.

Choć jego syn August miał już osiem lat, ni­gdy wcze­śniej nawet nie pró­bo­wał być dla niego ojcem. Teraz także nie można było powie­dzieć, żeby się dobrze odnaj­dy­wał w tej roli. Ale czuł, że to jego obo­wią­zek. U jego byłej żony i jej prze­klę­tego narze­czo­nego Las­sego West­mana chło­pa­kowi działa się krzywda.

Dla­tego Frans Bal­der zre­zy­gno­wał z pracy w Doli­nie Krze­mo­wej i przy­le­ciał do domu. Stał zszo­ko­wany na lot­ni­sku Arlanda i cze­kał na tak­sówkę. Pogoda była pod psem. Deszcz i wiatr sma­gały go po twa­rzy. Po raz setny zada­wał sobie pyta­nie, czy postę­puje słusz­nie.

Frans Bal­der, zapa­trzony w sie­bie pajac, miał zostać peł­no­eta­to­wym ojcem – czyż to nie wariac­two? Rów­nie dobrze mógłby się zatrud­nić w zoo. O dzie­ciach nie wie­dział nic, o życiu nie­wiele wię­cej i, co naj­dziw­niej­sze, nikt go o to nie pro­sił. Nie zadzwo­niła żadna mama ani bab­cia i nie zaape­lo­wała, żeby zaczął się poczu­wać do swo­ich obo­wiąz­ków.

Sam tak posta­no­wił; cho­ciaż ode­brano mu prawo do opieki nad dziec­kiem, zamie­rzał bez żad­nego uprze­dze­nia zja­wić się w miesz­ka­niu byłej żony i zabrać syna.

Wie­dział, że z pew­no­ścią nie obę­dzie się bez awan­tury. Roz­wście­czony Lasse West­man nie­wąt­pli­wie spie­rze go na kwa­śne jabłko. Ale nie było rady. Wsko­czył do tak­sówki. Sie­dząca za kie­row­nicą kobieta ener­gicz­nie żuła gumę i pró­bo­wała go wcią­gnąć do roz­mowy. Nie uda­łoby jej się, nawet gdyby miał lep­szy dzień. Nie lubił poga­wę­dek o niczym.

Sie­dząc na tyl­nym sie­dze­niu, roz­my­ślał o synu i o wszyst­kim, co się ostat­nio wyda­rzyło. August nie był ani jedy­nym, ani nawet naj­waż­niej­szym powo­dem tego, że zre­zy­gno­wał z pracy w Soli­fo­nie. W jego życiu nastał czas wiel­kich zmian i przez chwilę zasta­na­wiał się, czy sobie z tym pora­dzi. Jechał na Vasa­stan i czuł się tak, jakby ucho­dziła z niego krew, i wal­czył z chę­cią, żeby rzu­cić wszystko w cho­lerę. Nie mógł się teraz wyco­fać.

Na Tors­ga­tan zapła­cił za tak­sówkę, wziął bagaże i posta­wił je pod drzwiami. Na górę wniósł tylko pustą torbę podróżną z pstro­katą mapą świata, którą kupił na San Fran­ci­sco Inter­na­tio­nal. Kiedy zdy­szany sta­nął pod drzwiami, zamknął oczy i pró­bo­wał sobie wyobra­zić wszyst­kie moż­liwe sce­na­riu­sze. Spo­dzie­wał się kłótni i dra­ma­tycz­nych scen. Prawdę mówiąc, pomy­ślał, trudno byłoby ich winić. Nikt tak po pro­stu nie zja­wia się nie wia­domo skąd i nie wyrywa dziecka z jego bez­piecz­nego śro­do­wi­ska, a już na pewno nie ojciec, który do tej pory nie robił nic poza prze­le­wa­niem pie­nię­dzy na konto. Ale to była wyjąt­kowa sytu­acja, a przy­naj­mniej on tak uwa­żał. Wypiął pierś i choć naj­chęt­niej uciekłby od tego wszyst­kiego, zadzwo­nił do drzwi.

Nic się nie stało. Po chwili otwo­rzył mu Lasse West­man. Miał prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy, masywną klatkę pier­siową i ogromne łap­ska. Wyda­wały się wręcz stwo­rzone do robie­nia ludziom krzywdy. To dzięki nim obsa­dzano go w rolach czar­nych cha­rak­te­rów, choć Frans był prze­ko­nany, że żaden z nich nie był rów­nie czarny jak ten, któ­rego grał na co dzień.

– O Jezu – powie­dział Lasse West­man. – Coś takiego. Geniusz we wła­snej oso­bie przy­szedł z wizytą.

– Jestem tu po to, żeby zabrać Augu­sta.

– Co?

– Chcę go wziąć do sie­bie, Lasse.

– Żar­tu­jesz sobie.

– Ni­gdy nie byłem bar­dziej poważny – odparł Frans, siląc się na ripo­stę. Z pokoju po lewej wyszła jego była żona Hanna. Nie była już tak piękna jak daw­niej. Zło­żył się na to nad­miar nie­szczęść i praw­do­po­dob­nie rów­nież nad­miar wypa­lo­nych papie­ro­sów i opróż­nio­nych kie­lisz­ków. Mimo to Frans poczuł ssa­nie gdzieś w środku. Obu­dziła się w nim nie­ocze­ki­wana czu­łość, zwłasz­cza kiedy zauwa­żył siniec na jej szyi. Spra­wiała wra­że­nie, jakby chciała powie­dzieć coś na powi­ta­nie. Nie zdą­żyła jed­nak otwo­rzyć ust.

– Dla­czego nagle zaczął cię obcho­dzić? – zapy­tał Lasse West­man.

– Bo miarka się prze­brała. August potrze­buje bez­piecz­nego domu.

– I ty masz mu go zapew­nić, Dio­dak? Kiedy robi­łeś coś, co nie było gapie­niem się w moni­tor?

– Zmie­ni­łem się – oznaj­mił Frans Bal­der i poczuł, że jest żało­sny. Nie tylko dla­tego, że wąt­pił w prze­mianę.

Zwa­li­sty Lasse West­man, tłu­miąc wście­kłość, ruszył w jego stronę. Z dru­zgo­cącą jasno­ścią dotarło do niego, że gdyby ten sza­le­niec się na niego rzu­cił, nie miałby żad­nych szans. I że cały ten pomysł od samego początku był poro­niony. Ale o dziwo obyło się bez wybu­chów i scen. West­man tylko uśmiech­nął się ponuro i odparł:

– No to rewe­la­cja!

– Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Że już naj­wyż­szy czas. Prawda, Hanno? W końcu odro­bina poczu­cia obo­wiązku u pana Zaję­tego. Brawo, brawo! – odpo­wie­dział Lasse West­man i zakla­skał teatral­nie. Po wszyst­kim wła­śnie to wyda­wało się Fran­sowi naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące – łatwość, z jaką zgo­dzili się oddać chłopca.

Nie pro­te­stu­jąc, chyba że dla zasady, pozwo­lili mu go zabrać. Może August był dla nich tylko cię­ża­rem. Trudno powie­dzieć. Hanna posłała mu kilka nie­ła­twych do odczy­ta­nia spoj­rzeń, trzę­sły jej się ręce, zaci­skała zęby. Ale nie zadała zbyt wielu pytań. Powinna była urzą­dzić prze­słu­cha­nie, podać tysiąc zale­ceń i warun­ków, zamar­twiać się, że usta­lony rytm dnia Augu­sta zosta­nie zabu­rzony. Ale zapy­tała tylko:

– Jesteś pewien? Pora­dzisz sobie?

– Jestem pewien – odparł, po czym wszedł do pokoju syna i zoba­czył go po raz pierw­szy od ponad roku. Zro­biło mu się wstyd.

