- W empik go
Consilio - ebook
Consilio - ebook
Jak daleko można się posunąć, aby uratować życie bliskiej osoby?
Kraków, lata dwudzieste XX wieku. W Szpitalu Uniwersyteckim grupa osób skupionych wokół lekarza Juliana Zagajewskiego prowadzi tajne badania naukowe, eksperymentując z pionierskimi przeszczepami organów. Nieszczęśliwy wypadek kobiety bliskiej sercu jednego z medyków powoduje, że ambitni badacze posuwają się o krok za daleko…
Krakowska policja kryminalna zaczyna odnotowywać liczne przypadki okrutnego traktowania ludzi i zwierząt, a podejrzenia padają na środowisko medyczne.
Czy początkiem mrocznych zajść mogła być samobójcza śmierć pewnego sowieckiego zbiega i dokumenty, które razem z nim trafiły do Polski?
„Consilio” to opowieść o tajemniczych zbrodniach, szalonych ambicjach ludzi nauki oraz o początkach transplantologii, która odkrywa swoje ponure oblicze.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-66-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autorka1
ROK 1926
Powietrze wisiało, było ciężkie od zapachów lata. Po dwutygodniowym upale rośliny straciły turgor i tylko smętnie szeleściły uschłymi organami w nikłych, niemal nieodczuwalnych podmuchach wiatru. Liście ziół skręciły się niczym trąbki osadzone na kikutach łodyg. Leniwe gąsienice, wpełznąwszy w nie, chroniły swe włochate ciała przed spływającym z nieba żarem.
– Nie mam już siły, to koniec... – wyszeptał, mając wrażenie, że zaraz wyzionie ducha.
Zwalił się, dysząc ciężko, na suchą i przykrą w kontakcie ze skórą łąkę. Pokrowiec spękanej ziemi, upleciony z poplątanych źdźbeł trawy pozbawionych, jak i ona, jakiejkolwiek wilgoci.
– Naprawdę już nie mogę. Boże, nie pozwól im mnie znaleźć... – dodał.
Uniósłszy głowę nad połamanymi badylami, sunął wzrokiem po zaroślach, z których przed chwilą wypadł. Nic, ani śladu pogoni. Widać dali za wygraną.
Boże, dziękuję... – pomyślał.
Oblizał spierzchnięte usta. Gęsta, mazista ślina spotęgowała tylko uczucie pragnienia. Położył się na wznak. Wciągnął głęboko w płuca powietrze wypalone słońcem, drażniące woniami, usiłując wyrównać oddech. Musi tak pozostać. Odczekać. Upewnić się, że swołocz nie podąża już za nim.
Na szczęście nie mieli psów. W duchu dziękował za to opatrzności, bo gdyby było inaczej, nie miałby z nimi szans. Dopadliby go, zanim przekroczył zieloną granicę. Dźwignął się i znowu rozejrzał lękliwie nad pożółkłymi kępami, po czym ponownie opadł na ziemię, wzbijając tuman kurzu. Znieruchomiał, wlepiając wzrok w bezkresny błękit.
Ani jednej chmury. Nie ma szans na deszcz... – pomyślał zrezygnowany.
Zmacał brudną dłonią zawiniątko we wnętrzu przepastnej kieszeni. Spoczywało bezpiecznie pod powłoką spłowiałego płótna starej bluzy, oddzielone przepoconą materią od mocno bijącego serca.
Zapadł w letarg, przerywany nerwowym opędzaniem się od much i bąków. Kąsały bezlitośnie, żłopiąc wprost z krwiobiegu lub zlizując szybko krzepnącą krew z licznych zadrapań. Strach trzymał go jeszcze przez jakiś czas pośrodku tego upiornego skwaru i wampirycznych pasożytów.
W końcu wychynął spomiędzy zakurzonych, obumarłych pędów. Ospale podniósł obolałe ciało z ziemi. Mięśnie nóg w odwecie zaprotestowały nieznośnym bólem, nienawykłe do kilkugodzinnego marszobiegu. Mimo to powlókł się ku pasmu zmęczonych drzew na brzegu wygonu. Dystans do nich zmniejszał się z każdym chwiejnie stawianym krokiem. Jeszcze tylko dwa, trzy skurcze i rozkurcze tkanki. Tyle wystarczy, żeby znaleźć się poza zasięgiem żaru.