Jak mógł opu­ścić takiego chłopca? August był nie­sa­mo­wity, piękny – miał bujne, krę­cone włosy, szczu­płą syl­wetkę i poważne nie­bie­skie oczy. Był bez reszty pochło­nięty ogrom­nymi puz­zlami z wize­run­kiem żaglowca. Cała jego postać zda­wała się wołać: nie prze­szka­dzaj. Frans powoli ruszył naprzód, jak gdyby zbli­żał się do obcego, nie­obli­czal­nego stwo­rze­nia.

Mimo wszystko udało mu się odwró­cić uwagę chłopca od puz­zli i skło­nić, aby wziął go za rękę i wyszedł z nim do przed­po­koju. Wie­dział, że ni­gdy tego nie zapo­mni. Co myślał August? Nie patrzył ani na niego, ani na matkę, nie zwra­cał uwagi na macha­nie ręką i słowa poże­gna­nia. Razem znik­nęli w win­dzie. Tak po pro­stu.

AUGUST MIAŁ AUTYZM. Praw­do­po­dob­nie był rów­nież mocno opóź­niony w roz­woju, nawet jeśli leka­rze nie byli co do tego zgodni. Obser­wu­jąc go z daleka, można było odnieść cał­kiem inne wra­że­nie. Dzięki swo­jej szla­chet­nej, sku­pio­nej twa­rzy roz­ta­czał aurę kró­lew­skiej wznio­sło­ści albo przy­naj­mniej dawał do zro­zu­mie­nia, że nie uznaje za sto­sowne przej­mo­wać się świa­tem zewnętrz­nym. Ale kiedy się patrzyło z bli­ska, zauwa­żało się mgłę spo­wi­ja­jącą jego spoj­rze­nie. Poza tym nie powie­dział jesz­cze ani słowa.

Tym samym prze­czył wszel­kim pro­gno­zom, które posta­wiono, kiedy miał dwa lata. Leka­rze twier­dzili wów­czas, że praw­do­po­dob­nie należy do tych nie­licz­nych dzieci, u któ­rych autyzm nie łączy się z upo­śle­dze­niem, i że wystar­czy inten­sywna tera­pia beha­wio­ralna, a roko­wa­nia mimo wszystko będą cał­kiem dobre. Ale wszyst­kie ich nadzieje oka­zały się płonne. Frans Bal­der nie miał poję­cia, co się stało z pie­niędzmi, które na niego prze­zna­czał. Nie wie­dział nawet, czy August cho­dzi do szkoły. Żył w swoim świe­cie, uciekł do Sta­nów i poróż­nił się ze wszyst­kimi bez wyjątku.

Był idiotą. Ale teraz miał zamiar to napra­wić, chciał się zaopie­ko­wać synem, i to jak należy. Ode­brał w przy­chodni jego kartę, obdzwo­nił spe­cja­li­stów i peda­go­gów i stało się jasne, że pie­nią­dze, które wysy­łał dla Augu­sta, zostały roz­trwo­nione, zapewne na zachcianki i hazar­dowe długi Las­sego West­mana. Chłopca naj­wy­raź­niej zosta­wiono samemu sobie, pozwo­lono mu się zaskle­pić w kom­pul­syw­nych nawy­kach, choć praw­do­po­dob­nie doświad­czył jesz­cze gor­szych rze­czy. Wła­śnie dla­tego Frans posta­no­wił wró­cić do domu.

Zadzwo­nił do niego psy­cho­log, któ­rego zanie­po­ko­iły zagad­kowe sińce na ciele Augu­sta. On rów­nież je zauwa­żył. Na rękach, nogach, klatce pier­sio­wej i ramio­nach. Hanna twier­dziła, że powstały pod­czas jed­nego z ata­ków, w cza­sie któ­rych August rzu­cał się w przód i w tył. Wpraw­dzie Frans już dru­giego dnia spę­dzo­nego z synem miał oka­zję zoba­czyć taki atak – śmier­tel­nie go prze­ra­ził – ale i tak coś mu się nie zga­dzało: August nie ude­rzał się tam, gdzie miał siniaki.

Podej­rze­wał, że padł ofiarą prze­mocy, więc zwró­cił się do leka­rza rodzin­nego i zna­jo­mego poli­cjanta. Nie potra­fili ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią potwier­dzić jego podej­rzeń, ale i tak wzbie­rało w nim obu­rze­nie. Spo­rzą­dził wiele pism i zgło­szeń. Nie­mal zapo­mniał przy tym o synu. Zdał sobie sprawę, że o to nie­trudno. August więk­szość czasu spę­dzał w pokoju z wido­kiem na morze, który dla niego urzą­dził w willi w Saltsjöbaden. Sie­dział na pod­ło­dze i ukła­dał swoje kosz­mar­nie trudne puz­zle z setek ele­men­tów. Łączył je tylko po to, żeby za chwilę znów roz­dzie­lić i zacząć od nowa.

Na początku Frans przy­glą­dał mu się z fascy­na­cją. Czuł się tak, jakby obser­wo­wał wiel­kiego arty­stę przy pracy, i cza­sami miał wra­że­nie, że August w każ­dej chwili może pod­nieść wzrok i ode­zwać się jak doro­sły. Ale August nie mówił ani słowa, a jeśli już pod­no­sił głowę, to tylko po to, żeby spoj­rzeć przez okno na roz­świe­tlone słoń­cem morze. W końcu zosta­wiał go w spo­koju. August mógł sobie sie­dzieć sam. Zresztą, prawdę mówiąc, rzadko zabie­rał go choćby do ogrodu.

Ofi­cjal­nie nie mógł spra­wo­wać nad nim opieki i nie chciał ryzy­ko­wać. Naj­pierw zamie­rzał zała­twić wszyst­kie prawne for­mal­no­ści. Dla­tego robie­niem zaku­pów – a także goto­wa­niem i sprzą­ta­niem – zaj­mo­wała się gospo­dyni, Lot­tie Rask. Frans Bal­der nie był w tym zbyt dobry. Znał się na kom­pu­te­rach i algo­ryt­mach, ale poza tym wła­ści­wie na niczym. Z bie­giem czasu coraz bar­dziej poświę­cał się wła­śnie im i kore­spon­den­cji z adwo­ka­tami, w nocy zaś spał rów­nie fatal­nie jak w Sta­nach.

W ocze­ki­wa­niu na sądowe bata­lie co wie­czór wypi­jał butelkę czer­wo­nego wina, naj­czę­ściej ama­rone. Nie­zbyt to poma­gało, może na krótką metę. Czuł się coraz gorzej i snuł fan­ta­zje o tym, że roz­pływa się w powie­trzu albo znika w jakimś nie­do­stęp­nym miej­scu na krańcu świata. Ale pew­nej listo­pa­do­wej soboty coś się stało. Był zimny, wietrzny wie­czór. Szedł z Augu­stem ulicą Ringvägen, w dziel­nicy Söder. Trzę­śli się z zimna.

Wra­cali z kola­cji u Farah Sha­rif przy Zin­kens väg. August już dawno powi­nien być w łóżku, ale kola­cja się prze­cią­gnęła, a Frans powie­dział o wiele za dużo. Farah Sha­rif miała tę cechę – ludzie się przy niej otwie­rali. Znali się od czasu stu­diów infor­ma­tycz­nych w Impe­rial Col­lege w Lon­dy­nie. Farah była jedną z nie­wielu osób w kraju, które były na jego pozio­mie, a przy­naj­mniej bez pro­blemu nadą­żały za jego tokiem myśle­nia. Spo­tkać kogoś, kto rozu­mie – to była dla niego ogromna ulga.

Poza tym go pocią­gała, choć mimo wielu prób ni­gdy mu się nie udało jej uwieść. Nie był dobry w uwo­dze­niu kobiet. Tym razem jed­nak przy­tu­liła go na poże­gna­nie, a uścisk pra­wie zamie­nił się w poca­łu­nek. Uwa­żał, że to wielki postęp. O tym wła­śnie myślał, kiedy mijali z Augu­stem boisko w Zin­kens­damm.

Posta­no­wił, że następ­nym razem zała­twi opie­kunkę i wtedy może… Kto wie? Kawa­łek dalej zaszcze­kał pies. Jakaś kobieta krzyk­nęła za nim, ze zło­ścią albo wesoło, trudno było to stwier­dzić. Frans spoj­rzał w stronę skrzy­żo­wa­nia, na któ­rym zamie­rzał zła­pać tak­sówkę albo wsiąść w metro jadące na Slus­sen. Deszcz wisiał w powie­trzu. Świa­tło przy przej­ściu dla pie­szych zmie­niło się na czer­wone. Po dru­giej stro­nie ulicy stał męż­czy­zna. Miał koło czter­dziestki. Wyglą­dał na zmę­czo­nego życiem i wydał mu się mgli­ście zna­jomy. Frans zła­pał Augu­sta za rękę.

Chciał mieć pew­ność, że zosta­nie na chod­niku. I wtedy poczuł, że jego dłoń jest napięta, jakby coś zro­biło na nim duże wra­że­nie. Poza tym spoj­rze­nie miał prze­ni­kliwe i czy­ste, mgli­sta zasłona znik­nęła z jego oczu jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Jak gdyby zamiast spo­glą­dać w głąb sie­bie, na wła­sne pogma­twane wnę­trze, na tym przej­ściu dla pie­szych i skrzy­żo­wa­niu odkrył coś waż­nego i donio­słego. Coś, co umy­kało całej resz­cie ludz­ko­ści. Frans patrzył na niego i nie zauwa­żył, że świa­tło zmie­niło się na zie­lone.

Stał obok syna, który wpa­try­wał się przed sie­bie, i nie rozu­mie­jąc dla­czego, nagle poczuł się mocno poru­szony. Pomy­ślał, że to dziwne. Prze­cież to zwy­kłe spoj­rze­nie, ani zbyt przy­tomne, ani wesołe. A jed­nak przy­po­mniało mu o czymś odle­głym i ukry­tym, o czymś, co tkwiło głę­boko uśpione w jego pamięci. Po raz pierw­szy od dawna w jego myślach zago­ściła nadzieja.Roz­dział 2

20 listo­pada

MIKAEL BLOM­KVIST SPAŁ zale­d­wie kilka godzin. Tylko dla­tego, że zaczy­tał się w kry­mi­nale Eli­za­beth Geo­rge. Nie było to oczy­wi­ście zbyt roz­sądne. Przed połu­dniem pra­sowy guru Ove Levin z Ser­ner Media miał przed­sta­wić linię pro­gra­mową „Mil­len­nium”, więc powi­nien być wypo­częty i gotowy do walki.

Nie miał jed­nak ochoty zacho­wy­wać się roz­sąd­nie. W ogóle na nic nie miał ochoty. Zmu­sił się do wsta­nia i zro­bił sobie wyjąt­kowo mocne cap­puc­cino w swo­jej jurze impres­sie X7 – w eks­pre­sie, który kie­dyś dostar­czono mu do domu ze sło­wami: „Sam powie­dzia­łeś, że i tak nie potra­fię go obsłu­gi­wać”. Teraz stał w jego kuchni jak pomnik lep­szych cza­sów. Nie miał już żad­nego kon­taktu z tym kimś, kto mu go przy­słał. Nie czuł też, żeby jego praca była szcze­gól­nie inspi­ru­jąca.

W week­end zasta­na­wiał się nawet, czy nie powi­nien się zająć czymś innym, a u czło­wieka takiego jak Mikael Blom­kvist była to dość dra­styczna myśl. „Mil­len­nium” było jego miło­ścią i życiem. Wią­zało się z nim wiele z jego naj­lep­szych i naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych wspo­mnień. Ale nic nie trwa wiecz­nie. Pomy­ślał, że doty­czy to rów­nież tego, co czuł do „Mil­len­nium”. Zresztą nie były to dobre czasy dla wła­ści­cieli gazet, zwłasz­cza zaj­mu­ją­cych się dzien­ni­kar­stwem śled­czym.

Wszyst­kie ambitne tek­sty, które miały coś zmie­nić, były jak krew w piach. Chcąc nie chcąc, co jakiś czas wra­cał do myśli, że jego wizja „Mil­len­nium” w dal­szej per­spek­ty­wie mogła się wpraw­dzie wyda­wać piękna, ale nie­ko­niecz­nie musiała się przy­czy­nić do prze­trwa­nia gazety. Poszedł do dużego pokoju i popi­ja­jąc kawę, zaczął błą­dzić spoj­rze­niem po zatoce Riddarfjärden. Sza­lał sztorm.

Babie lato, które trwało w sto­licy przez sporą część paź­dzier­nika, spra­wia­jąc, że ogródki restau­ra­cji były na­dal czynne, nagle zastą­piła iście dia­bel­ska pogoda. Zgięci wpół ludzie prze­my­kali przez mia­sto w pory­wach wia­tru i stru­gach desz­czu. On przez cały week­end nie wyściu­bił nosa z domu, nie tylko ze względu na pogodę. Wiel­kie plany zemsty speł­zły na niczym. Zarówno jedno, jak i dru­gie było dla niego nie­ty­powe.

Nie był wiecz­nym prze­gra­nym, który zawsze musi odpła­cać pięk­nym za nadobne, i w odróż­nie­niu od wielu innych medial­nych szych w kraju nie miał roz­dę­tego poczu­cia wła­snej war­to­ści, które by wyma­gało nie­ustan­nego pod­sy­ca­nia i potwier­dza­nia. A z dru­giej strony miał za sobą kilka trud­nych lat. Na domiar złego nie­spełna przed mie­sią­cem Wil­liam Borg, dzien­ni­karz eko­no­miczny z nale­żą­cej do kon­cernu Ser­nera gazety „Busi­ness Life”, opu­bli­ko­wał felie­ton pod tytu­łem: Czas Mika­ela Blom­kvi­sta już minął.

Fakt, że ten tekst w ogóle powstał i że zyskał taki roz­głos, świad­czył rzecz jasna o tym, że pozy­cja Mika­ela w dal­szym ciągu była silna. Nikt też nie twier­dził, że felie­ton jest dobrze napi­sany albo ory­gi­nalny. W zasa­dzie powinno się go było uznać za kolejny atak zazdro­snego kolegi po fachu. Ale z jakie­goś powodu, który po pew­nym cza­sie nie był już do końca jasny, arty­kuł prze­ro­dził się w coś poważ­niej­szego. Może na początku można go było uznać za dys­ku­sję o zawo­dzie repor­tera: czy należy, jak Blom­kvist, „cały czas doszu­ki­wać się nad­użyć w gospo­darce, kur­czowo trzy­ma­jąc się ana­chro­nicz­nego modelu dzien­ni­kar­stwa rodem z lat sie­dem­dzie­sią­tych”, czy też, jak Wil­liam Borg, „wyzbyć się wszel­kiej podejrz­li­wo­ści i doce­nić przed­się­bior­ców, któ­rzy nadają Szwe­cji roz­pęd”.