Kiedy tam dotarł, oparł plecy o chropowaty pień starej wierzby. Rozkoszował się jej cieniem, z oczyma nadal czujnie wlepionymi w suchą łąkę. Jednocześnie wyczuwał nozdrzami niewielką zmianę zapachu i wilgotności powietrza. Jak wiedzione instynktem zwierzę.
Odwrócił się i skierował wzrok poza zarośla. Dostrzegł zakole rzeki, która jeszcze niedawno musiała wartko płynąć po niewielkiej wklęsłości terenu. Teraz pozostała nikła struga z wodą rozlewającą się gdzieniegdzie w płytkie kałuże.
– Woda! – szepnął i mimo zmęczenia podszedł spiesznie do tego ratunku.
Spiekota odsłoniła w korycie kacze mydło o gołębim kolorze, zalegające warstwami pomiędzy kamieniami dna. Pochylił się, nabrał w dłonie ciepławej wody i pił, nie zważając na jej zmętnienie. Kilkakrotnie powtarzał czynność, zaspokajając pragnienie. Potem zdjął bluzę i spodnie, ułożył je starannie z dala od strumienia, by nie zamokły. Zaczerpnął mazistej niebieskawej gliny kaczego mydła i roztarł po obolałym ciele. Odczuł ulgę, chłodząc miejsca ukąszeń i przepracowane mięśnie.
Spłukał z siebie ił, nie czekając, aż zaschnie. Gołębioszare strużki spływały po skórze. Zbaczały, napotkawszy strupy lub splątane kępki włosów.
Doprowadził do porządku odzienie, strzepał z niego kurz i źdźbła traw. Podwinął rękawy, by zamaskować naderwaną tkaninę. To na wypadek spotkania kogoś po drodze. Żałował, że nie może zostać w tym zakątku dłużej, uprać i wysuszyć przepoconej odzieży. Zarzucił więc nieświeże ubrania na czyste ciało i czmychnął w las po drugiej stronie rzeki.
2
Przed zmierzchem natknął się na starą szopę. Rozłaziła się po polanie, sypiąc we wszystkie strony zmurszałymi deskami. Zwietrzały szkielet ledwo mógł ochronić go przed wzrokiem nieoczekiwanego przybysza.
Pomimo to zdecydował, że zostanie tu na noc. Zgarnął w najbardziej osłonięty kąt budy resztki siana, walające się tu i ówdzie po dziurawej podłodze. Chwilę trwało, nim umościł ciało, tak by nie czuć dotkliwego bólu, na prowizorycznym posłaniu.
Natychmiast zapadł w ciężki sen, przerywany szmerami i rumorem leśnej nocy. Nie sądził, że ciemność może być tak głośna. Nie potrafił rozpoznać źródeł westchnień, stukotów, pohukiwań i nagłych krzyków przeszywających powietrze. Nie orientował się dobrze w tych odgłosach. Rozumiał jednak, że były one rezultatem dzikiego życia. Zwykłego dla gąszczy rozciągających się wokół jego schronienia.
Dla niego jednak były czymś nieznanym. Czymś przerażającym. Z ulgą przyjął więc brzask wlewający się do środka przez szpary między deskami.
Postanowił spędzić w tym ustroniu kilka najbliższych dni, by zmylić ewentualne poszukiwania, zanim podąży dalej. Logika powiedzie tropiących go od razu do Krakowa. Każdego, kto zna jego przeszłość i będzie ścigać zbiega – od razu do Krakowa. Odczeka więc, aż zaniechają bezowocnych poszukiwań w mieście.
3
Kolejne doby mijały, podobne jedna do drugiej jak dwie krople wody.
Za dnia mężczyzna przeczesywał okolicę w poszukiwaniu strawy. Skąpe źródełko, na które natknął się, wałęsając po ostępach leśnych, dostarczało zielonkawej od glonów wody. Nadawała się jednak do picia. Spijał ją więc z miniaturowych wodospadów utworzonych przez małe otoczaki, naturalnie spiętrzone poniżej cieku. Pochłaniał wszystko, co miało jakiekolwiek wartości odżywcze. Maliny, poziomki, liście i kwiaty żmijowca. Żuł korzenie dzikiej marchwi i pasternaku. Pomyślał nawet pożądliwie o ptasich jajach. Było jednak zdecydowanie za późno na takie smakołyki. Młode ptaki, nauczone ostrożności, zwinnie umykały przed nim w popłochu.