Ale z cza­sem debata wymknęła się spod kon­troli. Poja­wiły się wście­kłe głosy, że Blom­kvist nie przez przy­pa­dek przez ostat­nie lata drep­cze w miej­scu, skoro naj­wy­raź­niej „wycho­dzi z zało­że­nia, że wszyst­kie wiel­kie firmy pro­wa­dzą kana­lie”, i dla­tego w swo­ich tek­stach „wali na oślep”. Po cza­sie to się zaczyna mścić – mówiono. Nawet stary arcy­ban­dyta Hans-Erik Wennerström, któ­rego śmierć była ponoć jego zasługą, zyskał tro­chę sym­pa­tii. Nawet jeśli poważne tytuły trzy­mały się z dala od tej sprawy, w mediach spo­łecz­no­ścio­wych aż huczało od inwek­tyw. Ata­ko­wali go nie tylko dzien­ni­ka­rze eko­no­miczni i przed­sta­wi­ciele gospo­darki, któ­rzy mieli powody, żeby się odgry­wać na wrogu, kiedy chwi­lowo był osła­biony.

Kil­koro mło­dych dzien­ni­ka­rzy posta­no­wiło zaist­nieć, pisząc, że Mikael Blom­kvist myśli w spo­sób archa­iczny – nie twit­tuje, nie ma strony na Face­bo­oku, jest relik­tem dawno minio­nej epoki, w któ­rej nie bra­ko­wało pie­nię­dzy na prze­ko­py­wa­nie się przez dzi­waczne stare tomi­ska. Nie­któ­rzy po pro­stu korzy­stali z oka­zji i wymy­ślali zabawne hasz­tagi w rodzaju #jak­za­cza­sów­blom­kvi­sta\ i tym podobne. Ogól­nie rzecz bio­rąc, był to stek bzdur, któ­rymi on przej­mo­wał się naj­mniej ze wszyst­kich, a przynaj­mniej pró­bo­wał to sobie wma­wiać.

Z dru­giej strony sytu­acji nie popra­wiał fakt, że jego ostat­nim gło­śnym tema­tem była sprawa Zala­chenki, a „Mil­len­nium” naprawdę prze­ży­wało kry­zys. Wciąż sprze­da­wało się nie­źle, mieli dwa­dzie­ścia jeden tysięcy pre­nu­me­ra­to­rów. Ale wpływy z reklam dra­stycz­nie spa­dły i nie było mowy o dodat­ko­wym źró­dle dochodu ze sprze­daży best­sel­le­ro­wych ksią­żek. Mająca udziały w gaze­cie Har­riet Van­ger nie mogła wię­cej w nią inwe­sto­wać, więc zarząd, wbrew woli Mika­ela, sprze­dał trzy­dzie­ści pro­cent akcji nor­we­skiemu impe­rium pra­so­wemu Ser­nera. Nie było to aż tak dziwne, jak by się w pierw­szej chwili mogło wyda­wać. Ser­ner wyda­wał zarówno tygo­dniki, jak i popo­łu­dniówki. Był wła­ści­cie­lem dużego por­talu rand­ko­wego, dwóch płat­nych kana­łów tele­wi­zyj­nych, a także dru­żyny pił­kar­skiej z nor­we­skiej pierw­szej ligi i nie powi­nien mieć nic wspól­nego z gazetą taką jak „Mil­len­nium”.

Ale przed­sta­wi­ciele Ser­nera – przede wszyst­kim odpo­wie­dzialny za publi­cy­stykę Ove Levin – zapew­niali, że kon­cern potrze­buje do port­fo­lio pre­sti­żo­wego pro­duktu, że wszy­scy z kie­row­nic­twa podzi­wiają „Mil­len­nium” i że pra­gną tylko tego, żeby się nie zmie­niło. – Nie jeste­śmy tu po to, żeby zara­biać! Chcemy robić coś waż­nego – powie­dział Levin. Natych­miast posta­rał się też o to, żeby dostali duży zastrzyk gotówki.

Z początku nie mie­szał się w pracę redak­cji. Był to więc busi­ness as usual, choć z tro­chę więk­szym budże­tem. W zespole zago­ściła znów nadzieja i chwi­lami nawet Mikael Blom­kvist czuł, że w końcu ma czas na dzien­ni­kar­stwo i nie musi mar­twić się o pie­nią­dze. Ale mniej wię­cej w chwili kiedy zaczęła się nagonka na niego, atmos­fera ule­gła zmia­nie i zaczęły się naci­ski. Mikael nie mógł ode­przeć myśli, że kon­cern wyko­rzy­stał sytu­ację.

Levin zapew­niał, że bez prze­szkód mogą dalej robić wszystko to, z czego są znani – pro­wa­dzić dro­bia­zgowe śledz­twa, posłu­gi­wać się lite­rac­kim sty­lem i być spo­łecz­nie zaan­ga­żo­wani. Ale prze­cież nie wszyst­kie arty­kuły muszą trak­to­wać o nie­pra­wi­dło­wo­ściach eko­no­micz­nych, nie­spra­wie­dli­wo­ści i skan­da­lach w poli­tyce. Pisząc o życiu gla­mour – cele­bry­tach i naj­śwież­szych pre­mie­rach – rów­nież można upra­wiać wyśmie­nite dzien­ni­kar­stwo – stwier­dził, po czym zaczął z pasją opo­wia­dać o ame­ry­kań­skich edy­cjach „Vanity Fair” i „Esqu­ire”, o Gayu Talese i jego kla­sycz­nym por­tre­cie Sina­try Frank Sina­tra has a Cold, o Nor­ma­nie Maile­rze, Tru­ma­nie Capote, Tomie Wolfe i Bóg wie kim jesz­cze.

Mikael w zasa­dzie nie miał nic prze­ciwko temu. Sam zale­d­wie pół roku wcze­śniej napi­sał długi repor­taż o feno­me­nie papa­raz­zich i wie­dział, że gdyby tylko zna­lazł dobry, poważny punkt widze­nia, mógłby spor­tre­to­wać dowolną wydmuszkę. To nie temat decy­duje o tym, czy dzien­ni­kar­stwo jest dobre, czy złe – lubił mawiać. Liczy się podej­ście. Bro­nił się przed tym, co wyczy­tał mię­dzy wier­szami – że to począ­tek poważ­niej­szego ataku, że „Mil­len­nium” sta­nie się dla kon­cernu tytu­łem jed­nym z wielu, czymś, co można dowol­nie zmie­niać, dopóki to się opłaca. Aż w końcu sta­nie się nija­kie.

Dla­tego kiedy w pią­tek po połu­dniu usły­szał, że Ove Levin zatrud­nił kon­sul­tanta i zle­cił mu prze­pro­wa­dze­nie sze­regu badań ryn­ko­wych, o któ­rych miał opo­wie­dzieć po week­en­dzie – po pro­stu uciekł do domu. Sie­dząc przy biurku albo leżąc w łóżku, ukła­dał pło­mienne prze­mowy, w któ­rych wyja­śniał, dla­czego „Mil­len­nium” powinno pozo­stać wierne swo­jej wizji: Na przed­mie­ściach trwają zamieszki. W par­la­men­cie zasia­dają człon­ko­wie ugru­po­wa­nia otwar­cie wyra­ża­ją­cego wro­gość wobec imi­gran­tów. Ludzie są coraz mniej tole­ran­cyjni. Faszyzm zata­cza coraz szer­sze kręgi. Na każ­dym kroku można spo­tkać żebra­ków i bez­dom­nych. Pod wie­loma wzglę­dami Szwe­cja stała się pań­stwem wstydu. Odda­jąc się marze­niom, sfor­mu­ło­wał w myślach tak wiele zgrab­nych, pod­nio­słych słów, wygło­sił tyle traf­nych i prze­ko­nu­ją­cych stwier­dzeń, że wszyst­kim w redak­cji, a nawet w kon­cer­nie Ser­nera otwo­rzyły się oczy. Gre­mial­nie posta­no­wiono pójść za nim.

Kiedy jed­nak tro­chę ochło­nął, zdał sobie sprawę, jak nie­wiele zna­czą jego słowa dla kogoś, kto kie­ruje się wyłącz­nie wzglę­dami eko­no­micz­nymi. Money talks, bul­l­shit walks i te sprawy. Przede wszyst­kim gazeta musiała się utrzy­mać. Dopiero potem mogli zacząć zmie­niać świat. Tak to działa, więc zamiast ukła­dać kolejne gniewne ora­cje, zaczął się zasta­na­wiać, czy nie dałoby się skom­bi­no­wać jakie­goś dobrego tematu. Miał nadzieję, że jakaś sen­sa­cyjna histo­ria mogłaby dodać zespo­łowi pew­no­ści sie­bie i spra­wić, że wszy­scy ola­liby bada­nia Levina, prze­wi­dy­wa­nia, że „Mil­len­nium” kost­nieje, i wszystko to, z czym jesz­cze zamie­rzał wysko­czyć Ove.

Od czasu ostat­niego sen­sa­cyj­nego tematu Blom­kvist stał się czymś w rodzaju skrzynki na wsze­la­kie newsy. Codzien­nie infor­mo­wano go o nie­pra­wi­dło­wo­ściach i ciem­nych inte­re­sach. Musiał przy­znać, że więk­szość z tych infor­ma­cji była gówno warta. Roz­ma­ici pie­nia­cze, zwo­len­nicy teo­rii spi­sko­wych, baj­ko­pi­sa­rze i prze­mą­drzalcy sprze­da­wali mu naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne histo­rie, które nie wytrzy­my­wały naj­prost­szej wery­fi­ka­cji albo nie były na tyle cie­kawe, żeby miał pisać o nich arty­kuł. Z dru­giej strony za czymś kom­plet­nie banal­nym potrafi się kryć nie­po­wta­rzalny temat. W pro­stej spra­wie ubez­pie­cze­nio­wej albo zgło­sze­niu zagi­nię­cia może się kryć wspa­niała, uni­wer­salna histo­ria. Ni­gdy nie ma pew­no­ści. Należy meto­dycz­nie zapo­zna­wać się ze wszyst­kim i mieć otwarty umysł. Dla­tego w sobotni pora­nek usiadł z lap­to­pem i notat­ni­kiem i zaczął się prze­ko­py­wać przez to, co miał.

Pra­co­wał do pią­tej po połu­dniu. Odkrył kilka spraw, które dzie­sięć lat wcze­śniej pew­nie pod­nio­słyby mu ciśnie­nie, a teraz nie budziły więk­szego entu­zja­zmu. Wie­dział, że to powszechny pro­blem. Po kilku deka­dach w zawo­dzie pra­wie wszystko wydaje się zna­jome. Można widzieć, że temat jest dobry, a i tak nie móc się do niego zapa­lić. Kiedy strugi lodo­wa­tego desz­czu zaczęły bęb­nić o dach, prze­rwał i wró­cił do Eli­za­beth Geo­rge.

Wma­wiał sobie, że to nie tylko eska­pizm. Doświad­cze­nie mówiło mu, że naj­lep­sze pomy­sły czę­sto poja­wiają się pod­czas odpo­czynku. Kiedy czło­wiek zaj­muje się czymś innym, kawałki ukła­danki potra­fią nagle wsko­czyć na swoje miej­sce. Ale żadna kon­struk­tywna myśl nie przy­szła mu do głowy. Może poza tą, że powi­nien czę­ściej tak leżeć i czy­tać dobre książki. Kiedy ponie­dział­kowy ranek przy­wi­tał go kolejną ulewą, miał już za sobą pół­tora kry­mi­nału Geo­rge i trzy stare numery „New Yor­kera”, które ponie­wie­rały się na noc­nym sto­liku.

SIE­DZIAŁ NA SOFIE w dużym pokoju, popi­jał cap­puc­cino i wpa­try­wał się w zawie­ru­chę za oknem. Czuł się zmę­czony i wyja­ło­wiony. Nagle wstał – jakby posta­no­wił dzia­łać. Wło­żył buty i zimowy płaszcz i wyszedł z domu. Pogoda była absur­dal­nie paskudna.

Lodo­waty wiatr, ciężki od desz­czu, prze­szy­wał do szpiku kości. Mikael szyb­kim kro­kiem ruszył w dół, ku Horns­ga­tan, sza­rej jak ni­gdy. Cała dziel­nica Söder wyda­wała się wyprana z kolo­rów. W powie­trzu nie wiro­wał nawet jeden poły­sku­jący jesienny listek. Z opusz­czoną głową i rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi minął kościół Marii Mag­da­leny. Szedł w stronę Slus­sen. Skrę­cił w prawo w Götgatsbacken i jak zwy­kle wszedł mię­dzy butik Monki a pub Indigo. Potem ruszył do redak­cji na trze­cim pię­trze, tuż nad loka­lami Gre­en­pe­ace. Już na klatce usły­szał szum roz­mów.

W środku było wyjąt­kowo dużo ludzi. Wszy­scy pra­cow­nicy redak­cji, naj­waż­niejsi fre­elan­ce­rzy, trzech ludzi Ser­nera, dwóch kon­sul­tan­tów i Ove Levin. Tym razem ubrał się tro­chę swo­bod­niej. Nie wyglą­dał już jak dyrek­tor i naj­wy­raź­niej przy­swoił sobie kilka nowych wyra­żeń, na przy­kład potoczne „siema”.

– Siema, Micke, co tam sły­chać? – zagaił.

– To zależy od cie­bie – odparł Mikael, choć nie miał nic złego na myśli.

Zauwa­żył jed­nak, że Levin potrak­to­wał to jak wypo­wie­dze­nie wojny, więc kiw­nął sztywno głową, wszedł do pokoju i usiadł na jed­nym z krze­seł usta­wio­nych w małe pół­kole.

LEVIN ODCHRZĄK­NĄŁ i spoj­rzał ner­wowo na Mika­ela Blom­kvi­sta. Gwiaz­dor dzien­ni­kar­stwa, który w drzwiach wyda­wał się nasta­wiony tak bojowo, teraz spra­wiał wra­że­nie uprzej­mego i zain­te­re­so­wa­nego i nie wyglą­dało na to, żeby chciał się kłó­cić albo dys­ku­to­wać. Ale to ani tro­chę nie uspo­ko­iło Ovego. Pra­co­wał kie­dyś z Blom­kvi­stem na zastęp­stwie w „Expres­sen”. Pisali wtedy głów­nie szyb­kie newsy i mnó­stwo róż­nych bzdur. Potem, w knaj­pie, marzyli o wiel­kich repor­ta­żach i rów­nie sen­sa­cyj­nych dema­ska­cjach. Godzi­nami roz­pra­wiali o tym, że ni­gdy się nie zado­wolą tym, co kon­wen­cjo­nalne i uła­dzone, i zawsze będą drą­żyć głę­biej. Byli mło­dzi, ambitni i chcieli mieć wszystko naraz. Ove czę­sto tęsk­nił za tam­tymi cza­sami – rzecz jasna nie za wyna­gro­dze­niem, godzi­nami pracy czy nawet za włó­cze­niem się po barach i towa­rzy­stwem panie­nek, ale za marze­niami i siłą, która się w nich kryła. Bywało, że tęsk­nił za cią­głą chę­cią zmie­nia­nia spo­łe­czeń­stwa i dzien­ni­kar­stwa, pisa­nia tak, żeby świat sta­wał w miej­scu, a wła­dza drżała. No i oczy­wi­ście cza­sem zada­wał sobie pyta­nia, które nawet dla kogoś z jego pozy­cją były nie­unik­nione: co się z tym wszyst­kim stało? Gdzie się podziały marze­nia?