Często borykał się z rozstrojem żołądka, nieprzyzwyczajonego do skąpej, wegetariańskiej diety. Czosnek niedźwiedzi i krwawnik z rzadka pomagały w pozbyciu się tych dolegliwości. Nie był typem trapera – skutecznego w polowaniach bez broni. Cierpiał zatem coraz dotkliwiej na brak mięsa. Wracał do kryjówki, gdy wieczorna szarość stopniowo pochłaniała świat.
Nocami, nim zasnął, oswajał zmysły z naturą. I planował wypad do osady położonej kilka kilometrów dalej – na skraju lasu. Zamknąwszy oczy, wyobrażał sobie kurnik pełen gdaczącego mięsa i krągłych jaj. Może uda się coś złapać i czmychnąć, nim gospodarze połapią się, że we wsi grasuje rabuś?
Nigdy nie rozstawał się z zawartością kieszeni. Chronił zawiniątko jak największy skarb. Teraz jednak, przed wyjściem do ludzi, znalazł dla niego bezpieczne miejsce poza swoim odzieniem – w wysoko położonej, w sam raz głębokiej i osłoniętej przez konary dziupli. Na wszelki wypadek... Troszczył się, by – gdyby został schwytany – nie dostało się w niepożądane ręce.
Spenetrował dokładnie wzrokiem okolicę. Zapamiętał charakterystyczne szczegóły otoczenia, żeby bez trudu odnaleźć drzewo po powrocie. Miał nadzieję na powrót.
Wysupłał z wnętrza kieszeni zamotany w grube płótno tobołek. Stał odwrócony przodem do okazałego pnia. Drżącymi dłońmi odwijał zawartość z warstw szorstkiej, lnianej tkaniny. Zachowywał się, jakby ktoś stał za jego dość szerokimi plecami i usiłował dojrzeć, co on tak pieczołowicie ukrywa. Mozolnie wyjmował spomiędzy osłony coś, co miał zaraz schować. Wyiskał w końcu najmniejszy element ze środka, oderwał zębami kawałek lnu i pospiesznie owinął. Wrzucił drobiazg z powrotem za powłokę kieszeni. Większą paczkę skrzętnie umieścił na dnie dziupli i przysypał suchymi liśćmi. Zeskoczył z dębu i szurając podeszwą, dla niepoznaki rozgarnął równomiernie ściółkę pod drzewem.
Kilkakrotnie odwracał głowę, odchodząc. Jakby lękał się, czy stary sękaty dąb jeszcze stoi pomiędzy gęstymi kępami jarzębin, czy czeka cierpliwie na jego powrót.
4
Ostrożnie wyłonił się z zarośli. Oczy, przyzwyczajone do głębokiej czerni nocy wewnątrz lasu, pozwalały teraz sprawnie orientować się we wsi. Wydawało mu się, że jest nawet zbyt jasno. Niebezpiecznie jasno. Pomimo tego skradał się do upatrzonej wcześniej chałupy. Stała, przytulona do jabłoniowego sadu, nieco na uboczu osady. Liche drzwi, zawarte tylko na zewnętrzny skobel, dzieliły go od kurnika. Łatwa zdobycz. Nie będzie problemu. Zatrzymał się na moment przy drewnianych balach ściany. Nasłuchiwał, nim odważył się w końcu przekręcić kołek.
Wsunął wychudzone ciało przez szparę lekko uchylonych drzwi. Rozejrzał się jeszcze uważnie i zamknął świat za sobą.
Kury, ślepe o tej porze, gdaknęły bez energii. Mościły ciężkie kupry na grzędzie, gubiąc przy tym pióra.
Zanim zdecydował się na złapanie jednej z nich, pomacał rozcapierzonymi palcami za jajkami w koszach wyścielonych sianem. Kobiałki stały jedna przy drugiej pod niebielonym przepierzeniem, które oddzielało kurnik od komórki na zbędne sprzęty. Sięgało mu ono zaledwie pasa. Pomyślał, że może znajdzie tam starą kosę lub inne ostre narzędzie. Przydałoby się do skonstruowania ostrza do polowań w lesie. Podciągnął się więc, wspierając dłonie o górną krawędź płotka, i sprawnie przeskoczył na drugą stronę.
– Rany boskie! Co się dzieje? Kto tu? Ratunku! Napadli mnie! – usłyszał.
Nogami trafił prosto w miękkie, tłuste ciało śpiącego jeszcze przed chwilą, a teraz krzyczącego wniebogłosy parobka. Zsunął się szybko z tego nieoczekiwanego podnóżka i nachylił nad leżącym.