A prze­cież Mikael Blom­kvist speł­nił każde z nich – nie tylko dla­tego, że ujaw­nił kilka naj­więk­szych afer współ­cze­sno­ści. Naprawdę pisał z siłą i pasją, o któ­rych fan­ta­zjo­wali, ni­gdy się nie ugiął przed naci­skami z góry ani nie szedł na kom­pro­misy, gdy w grę wcho­dziły ide­ały. Tym­cza­sem on… no tak, ale prze­cież to on zro­bił karierę, prawda? Dziś, co bar­dzo go cie­szyło, z pew­no­ścią zara­biał dzie­sięć razy tyle co Blom­kvist. Jaką korzyść miał Micke ze swo­ich sen­sa­cyj­nych tema­tów, jeśli nie było go stać na porządny domek na wsi. Miał tylko tę małą szopę w San­dhamn. Czym, na Boga, była ta cha­łupa w porów­na­niu z jego nowym domem w Can­nes? Niczym! To on i tylko on wybrał wła­ściwą drogę.

Zre­zy­gno­wał z mozol­nej roboty w pra­sie codzien­nej, zatrud­nił się u Ser­nera jako ana­li­tyk mediów i poznał samego Haakona Ser­nera, co zmie­niło jego życie i przy­nio­sło mu bogac­two. Odpo­wia­dał za publi­cy­stykę w wielu gaze­tach i kana­łach tele­wi­zyj­nych i naprawdę to uwiel­biał. Uwiel­biał wła­dzę, pie­nią­dze i wszystko, co się z tym wią­zało, a jed­nak… potra­fił przy­znać, że cza­sem marzył o tym, co robił Micke. Chciałby robić to samo, w ogra­ni­czo­nych daw­kach, ale jed­nak. On też chciał być uwa­żany za dobrego publi­cy­stę i zapewne dla­tego tak mocno naci­skał, by kon­cern stał się udzia­łow­cem „Mil­len­nium”. Mały pta­szek szep­nął mu do ucha, że gazeta prze­żywa kry­zys finan­sowy i że redak­tor naczelna Erika Ber­ger, na którą był skry­cie napa­lony, nie chce zwal­niać swo­ich dwóch naj­śwież­szych nabyt­ków – Sofie Mel­ker i Emila Grandéna. Nie mogłaby tego zro­bić, gdyby gazeta nie dostała zastrzyku gotówki.

Krótko mówiąc, dostrzegł nie­ocze­ki­waną szansę wku­pie­nia się w jeden z wiel­kich i pre­sti­żo­wych pro­duk­tów na szwedz­kim rynku medial­nym. Nie można było jed­nak powie­dzieć, żeby kie­row­nic­two Ser­nera odno­siło się do tego pomy­słu z entu­zja­zmem. Prze­ciw­nie – po cichu mówiło się, że „Mil­len­nium” jest prze­sta­rzałe i lewi­cu­jące, a przy tym ma ten­den­cję do popa­da­nia w kon­flikty z waż­nymi rekla­mo­daw­cami i współ­pra­cow­ni­kami. Gdyby nie zabie­gał o to tak żar­li­wie, sprawa z pew­no­ścią roze­szłaby się po kościach. Tłu­ma­czył, że kwota, którą zain­we­stują w „Mil­len­nium”, w szer­szej per­spek­ty­wie jest śmieszna i choć ten drobny wkład nie­ko­niecz­nie przy­nie­sie kro­ciowe zyski, może im zapew­nić coś znacz­nie waż­niej­szego – wia­ry­god­ność. Cokol­wiek by mówić o Ser­ne­rze, wia­ry­god­ność nie była wtedy ich mocną stroną. Inwe­sty­cja w „Mil­len­nium” ozna­cza­łaby, że dzien­ni­kar­stwo i wol­ność słowa mimo wszystko są dla nich ważne. Człon­ko­wie zarządu nie byli co prawda szcze­gól­nymi miło­śni­kami wol­no­ści słowa ani dzien­ni­kar­stwa w stylu „Mil­len­nium”, ale odro­bina wia­ry­god­no­ści nie mogła im zaszko­dzić. Mimo wszystko zda­wali sobie z tego sprawę i udało mu się ich namó­wić. Obie strony przez długi czas uwa­żały to za uśmiech losu.

Ser­ner zyskał roz­głos, a gazeta nie musiała zwal­niać pra­cow­ni­ków i mogła się zaj­mo­wać tym, co było jej spe­cjal­no­ścią: wni­kli­wymi, dobrze napi­sa­nymi repor­ta­żami. Sam Levin świe­cił jak słońce. Wziął nawet udział w deba­cie w Publi­cist­klub­ben, pod­czas któ­rej z całą skrom­no­ścią powie­dział:

– Wie­rzę w dobre przed­się­wzię­cie. Zawsze wal­czy­łem o dzien­ni­kar­stwo śled­cze.

A potem… nie chciał nawet o tym myśleć. Zaczęła się nagonka na Blom­kvi­sta. W pierw­szej chwili nawet nie było mu przy­kro. Odkąd Mikael zabły­snął jako wielka gwiazda na repor­ter­skim nie­bie, nie mógł się po cichu nie cie­szyć, ile­kroć wyszy­dzano go w mediach. Ale tym razem nie był zado­wo­lony zbyt długo. Syn Ser­nera, Tho­rvald, zauwa­żył, że w mediach spo­łecz­no­ścio­wych wrze, i roz­dmu­chał sprawę, choć oczy­wi­ście nic go to nie obcho­dziło. Tho­rvald nie był chło­pa­kiem, któ­rego inte­re­so­wa­łyby poglądy dzien­ni­ka­rzy. Ale lubił mieć wła­dzę.

Uwiel­biał knuć intrygi i dostrzegł szansę, żeby coś ugrać albo przy­naj­mniej utrzeć nosa star­szym człon­kom zarządu. Szybko udało mu się skło­nić dyrek­tora gene­ral­nego Stiga Schmidta – który jesz­cze nie­dawno nie miał czasu na takie bła­hostki – do oświad­cze­nia, że „Mil­len­nium” nie dosta­nie żad­nej taryfy ulgo­wej i musi się dosto­so­wać do nowych cza­sów, tak jak wszyst­kie inne pro­dukty kon­cernu.

Levin, który wła­śnie uro­czy­ście zapew­nił Erikę Ber­ger, że nie będzie się mie­szał do pracy redak­cji – no, może cza­sem zabie­rze głos jako przy­ja­ciel i doradca – poczuł, że ma zwią­zane ręce i musi pro­wa­dzić skom­pli­ko­waną zaku­li­sową grę. Na wszel­kie spo­soby pró­bo­wał zdo­być popar­cie Eriki, Malin i Chri­stera dla nowych celów gazety. Jak wszystko, co rodzi się w pośpie­chu i panice, nie były one zbyt jasno spre­cy­zo­wane, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, cho­dziło o odmło­dze­nie i sko­mer­cja­li­zo­wa­nie „Mil­len­nium”.

Oczy­wi­ście wie­lo­krot­nie zapew­niał, że nie ma mowy o pogrze­ba­niu duszy gazety i jej cha­rak­te­ry­stycz­nej bra­wury, ale wła­ści­wie nie był pewien, co tak naprawdę miał na myśli. Wie­dział tylko, że „Mil­len­nium” musi być bar­dziej gla­mour, żeby zado­wo­lić zarząd, i że trzeba zmniej­szyć liczbę dłu­gich arty­ku­łów o gospo­darce, bo mogą draż­nić rekla­mo­daw­ców i naro­bić wro­gów zarzą­dowi – choć oczy­wi­ście nie powie­dział tego Erice.