– Złodzieje! Mordercy! Oszczędź mnie, nie zabijaj! – Chłopak kontynuował swe jazgotliwe wrzaski.
– Cicho, przecież nie zrobię ci nic złego – prosił.
Uspokajające słowa intruza nie poskutkowały. Wzmożony ryk chłopca obudził domowników. Pędem wbiegli przez drzwi łączące kurnik z domostwem.
– Łapać złodzieja! Nie dajcie mu uciec! – Wszyscy rzucili się na mężczyznę.
– Bierz szybko powróz! Wisi na gwoździu w ścianie... – Obezwładnili go i związali konopnym sznurem.
– Ludzie, wysłuchajcie mnie. Nie jestem przestępcą. Błagam, nie wydajcie mnie policji. Wszystko wam wytłumaczę... Odejdę i więcej mnie nie zobaczycie. – Więzień próbował ratować się z opresji, całkiem zgrabnie używając polszczyzny. O jego pochodzeniu z radzieckiej strony świadczyły bardziej śpiewna niż tutejszych mowa i rosyjski akcent.
Nie chcieli słuchać próśb i tłumaczeń sąsiada zza pobliskiej granicy. Bali się. Swojego może by nawet puścili wolno, ale tego – nie. Posłali więc spiesznie parobka po policjantów z przygranicznego miasteczka. Przykazali mu, by powiedział, że zdybali na rabunku Rosjanina.
Młody mężczyzna miał nadzieję, że policjanci zrozumieją jego sytuację. Że będą bardziej łaskawsi niż ci, którzy przyłapali go na kradzieży. Wiarę w taki obrót sprawy stracił, widząc, że mundurowi zbliżają się w towarzystwie jego oprawców, swołoczy ścigającej go przed tygodniem. Jak na ironię, radzieccy strażnicy szwendali się wciąż po okolicy w poszukiwaniu uciekiniera. Nie dali za wygraną. Polscy funkcjonariusze z łatwością zawiadomili ich o podejrzanym rosyjskim złodzieju. Niech się zajmą swoim rodakiem. Ruscy nie zwlekali z przybyciem, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie ich tak długo tropiony zbieg. I nie rozczarowali się, co dało się dostrzec na rozradowanych twarzach strażników. Rosjanie oficjalnie już poszukiwali młodego mężczyzny i zażądali wydania swego zbiegłego obywatela.
Oznaczało to dla niego tylko jedno. Powrót do kraju, gdzie skażą go na wieloletnie katorgi, gdzie prędzej czy później wyjawi tajemną skrytkę. Wiedział, że nie wytrzyma długotrwałych tortur i wyjawi sekret. Albo wcześniej skona, zabierając tajemnicę ze sobą.
– Mamy cię, psie. Gdzie skradziony przedmiot? – Strażnik szturchnął spętanego mężczyznę kolbą karabinu Mosin. Uderzenie było mocne i stanowiło tylko zapowiedź tego, co w przyszłości czekało więźnia.
– To jakaś pomyłka. Nic nie wiem o żadnych skradzionych przedmiotach. – Młody człowiek bronił się jeszcze.
– Pomyłka? No, skoro uważasz, że to pomyłka... – Oprawca już szykował się do kolejnego ciosu. Zadał go z wielką przyjemnością i przymierzał się do przeszukania ubrania mężczyzny. Powstrzymało go jednak pytanie z ust jeńca:
– Zapalicie?
Więzień zaryzykował i bez pozwolenia sięgnął skrępowanymi dłońmi do swej kieszeni. Z trudem wyciągnął zawiniątko i zaczął je niezdarnie rozwiązywać, zapewne w poszukiwaniu papierosów. Zdaniem strażnika nic nie stało na przeszkodzie, by odłożyć na chwilę rewizję zbiega i zaciągnąć się kilka razy.
Rosjanin patrzył szyderczo i czekał z ironicznym grymasem na twarzy. W końcu pojmany oswobodził zawartość ze strzępu pobrudzonej tkaniny i zanim strażnicy się zorientowali, podniósł ją do ust. Zmiażdżył ampułkę zdrowymi, młodymi zębami i przełknął śmiertelną dawkę cykuty.
Doskoczyli do niego, złorzecząc, że tak łatwo wystrychnął ich na dudka. Nie zdążyli już zapobiec jego śmierci. Więzień wyszczerzył zęby w ostatnim, drwiącym uśmiechu. Zabrał tajemnicę ze sobą.