Chcąc unik­nąć nie­po­trzeb­nych kon­flik­tów, na wszelki wypa­dek ubrał się swo­bod­niej niż zwy­kle. Nie chciał nikogo pro­wo­ko­wać błysz­czą­cym gar­ni­tu­rem i kra­wa­tem – mod­nymi atry­bu­tami kie­row­nic­twa. Miał na sobie dżinsy, pro­stą białą koszulę i gra­na­towy swe­ter z dekol­tem w serek. Dłu­gie krę­cone włosy, które zawsze były jego małym, bun­tow­ni­czym zna­kiem roz­po­znaw­czym, spiął w koń­ski ogon, jak naj­więksi kozacy wśród dzien­ni­ka­rzy tele­wi­zyj­nych. Przede wszyst­kim jed­nak zaczął z pokorą, wyko­rzy­stu­jąc całą wie­dzę zdo­bytą na kur­sach mene­dżer­skich.

– Witam wszyst­kich – powie­dział. – Co za bez­na­dziejna pogoda! Mówi­łem to już kilka razy, ale chęt­nie powtó­rzę: My, przed­sta­wi­ciele kon­cernu Ser­nera, jeste­śmy nie­praw­do­po­dob­nie dumni, że możemy uczest­ni­czyć w tej podróży, a dla mnie samego zna­czy ona jesz­cze wię­cej. To zaan­ga­żo­wa­nie w przed­się­wzię­cia takie jak „Mil­len­nium” czyni moją pracę ważną i przy­po­mina mi, dla­czego kie­dyś myśla­łem o pracy w tym zawo­dzie. Pamię­tasz, Micke, jak sie­dzie­li­śmy w barze Opera i marzy­li­śmy o wszyst­kim, co będziemy razem robili? Nie poma­gało nam to wytrzeź­wieć, he, he.

Mikael Blom­kvist nie wyglą­dał, jakby cokol­wiek pamię­tał. Ale on nie dał się zbić z tropu:

– Nie, nie zamie­rzam ude­rzać w nostal­giczne tony – cią­gnął. – Zwłasz­cza że nie ma ku temu powodu. W tam­tych cza­sach branża nie narze­kała na brak pie­nię­dzy. Wystar­czyło pierw­sze lep­sze mor­der­stwo w Kråkemåli, a wynaj­mo­wa­li­śmy śmi­gło­wiec, rezer­wo­wa­li­śmy całe pię­tro w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nym hotelu i zama­wia­li­śmy szam­pana na after­party. Wie­cie, kiedy pierw­szy raz jecha­łem w swoją pierw­szą zagra­niczną podróż, zapy­ta­łem Ulfa Nil­sona, który pisał repor­taże ze świata, jak stoi marka nie­miecka. Nie mam poję­cia, odpo­wie­dział. Sam usta­lam kursy walut. He, he! W tam­tych cza­sach nie oszczę­dza­li­śmy na podró­żach. Pamię­tasz, Micke? I może wła­śnie wtedy byli­śmy naj­bar­dziej kre­atywni. W zasa­dzie nie musie­li­śmy się spe­cjal­nie wysi­lać, a i tak sprze­da­wa­li­śmy mnó­stwo egzem­pla­rzy. Ale, jak wszy­scy wiemy, sporo się zmie­niło. Nastały czasy mor­der­czej kon­ku­ren­cji i nie jest łatwo zara­biać na dzien­ni­kar­stwie, nawet wam – najlep­szej redak­cji w kraju. Pomy­śla­łem więc, że poroz­ma­wiamy dziś o przy­szłych wyzwa­niach. Pod­kre­ślam, że w żad­nym wypadku nie wyobra­żam sobie, że mógł­bym was cze­go­kol­wiek nauczyć. Chcę tylko poło­żyć fun­da­ment pod dys­ku­sję. Jako Ser­ner zle­ci­li­śmy prze­pro­wa­dze­nie sze­regu badań doty­czą­cych waszych czy­tel­ni­ków i tego, jak „Mil­len­nium” jest odbie­rane. Nie­które wnio­ski mogą was tro­chę prze­ra­zić. Ale pro­po­nuję, żeby­śmy zamiast się mar­twić, potrak­to­wali to jako wyzwa­nie i uświa­do­mili sobie, że nastał czas naprawdę sza­lo­nych zmian.

Zawie­sił głos i zaczął się zasta­na­wiać, czy uży­cie słowa „sza­lone” nie było błę­dem, czy nie za bar­dzo się sta­rał spra­wiać wra­że­nie wylu­zo­wa­nego, czy ten wstęp nie był zanadto żar­to­bliwy i rubaszny. Zawsze należy się liczyć z bra­kiem poczu­cia humoru u kiep­sko opła­ca­nych mora­li­stów, mawiał Haakon Ser­ner. Nie, pomy­ślał, zaraz to napra­wię. Prze­cią­gnę ich na swoją stronę!

MIKAEL BLOM­KVIST wyłą­czył się mniej wię­cej w momen­cie, gdy Levin oznaj­mił, że wszy­scy muszą się zasta­no­wić nad swoją cyfrową doj­rza­ło­ścią. Nie zare­je­stro­wał wywo­dów na temat mło­dego poko­le­nia, które nie zna ani „Mil­len­nium”, ani Mika­ela Blom­kvi­sta. Ale dzięki pecho­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści aku­rat w chwili kiedy Levin zaczął o tym mówić, poczuł, że ma dosyć, i wyszedł na kawę. Nie usły­szał więc, że nor­we­ski kon­sul­tant Aron Ull­man stwier­dził bez ogró­dek:

– Żało­sne. Tak się boi, że wszy­scy o nim zapo­mną?

Ale w tam­tej chwili nic nie byłoby w sta­nie obcho­dzić go mniej. Był wście­kły, bo Levin naj­wy­raź­niej wie­rzył, że bada­nia mogą ich ura­to­wać. A prze­cież to nie pie­przone ana­lizy rynku stwo­rzyły tę gazetę, tylko wraż­li­wość i zaan­ga­żo­wa­nie. „Mil­len­nium” osią­gnęło swoją pozy­cję dla­tego, że wszy­scy sku­piali się na tym, co dobre i ważne, nie szli za aktu­al­nymi tren­dami. Stał w anek­sie kuchen­nym i zasta­na­wiał się, kiedy wyj­dzie Erika.

Wyszła po mniej wię­cej dwóch minu­tach. Wsłu­chi­wał się w stu­ka­nie jej obca­sów i pró­bo­wał oce­nić, jak bar­dzo jest zła. Jed­nak kiedy przed nim sta­nęła, posłała mu tylko zre­zy­gno­wany uśmiech.

– Co z tobą?

– Po pro­stu nie mogłem tego słu­chać.

– Wiesz, że ludzie czują się cho­ler­nie nie­zręcz­nie, kiedy się tak zacho­wu­jesz.

– Wiem.

– I, jak sądzę, wiesz, że Ser­ner nie może kiw­nąć pal­cem bez naszej zgody. Na­dal mamy nad wszyst­kim kon­trolę.

– Gówno mamy, nie kon­trolę. Jeste­śmy ich zakład­ni­kami, Ricky! Nie rozu­miesz tego? Jeżeli nie będziemy robić tego, co nam każą, wyco­fają wspar­cie, a wtedy jeste­śmy udu­pieni! – krzyk­nął tro­chę za gło­śno, a kiedy Erika uci­szyła go i pokrę­ciła głową, dodał już ostroż­niej: – Przy­kro mi. Zacho­wuję się jak szcze­niak. Ale teraz idę do domu. Muszę pomy­śleć.

– Ostat­nio bar­dzo mało czasu spę­dzasz w redak­cji.

– Myślę, że uzbie­rało mi się sporo nad­go­dzin do wyko­rzy­sta­nia.

– To prawda. Chcesz mieć wie­czo­rem towa­rzy­stwo?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – odparł, a potem wyszedł i ruszył w stronę Götgatsbacken.

WIATR I DESZCZ sma­gały go po twa­rzy. Było mu zimno. Klął. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie wpaść do Pocket­shopu i nie kupić jesz­cze jed­nego angiel­skiego kry­mi­nału, w któ­rym mógłby się zatra­cić. Skrę­cił jed­nak w S:t Pauls­ga­tan. Kiedy po pra­wej mijał restau­ra­cję sushi, zadzwo­nił tele­fon. Był prze­ko­nany, że to Erika. Ale to nie była ona – dzwo­niła jego córka, Per­nilla. Wybrała bar­dzo zły moment. Zawsze miał wyrzuty sumie­nia, że tak nie­wiele dla niej robi.

– Cześć, skar­bie – powie­dział.

– Co to za odgłos?

– Chyba wiatr.

– Okej, okej, będę się stresz­czać. Dosta­łam się na kre­atywne pisa­nie na Biskops Arnö!

– Więc teraz chcesz pisać – odparł o wiele za ostro, pra­wie z sar­ka­zmem, co oczy­wi­ście było niespra­wiedliwe pod każ­dym wzglę­dem.

Powi­nien był jej natych­miast pogra­tu­lo­wać i życzyć powo­dze­nia. Ale miała za sobą tyle trud­nych lat. Prze­ska­ki­wała z jed­nej dziw­nej chrze­ści­jań­skiej sekty do dru­giej i stu­dio­wała roz­ma­ite kie­runki, i żad­nego nie skoń­czyła. Był już tym zmę­czony.

– Nie nazwa­ła­bym tego okrzy­kiem rado­ści.

– Sorry. Nie jestem dziś sobą.

– A kiedy jesteś?

– Chciał­bym tylko, żebyś zna­la­zła coś, w czym naprawdę się odnaj­du­jesz. Nie wiem, czy pisa­nie to dobry pomysł, jeśli wziąć pod uwagę, jak wygląda ta branża.

– Nie będę się zaj­mo­wała nud­nym dzien­ni­kar­stwem jak ty.

– To co będziesz robiła?

– Pisała naprawdę.

– Okej – powie­dział. Nie pytał, co ma na myśli. – Wystar­czy ci pie­nię­dzy?

– Dora­biam w Wayne’s Cof­fee.

– Wpad­niesz na kola­cję? Poroz­ma­wia­li­by­śmy o tym.

– Nie wyro­bię się. Chcia­łam ci tylko powie­dzieć – odparła i roz­łą­czyła się. Pró­bo­wał dostrze­gać dobre strony jej entu­zja­zmu, ale humor zepsuł mu się jesz­cze bar­dziej. Prze­ciął Maria­tor­get i Horns­ga­tan.

Kiedy wszedł na swoje pod­da­sze przy Bel­l­mans­ga­tan, czuł się tak, jakby je opu­ścił przed chwilą. Miał dziwne wra­że­nie, że nie ma już pracy i że roz­po­czyna nowe życie, w któ­rym zamiast cięż­kiej harówki czeka go bez­miar wol­nego czasu. Przez chwilę zasta­na­wiał się, czy tro­chę nie posprzą­tać. Wszę­dzie walały się gazety, książki i ubra­nia. W końcu jed­nak wyjął z lodówki dwie butelki pil­snera urqu­ella, usiadł na kana­pie w dużym pokoju i spró­bo­wał trzeźwo oce­nić sytu­ację – na tyle, na ile można to zro­bić z odro­biną piwa we krwi. Co powi­nien zro­bić?

Nie miał poję­cia i – co naj­bar­dziej go prze­ra­żało – nie czuł już woli walki. Prze­ciw­nie – był dziw­nie zre­zy­gno­wany, jak gdyby „Mil­len­nium” prze­sta­wało go inte­re­so­wać. Po raz kolejny zadał sobie pyta­nie: Czy nie czas zająć się czymś innym? Spra­wiłby rzecz jasna wielki zawód Erice i pozo­sta­łym. Ale czy był odpo­wied­nim czło­wie­kiem do pro­wa­dze­nia gazety utrzy­mu­ją­cej się z reklam i pre­nu­me­raty? Może lepiej by paso­wał gdzie indziej, gdzie­kol­wiek by to miało być?

Nawet duże poranne dzien­niki powoli się wykrwa­wiały. Pie­nią­dze na repor­taże, w któ­rych się spe­cja­li­zo­wał, można było zna­leźć tylko w mediach publicz­nych – dzien­ni­ka­rzy śled­czych miały radiowe wia­do­mo­ści Ekot i tele­wi­zja… Dla­czego by nie? Od razu pomy­ślał o Kaj­sie Åkerstam – wspa­nia­łej kobie­cie, z którą raz na jakiś czas uma­wiał się na drinka. Była sze­fową pro­gramu „Upp­drag gran­sk­ning” tele­wi­zji SVT i od lat pró­bo­wała go zwer­bo­wać. Jak dotąd bez­sku­tecz­nie.

Nie miało zna­cze­nia, co pro­po­no­wała, ani jak uro­czy­ście obie­cy­wała mu wspar­cie i nie­za­leż­ność. „Mil­len­nium” było jego domem i ser­cem. Ale teraz… może powi­nien sko­rzy­stać, jeśli mimo pomyj, które wszę­dzie na niego wyle­wano, oferta na­dal jest aktu­alna. Wiele już robił w tym zawo­dzie, ale ni­gdy nie pra­co­wał w tele­wi­zji. Nie licząc współ­pracy przy set­kach tele­wi­zyj­nych debat i pro­gra­mów śnia­da­nio­wych. Praca w „Upp­drag gran­sk­ning” mogłaby na nowo roz­nie­cić w nim żar.

Zadzwo­niła komórka i na chwilę ogar­nęła go radość. Bez względu na to, czy to Erika, czy Per­nilla, będzie miły i zamieni się w słuch. Ale na wyświe­tla­czu zoba­czył zastrze­żony numer. Ode­brał.

– Czy roz­ma­wiam z Mika­elem Blom­kvi­stem? – zapy­tał jakiś młody głos.

– Tak.

– Ma pan chwilę, żeby poroz­ma­wiać?

– Jeżeli się przed­sta­wisz, może będę miał.

– Nazy­wam się Linus Bran­dell.

– Rozu­miem. O co cho­dzi?

– Mam dla pana temat.

– W takim razie słu­cham.

– Opo­wiem, jeśli wysko­czy pan do Bishop’s Arms po dru­giej stro­nie ulicy. Tam się spo­tkamy.

Mikael się zde­ner­wo­wał. Nie tylko z powodu roz­ka­zu­ją­cego tonu, ale i obec­no­ści nie­pro­szo­nego gościa w pobliżu jego domu.

– Myślę, że tele­fon w zupeł­no­ści wystar­czy.

– To nie jest coś, o czym powinno się roz­ma­wiać przez tele­fon.

– Dla­czego roz­mowa z panem tak mnie męczy?

– Może miał pan zły dzień?

– Ma pan rację, rze­czy­wi­ście.

– No widzi pan. Pro­szę się pofa­ty­go­wać do Bishopa. Posta­wię panu piwo i opo­wiem coś naprawdę moc­nego.

Mikael chciał syk­nąć: Prze­stań mi mówić, co mam robić! A jed­nak, może dla­tego, że nie miał do roboty nic cie­kaw­szego niż sie­dze­nie i duma­nie nad swoją przy­szło­ścią, odparł:

– Sam płacę za swoje piwo. Ale w porządku, przyjdę.

– To mądra decy­zja.

– Jesz­cze jedno.

– Tak?

– Jeżeli będzie pan mar­no­wał mój czas i snuł wariac­kie teo­rie spi­skowe o tym, że Elvis żyje, a pan wie, kto zabił Olofa Pal­mego, natych­miast wra­cam do domu.

– Fair eno­ugh – odparł Linus Bran­dell.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: