Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Córka diabła - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
29 października 2025
3399 pkt
punktów Virtualo

Córka diabła - ebook

Julia Krawiec wyjeżdża do Gdyni na ślub swojej przyjaciółki, Rity Walickiej. Na miejscu okazuje się jednak, że dziewczyna nie żyje, a zamiast hucznego wesela rodzinę czeka pogrzeb.

Tej tragedii nic nie zapowiadało, a mimo to ciało młodej nauczycielki muzyki, pasierbicy znanego handlarza diamentów, znaleziono u podnóża klifu w gdyńskim Orłowie. Przez lata „skarpa samobójców” była dla niej azylem – miejscem ucieczki i wytchnienia – lecz w jednej chwili stała się śmiertelną pułapką.

Dlaczego Rita wymknęła się grudniową nocą z domu i pobiegła na urwisko? Wszystko wskazuje na to, że właśnie tam planowała zakończyć swoje życie, jednak matka dziewczyny nie jest w stanie pogodzić się z tą teorią. Prosi Julię, by ze względu na dawną przyjaźń przyjrzała się sprawie.

Julia wprowadza się do domu przyjaciółki i zajmuje jej pokój. Od tej chwili zaczyna uważnie obserwować rodzinę oraz bliskie otoczenie Rity. Z czasem odkrywa, że wnętrza nadmorskiej willi skrywają niewygodne tajemnice. Podobnie jak ludzie, których Rita nazywała przyjaciółmi, a którym nigdy nie powinna była zaufać.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory cechują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani sąbohaterowie jej książek.

Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, thriller psychologiczny Lęki podskórne, a także powieść z nurtu domestic noir Sześć powodów, by umrzeć.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8382-733-9
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Stanęła na kli­fie. Blada poświata gru­dnio­wego księ­życa led­wie wystar­czała, by dostrzec zarys jego kra­wę­dzi. Mimo że znała każdy zaka­ma­rek tego miej­sca, noc czy­niła je zdra­dli­wym. Tam, gdzie zie­mia prze­cho­dziła w prze­paść, a gra­nice mię­dzy morzem a nie­bem zacie­rały się w mroku, tylko wprawne oko mogło wychwy­cić sub­telne róż­nice odcieni, jakie dzie­liły te trzy żywioły.

Wie­działa też, że na dole nie ma nic poza ostrymi gła­zami i wodą, która z cichym chlu­po­tem wdziera się mię­dzy kamie­nie. Ile osób stra­ciło tu życie? Mówiło się o sied­miu, ale kto mógł być tego pewien? Śmierć poja­wiała się po zmroku, a ran­kiem znaj­do­wano ciała – z poła­ma­nymi krę­go­słu­pami lub roz­trza­ska­nymi czasz­kami. Nikt nie mówił o tym gło­śno. Wła­dze i poli­cja sta­rały się uni­kać roz­głosu. Im mniej o tym wspo­mi­nano, tym mniej­sze było ryzyko, że miej­sce to sta­nie się atrak­cją dla poszu­ki­wa­czy moc­nych wra­żeń – tych, któ­rych mroczne histo­rie wabią niczym pło­mień ćmę.

Jed­nak ludzie zawsze wie­dzieli o kolej­nych zwło­kach zna­le­zio­nych na orłow­skiej plaży. „To się znowu stało” – mówiono. „Klif wezwał kolejną kobietę, klif zabił kolej­nego męż­czy­znę”. Czy to był tra­giczny wypa­dek? Chwila nie­ostroż­no­ści? A może ktoś świa­do­mie rzu­cał się w otchłań, zmę­czony życiem, w któ­rym nagle zabra­kło sensu? Nikt nie znał odpo­wie­dzi. Klif mil­czał, tak jak mil­czą wszyst­kie miej­sca, które widziały zbyt wiele.

Nie myślała teraz o prze­szło­ści ani o zagad­kach klifu. Zasta­na­wiało ją co innego – dla­czego latar­nia mor­ska na Helu, odda­lona o dzie­więt­na­ście kilo­me­trów, nie działa? Nie dotarły do niej żadne wie­ści o awa­rii, choć w tej chwili wszystko na nią wska­zy­wało.

Jej oczy powoli przy­zwy­cza­jały się do mroku. Zdjęła oku­lary i prze­tarła szkła chustką. Pode­szła ostroż­nie bli­żej kra­wę­dzi klifu i odsta­wiła na zie­mię swój mały ple­cak. Odru­chowo wzdry­gnęła się z zimna, które czuła w zbyt cien­kim płasz­czu, zało­żo­nym w pośpie­chu na nie­wiele grub­szy swe­ter. Owi­nięty wokół szyi sza­lik dawał tro­chę cie­pła, jed­nak stopy wsu­nięte w skó­rzane moka­syny były już nie­mal zdrę­twiałe od chłodu. Gdy zamy­kała za sobą drzwi domu, zupeł­nie nie myślała o tym, że ubrała się za lekko. Ważne było, by wymknąć się nie­po­strze­że­nie, nie budząc żad­nego z domow­ni­ków.

Przez chwilę wal­czyła z nie­sfor­nymi kosmy­kami wło­sów, które wyswo­ba­dzały się spod koł­nie­rza i wiro­wały na wie­trze. Nagle podmu­chy ustały. Na policz­kach poczuła coś mięk­kiego i chłod­nego. Pod­nio­sła głowę. Zasnute chmu­rami niebo powoli zrzu­cało pierw­sze płatki śniegu.

– Już myśla­łam, że tego nie zoba­czę – szep­nęła, pozwa­la­jąc, by dro­binki bia­łego puchu osia­dły na jej twa­rzy.

Stała nie­ru­chomo, jakby chciała zjed­no­czyć się z tym spo­koj­nym tań­cem natury. Zdjęła oku­lary po raz drugi, tym razem cho­wa­jąc je do kie­szeni. Na nic się teraz nie przy­da­wały, prze­szka­dzały jedy­nie w napa­wa­niu się chwilą. Zamknęła powieki. Przez moment udało jej się zapo­mnieć o prze­szy­wa­ją­cym zim­nie. Odtąd liczyły się tylko wiru­jące w powie­trzu płatki śniegu – drobne, ulotne, cudow­nie deli­katne.

Mogła­bym zostać tu na zawsze, pomy­ślała.

Do tego miej­sca, ukry­tego nad dwu­dzie­sto­me­tro­wym osu­wi­skiem, nikt nie zaglą­dał. Wci­śnięte mię­dzy drzewa i odda­lone od głów­nej ścieżki, pozo­sta­wało nie­wi­doczne dla spa­ce­ro­wi­czów wędru­ją­cych po plaży. Dało się je dostrzec jedy­nie od strony otwar­tego morza. Nazwała je Gniaz­dem – było jej oso­bi­stą kry­jówką przed świa­tem.

Latem Gniazdo pach­niało żywicą i mor­skim powie­trzem, nio­są­cym krzyki wiru­ją­cych nad wodą mew. Jesie­nią, gdy w klif ude­rzały nisz­czy­ciel­skie sztormy, które kawa­łek po kawałku kra­dły osu­wa­jącą się zie­mię, zamie­rało. Zimą wszystko cichło – morze, wiatr, nawet roz­krzy­czane ptaki. Sia­dała wtedy na zwa­lo­nym pniu drzewa, który od lat leżał w tym samym miej­scu, i patrzyła w nie­koń­czący się hory­zont.

Tej nocy nie zamie­rzała zatrzy­my­wać się w Gnieź­dzie na dłu­żej, niż to było konieczne. Wyjęła z kie­szeni małą pla­sti­kową latarkę, a z ple­caka – zawi­niątko ukryte w poszewce od poduszki i meta­lową łyżkę. Świe­cąc sobie pod nogi, pode­szła pod jedną z sosen rosną­cych na skraju urwi­ska. Uklę­kła pod drze­wem i wbiła łyżkę w zasko­ru­piałą glebę. Z wysił­kiem odłu­py­wała kolejne grudki, for­mu­jąc nie­wielki dołek. Kiedy był gotowy, wyrów­nała jego brzegi dłońmi.

Zanim wsu­nęła zawi­niątko do ziemi, zdjęła z niego poszewkę. Przez moment patrzyła na białe meta­lowe pudełko z rysun­kami kolo­ro­wych pudli.

– Musisz tu zostać. I musisz nam wyba­czyć – wyszep­tała.

Słowa zadrżały w jej gar­dle. Chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale prze­rwała, odwra­ca­jąc się gwał­tow­nie w stronę drzew.

– Kto idzie? – zawo­łała, nasłu­chu­jąc.

Dźwięk przy­po­mi­nał kroki. Ciche, stłu­mione, jakby ktoś prze­mie­rzał leśne poszy­cie. Chwy­ciła latarkę i oświe­tliła pobli­skie pnie, ale nie dostrze­gła niczego ani nikogo.

Tylko mi się wyda­wało, pomy­ślała. Zwy­kła ułuda.

Wsu­nęła pudełko do dołka i sta­ran­nie zakryła je zie­mią. Ubiła pię­ścią powierzch­nię, a potem przy­sy­pała wszystko mokrym igli­wiem i liśćmi.

Pod­nio­sła się z kolan i wró­ciła na skraj klifu, gdzie zosta­wiła ple­cak. Zamknęła oczy, zło­żyła dło­nie i zaczęła się modlić.

– Odpuść nam… jako i my odpusz­czamy… nie wódź nas na poku­sze­nie… zbaw nas ode złego… – powta­rzała raz za razem, zatra­ca­jąc się w bła­ga­niu.

Nie czuła już chłodu i nie czuła ciała, jakby zmy­sły i wszel­kie fizyczne dozna­nia nagle zni­kły, porzu­ca­jąc nad nim kon­trolę. Ock­nęła się dopiero, gdy jej stopy ode­rwały się od kra­wę­dzi urwi­ska.

Świat wokół niej zawi­ro­wał. Śnieg zamie­nił się w wielką mgłę, a zie­mia – w ciemną otchłań. Darem­nie pró­bo­wała chwy­cić dłońmi cokol­wiek, co mogłoby utrzy­mać ją na skraju klifu. Zaplą­tana w śnieżny pył leciała głową w dół, ku pod­my­wa­nym przez morze ciem­nym gła­zom.ROZDZIAŁ I

Śnieg w Trój­mie­ście sypał nie­prze­rwa­nie od pię­ciu dni i nic nie wska­zy­wało na to, by w naj­bliż­szych godzi­nach miało się to zmie­nić. Służby miej­skie nie nadą­żały z wysy­ła­niem na ulice Gdyni płu­gów i pia­ska­rek, co dotkli­wie odczu­wali kie­rowcy oso­bo­wych aut, w tym jed­nego, zmie­rza­ją­cego ku kościo­łowi pod wezwa­niem Matki Boskiej Bole­snej. Koła skody pro­wa­dzo­nej przez Julię Kra­wiec grzę­zły w bia­łym puchu zale­ga­ją­cym na bocz­nych dro­gach i dopiero przy samej świą­tyni zła­pały jako taką przy­czep­ność.

Zapar­ko­wała na samym końcu sznura samo­cho­dów usta­wio­nych pod przy­le­ga­ją­cym do kościoła cmen­ta­rzem. Scho­wała twarz w wyso­kim koł­nie­rzu spe­cjal­nie kupio­nego na dzi­siej­szą uro­czy­stość sza­rego płasz­cza z wełny i wysko­czyw­szy na śnieg w srebr­nych szpil­kach, ruszyła do głów­nego wej­ścia.

Wolała nie rzu­cać się nikomu w oczy. Ama­ran­towa suk­nia z ceki­nami i roz­cię­ciem na udzie oraz poły­skliwe czó­łenka zupeł­nie nie paso­wały do oka­zji. Wszystko przez to, że sia­da­jąc za kie­row­nicą kilka godzin temu, nie miała poję­cia, że zamiast tań­czyć na weselu, przyj­dzie jej uczest­ni­czyć w pogrze­bie.

Zaci­snęła więc pasek w płasz­czu tak, by nie wyj­rzał spod niego jaskrawy mate­riał sukni, po czym wsu­nęła się bez­sze­lest­nie do świą­tyni i zajęła miej­sce w ostat­niej ławce. Rozej­rzała się po wnę­trzu.

Kościół był nie­wielki i w swym wypo­sa­że­niu skromny, nie­mniej przy­tulny. Na ścia­nach wisiały nie­liczne obrazy świę­tych, a niski sufit z desek zdo­biły pro­ste, asce­tyczne żyran­dole z żarów­kami w kształ­cie świec. Za ołta­rzem znaj­do­wała się mar­mu­rowa rzeźba Matki Boskiej, trzy­ma­ją­cej na kola­nach zdję­tego z krzyża Chry­stusa. Julia przy­po­mniała sobie, jak Rita mówiła o tym miej­scu. Uwiel­biała jego spo­kój i tu, przed tym ołta­rzem, zamie­rzała wziąć swój wyma­rzony ślub.

Po tym, jak go – z oczy­wi­stych przy­czyn – odwo­łano, Julia nie spo­dzie­wała się zoba­czyć tłu­mów na pogrze­bie. Zwłasz­cza że matka Rity wysto­so­wała jasną prośbę, że pogrą­żona w bólu rodzina chcia­łaby prze­żyć tę tra­ge­dię we wła­snym, wąskim gro­nie. Dla­tego, poza kil­koma oso­bami z naj­bliż­szej rodziny i zni­komą garstką przy­ja­ciół zmar­łej, w kościele nie było nikogo.

Naj­pierw jej spoj­rze­nie spo­częło na zamknię­tej trum­nie w kolo­rze orze­cha, umiesz­czo­nej na dwóch masyw­nych sto­ja­kach. Dookoła niej leżały wią­zanki bia­łych lilii, któ­rych słodki zapach mie­szał się z chłod­nym powie­trzem świą­tyni. Potem prze­su­nęła wzrok na foto­gra­fię w sepii umiesz­czoną tuż nad trumną. Łagod­nym wzro­kiem spo­glą­dała z niej trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia kobieta o pocią­głej twa­rzy, dużych oczach skry­tych za sty­li­zo­wa­nymi na lata pięć­dzie­siąte oku­la­rami i pięk­nie wykro­jo­nych ustach. Julia dobrze znała to zdję­cie Rity. Tak naprawdę było frag­men­tem o wiele więk­szej foto­gra­fii, na któ­rej poza zamy­śloną kobietą znaj­do­wała się jesz­cze jedna osoba. Był nią Miron Smo­lik, narze­czony zmar­łej. Julia nie­wiele o nim wie­działa. Rita wspo­mi­nała o nim rzadko i nie cią­gnęła roz­mowy, gdy z ust Julii padało pyta­nie, w jaki spo­sób się poznali. Jed­nak oka­zja, jaką sta­no­wił ślub, miała dać zde­cy­do­wa­nie więk­sze moż­li­wo­ści pozna­nia tego czło­wieka. Z oczy­wi­stego powodu Miron znik­nął z poże­gnal­nego por­tretu, usu­nięto jego twarz, retu­szu­jąc przy tym tło i pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wize­ru­nek zmar­łej.

Kiedy już napa­trzyła się na Ritę, zaczęła przy­glą­dać się syl­wet­kom osób zebra­nych wokół trumny. Kilka z nich roz­po­znała od razu.

Matka Rity, choć minęły lata, odkąd widziała ją po raz ostatni, nie zmie­niła się zbyt­nio. Nale­żała do tych osób, z któ­rymi czas obcho­dził się wyjąt­kowo łaska­wie, pozo­sta­wia­jąc im zarówno szczu­płą syl­wetkę, jak i gład­kość policz­ków, widoczną nawet spod cien­kiej koronki upię­tej do żałob­nego toczka. Odkąd Wanda wyszła powtór­nie za mąż, stała się kobietą z zasob­nym port­fe­lem, więc ele­gan­cja, która stała się jej zna­kiem roz­po­znaw­czym, nie opu­ściła jej nawet w tym trud­nym dniu. Miała na sobie dosko­nale skro­jony czarny płaszcz pod­kre­ślony w talii sze­ro­kim skó­rza­nym paskiem z sub­tel­nie błysz­czącą klamrą, na nogach zamszowe kozaki na obca­sach, dło­nie zaś osła­niały popie­late ręka­wiczki. Kobieta co rusz pod­cho­dziła do trumny i gła­dziła jej wieko z czu­ło­ścią, jakby pró­bo­wała poczuć bli­skość zmar­łej tra­gicz­nie córki.

Sio­stra Rity, Anna, pre­zen­to­wała zupeł­nie inny obraz. Sie­działa na skraju ławki, zgar­biona i wyraź­nie zanie­dbana. Jej jesionka była roz­cheł­stana, a włosy – spięte w pośpie­chu pla­sti­kową klamrą. Miała pod­krą­żone oczy i zaczer­wie­nione policzki, na któ­rych malo­wały się zarówno ból, jak i zmę­cze­nie. Obok niej, tuż przy ławce, stał dzie­cięcy wózek, który deli­kat­nie koły­sała stopą. W jej skur­czo­nej posta­wie było coś bole­snego, jakby wypa­ro­wało z niej całe życie.

W dru­gim rzę­dzie sie­działa dłu­go­włosa blon­dynka z paznok­ciami poma­lo­wa­nymi na bor­dowo, która raz po raz zakła­dała za uszy opa­da­jące na czoło kosmyki. Z racji tego, że opie­rała głowę na ramie­niu Jakuba, przy­rod­niego brata Rity, Julia domy­śliła się, że to musi być jego żona, Szar­lota.

Tuż za nią usa­do­wił się męż­czy­zna w śred­nim wieku, praw­do­po­dob­nie nowy mąż Wandy, a ojczym Rity. Z jego twa­rzy trudno było wyczy­tać cokol­wiek, zwłasz­cza że rzadko obra­cał ją w stronę trumny. Pozo­stałe miej­sca zaj­mo­wali ludzie, któ­rych Julia nie znała. Byli mło­dzi, wszy­scy schlud­nie ubrani, ale bez żałob­nego zacię­cia. Wyglą­dali na kole­gów z pracy odde­le­go­wa­nych do odda­nia ostat­niej posługi Ricie albo na dal­szych zna­jo­mych, któ­rym wypa­dało tu zaj­rzeć z kon­do­len­cjami.

– Założę się, że nie przyj­dzie – Julia usły­szała za ple­cami męski głos. – Miej­sce w pierw­szym rzę­dzie pozo­sta­nie puste aż do samego końca.

Obró­ciła się w jego stronę. Roz­po­znała tę twarz od razu: piwne oczy oko­lone ciem­no­ru­dymi rzę­sami, sze­roką szczękę i fry­zurę à la młody beatles.

Męż­czy­zna szyb­kim ruchem przy­kle­pał na czole grzywkę, pró­bu­jąc zakryć nią gruby na dwa palce pla­ster. Roz­piął guziki czar­nego płasz­cza, po czym wska­zał na miej­sce obok.

– Mogę?

Julia kiw­nęła zapra­sza­jąco głową.

Usiadł, ukła­da­jąc płaszcz tak, by nie pogiął się zbyt mocno.

– Po pierw­sze, moje szczere kon­do­len­cje – powie­działa. – To, co się stało z Ritą… na­dal nie mogę w to uwie­rzyć. Po dru­gie, o kim powie­dzia­łeś, że nie przyj­dzie?

– Może naj­pierw powin­ni­śmy…

– Julia Kra­wiec. – Wycią­gnęła na powi­ta­nie rękę. – Przy­ja­ciółka Rity sprzed wie­ków i do tego tro­chę z przy­padku.

– Domy­śli­łem się, że to ty. Rita dużo mi o tobie mówiła: była poli­cjantka i nie­do­szła druhna?

– Zga­dza się.

– Miron Smo­lik, nie­do­szły mąż. – Męż­czy­zna potrzą­snął jej ręką.

– Wypa­da­łoby powie­dzieć, że mi przy­jem­nie, ale w tej sytu­acji… – Julia zawa­hała się, nie koń­cząc zda­nia.

– Jest po pro­stu cho­ler­nie dziw­nie? – Usta Mirona wykrzy­wiły się w gorz­kim pół­u­śmie­chu. – Mnie nie musisz tego tłu­ma­czyć. Dziś mia­łem brać ślub, a skoń­czyło się na tym, że moja pra­wie-żona leży w drew­nia­nym pudle, a ja lecę na psy­cho­tro­pach.

Chciał dodać coś jesz­cze, ale zamilkł, widząc, że kilka osób sie­dzą­cych w ław­kach obró­ciło się w ich stronę.

– I jesz­cze to… Cią­gle gapią się na mnie, jak­bym zro­bił im jakąś krzywdę.

– Gapią się, bo sie­dzisz tu, zamiast być przy trum­nie.

– Już się przy niej nasie­dzia­łem, i to dłu­żej niż kto­kol­wiek z nich. Ale teraz… – Miron zawa­hał się, jakby szu­kał wła­ści­wych słów – teraz to już tylko teatr. Zamknięta trumna, kwiaty, żało­sne spoj­rze­nia. Wszy­scy udają, że są tacy prze­jęci, a więk­szość z nich led­wie znała Ritę, włą­cza­jąc w to tych naj­bliż­szych. Mówię serio, nawet w rodzi­nie ludzie się zupeł­nie sobą nie inte­re­sują. Mam się wzru­szać na widok desek albo tych lilii? Udu­sić się można od tego wszyst­kiego.

– Może na zewnątrz będzie mniej duszno – rzu­ciła Julia pół­gło­sem. – Wyj­dziemy?

Natych­miast kiw­nął głową.

Wymknęli się nie­mal bez­sze­lest­nie. Kiedy tylko zna­leźli się w przed­sionku, Miron z wes­tchnie­niem ulgi oparł się o ścianę tuż obok kro­piel­nicy i wycią­gnął z kie­szeni płasz­cza paczkę papie­ro­sów.

– Na wie­trze nie zapali – wyja­śnił, bły­ska­jąc pło­mie­niem z zapal­niczki.

Wyszli za główne drzwi, gdzie chłodne powie­trze z miej­sca ude­rzyło ich w twa­rze. Julia przy­glą­dała się przez chwilę, jak Miron zaciąga się papie­ro­sem, ale w końcu musiała zapy­tać po raz drugi:

– O kim mówi­łeś, że nie przyj­dzie?

Miron wypu­ścił dym z ust i przez moment obser­wo­wał, jak biała mgła znika w zimo­wym powie­trzu.

– O jej ojcu – odpo­wie­dział krótko. – Naj­wi­docz­niej stary Walicki ma cie­kaw­sze rze­czy do roboty niż poże­gna­nie córki.

– Może coś go zatrzy­mało?

– Nie sądzę. Na nasz ślub też się nie wybie­rał.

Julia znała ojca Rity o tyle o ile. Spo­tkała go dwa, może trzy razy w życiu. Wie­działa, że kie­dyś był nauczy­cie­lem muzyki w jed­nej z war­szaw­skich szkół. Potem ich rodzina się roz­pa­dła i Wanda prze­pro­wa­dziła się na stałe do Gdyni, a on został w sto­licy z cór­kami. Nie na długo, bo po pew­nym cza­sie spa­ko­wał całą ich trójkę i ruszył za byłą żoną na Pomo­rze. Kupił stary dom nie­opo­dal domu Wandy, zna­lazł pracę w innej szkole i liczył, że uda mu się odzy­skać dawne życie. Jego plan się nie powiódł. Wanda wyszła za Pla­tera i roz­stali się defi­ni­tyw­nie. Rita przez dłuż­szy czas miesz­kała z ojcem, dopiero na parę mie­sięcy przed śmier­cią prze­nio­sła się do matki. Anna też wypro­wa­dziła się do wynaj­mo­wa­nego miesz­ka­nia w bloku. Dawid Walicki został więc sam. To, że nie chciał przyjść na ślub córki, Julia mogła jesz­cze zro­zu­mieć. Mógł czuć żal do Rity, że zosta­wiła go wtedy, gdy jej potrze­bo­wał. Teo­ria o tym, że pod­czas wesela ciężko byłoby mu patrzeć na byłą żonę i jej nowego part­nera, też dałaby radę się jakoś obro­nić. Ale żeby nie przyjść na pogrzeb? Zwłasz­cza że, według słów Rity, łączyła ją z ojcem głę­boka zaży­łość.

– Wygląda więc na to, że będę musiała spo­tkać się z nim innym razem – stwier­dziła. – Bez względu na powód jego nie­obec­no­ści powin­nam zło­żyć mu kon­do­len­cje. A co do pozo­sta­łych: w kościele widzia­łam kilka obcych twa­rzy. Na sty­pie powiesz mi, kto jest kim. Wiem, że Rita miała paczkę bli­skich przy­ja­ció­łek.

Miron wypu­ścił kolejną chmurę dymu z ust.

– Po pierw­sze, żadna z nich na razie się nie poja­wiła. A po dru­gie, nie zamie­rzam uczest­ni­czyć w sty­pie.

– Chcesz urwać się zaraz po pogrze­bie?

– Tak będzie lepiej. Poza tym nic nie prze­łknę. No i nie zno­szę tłumu.

Julia spoj­rzała wymow­nie na drzwi kościoła, za któ­rymi łącz­nie znaj­do­wało się może dwa­dzie­ścia osób.

– Dla mnie to już tłum – wyja­śnił Miron.

– Jej rodzina może tego nie zro­zu­mieć.

– Prze­stało mnie to obcho­dzić. Wszystko, co mnie wią­zało z tymi ludźmi, leży teraz w trum­nie.

– Dość jasno powie­dziane.

Zaci­ska­jąc na pier­siach płasz­cze, minęli rząd aut sto­ją­cych pod kościelną bramą i pode­szli do skody.

– Przede wszyst­kim muszę zmie­nić buty – powie­działa Julia, otwie­ra­jąc bagaż­nik. – Sta­nie na cmen­ta­rzu w szpil­kach chyba by mnie zabiło.

Z małej walizki wyjęła parę skó­rza­nych bot­ków i baweł­niane skar­pety. Wsia­dła do auta i z ulgą ścią­gnęła ze stóp srebrne obcasy. W obec­no­ści Mirona nie­zręcz­nie było się jej prze­bie­rać z sukni w wygodne spodnie, więc wcią­gnęła tylko na sie­bie gra­na­towy polar, zapi­na­jąc zamek aż pod brodą. Kolejną ważną kwe­stią było pusz­cze­nie cie­płego nawiewu.

– Nie stój tak, wsia­daj. – Nachy­liła się nad sie­dze­niem pasa­żera i pocią­gnęła za klamkę.

Miron rzu­cił w śnieg nie­do­pa­łek papie­rosa, po czym umo­ścił się wygod­nie w fotelu.

– Dziwne to wszystko… – powie­dział.

– Co masz na myśli?

– Tę waszą zna­jo­mość. Rita mówiła mi, że nie widzia­ły­ście się od pięt­na­stu lat.

– Nie liczy­łam. Może i od pięt­na­stu. Co w tym dziw­nego?

– Jeśli mam być szczery, to… Nie obraź się, ale nie wie­rzę w przy­jaźń na odle­głość.

Julia prze­su­nęła odru­chowo dłońmi po kie­row­nicy.

– Trudno się nie zgo­dzić. Roz­mowy przez inter­net to zbyt mały wysi­łek jak na praw­dziwą zaży­łość. Nie­mniej Rita była dla mnie naprawdę ważna.

Miron odchy­lił głowę i wes­tchnął ciężko.

– Nie zamie­rza­łem być zło­śliwy.

– Nie byłeś. Szu­ka­nie odpo­wie­dzi to nie zło­śli­wość.

– Ciężko mi i nerwy sia­dają. Pró­buję to sobie wszystko jakoś poukła­dać, ale już sam nie wiem, co jest prawdą, a co zwy­kłą bujdą.

– Powiem ci, co jest prawdą. Mia­ły­śmy z Ritą umowę, że zostanę druhną na jej ślu­bie. Była wtedy bar­dzo młoda, dopiero co skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat i marzyła o księ­ciu na bia­łym koniu.

– Czyli o mnie. – Miron uśmiech­nął się nostal­gicz­nie.

– Na to wygląda. Tak czy ina­czej, to był jej pomysł. Wyszła z nim tak dawno temu, że kom­plet­nie o tym zapo­mnia­łam. Przy­po­mniała mi, gdy się zarę­czy­li­ście.

– Więc mia­łaś trzy­mać jej welon… Nie sądzi­łem, że ktoś trak­tuje takie obiet­nice serio.

– Jako że nie zwy­kłam robić z gęby cho­lewy, musia­łam się tu poja­wić. Spa­ko­wa­łam walizkę i wsia­dłam za kółko. Jesz­cze kilka godzin temu nie mia­łam poję­cia o tym, że nie żyje. Mia­ły­śmy się spo­tkać przed ołta­rzem.

– I obie dotrzy­ma­ły­ście obiet­nicy.

Julia spoj­rzała na bryłę kościoła.

– Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że jej już nie ma.

Miron zaczął ner­wowo otwie­rać i zamy­kać scho­wek przy fotelu pasa­żera.

– Nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego poszła na tę skarpę w środku nocy. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robiła.

– Nie wiesz tego. Mogła nikomu o tym nie wspo­mi­nać, nawet tobie.

– Teraz żałuję, że nie zmu­si­łem jej, by ze mną zamiesz­kała. Może gdy­bym miał ją stale na oku, nie doszłoby do tra­ge­dii. Tylko że ona była pod tym wzglę­dem uparta jak muł. Nie­no­wo­cze­sna była.

– To ci w niej prze­szka­dzało? Ta nie­no­wo­cze­sność?

– Cza­sami – odparł z wes­tchnie­niem. – Wiesz, jak jest.

– Jak? – Julia przyj­rzała się mu z zacie­ka­wie­niem.

– Prze­cież nie byli­śmy dziećmi, żeby trzy­mać się tylko za ręce. Mia­łem swoje potrzeby, kumasz?

– Ja zawsze kumam.

– No wła­śnie. Ale posta­no­wi­łem być cier­pliwy i nie naci­ska­łem. Dla takiej jak Rita warto było się tro­chę pomę­czyć.

– Zero seksu?

– Tego bym nie powie­dział. Coś tam od czasu do czasu mię­dzy nami było. Ale zde­cy­do­wa­nie za mało i za rzadko.

Mil­czeli przez dłuż­szą chwilę, patrząc, jak pada­jący śnieg zasy­puje przed­nią szybę auta.

– Pokaż mi, gdzie to się stało. Gdzie ją zna­le­ziono – popro­siła Julia.

– Teraz?

– Do wybrzeża nie­da­leko, za pół godziny będziemy z powro­tem.

Miron zaczął grze­bać w kie­szeni swo­jego płasz­cza.

– Niech ci będzie. Lep­sze to niż patrze­nie na trumnę. Ale poje­dziemy moim – powie­dział, obra­ca­jąc w dłoni bre­lo­czek z logo BMW.

Czarne auto z czer­woną przed­nią klapą wyglą­dało na dość drogą zabawkę. W porów­na­niu ze starą skodą było niczym słynne apar­ta­menty przy Zło­tej 44 wobec jej miesz­ka­nia przy Czer­nia­kow­skiej 34. Niby to samo mia­sto i numer zbli­żony, a jed­nak prze­paść.

– To wyda­rzyło się na Orło­wie – powie­dział Miron, otwie­ra­jąc pilo­tem drzwi. – Pośli­zgnęła się na kli­fie i pole­ciała pro­sto na głazy.

Julia wpa­so­wała się w wygodny, pach­nący skórą fotel.

– Tak, sły­sza­łam. Wanda… to zna­czy matka Rity, powie­działa mi, że ciało zna­le­ziono na plaży pod urwi­skiem.

– Dasz wiarę, że Rita ni­gdy nie poka­zała mi tego miej­sca na górze? Tego, z któ­rego spa­dła. Tylko o nim opo­wia­dała, że jest wyjąt­kowe i nie­mal dzi­kie. No i że lepiej samemu tam nie cho­dzić.

– Rze­czy­wi­ście, trudno w to uwie­rzyć…

– Zimą to zupełne odlu­dzie – Miron nie wyczuł alu­zji. – Zresztą sama się zaraz prze­ko­nasz.

Skie­ro­wał bmw w stronę morza. Droga od kościoła na klif wio­dła przez krótki odci­nek aleją Zwy­cię­stwa, po czym skrót odbi­jał w plą­ta­ninę osie­dlo­wych uli­czek. Zasy­pane śnie­giem, wyglą­dały jak biały labi­rynt.

Zatrzy­mał auto w zatoczce posto­jo­wej. Była nie­wielka, jakby stwo­rzona dla mak­sy­mal­nie dwóch pojaz­dów. Oddzie­lała linię strze­li­stych świer­ków od mało uczęsz­cza­nego pasa jezdni, który zakrę­cał wąską wstążką ostro ku górze, i ku maja­czą­cym w oddali uli­com z wil­lami.

Julia trza­snęła drzwiami i przez chwilę przy­glą­dała się domom. Były zbyt daleko, by ktoś mógł zauwa­żyć z okna krę­cącą się tu po nocy Ritę. Chyba że użyłby lor­netki, ale na to raczej nie nale­żało liczyć. Zresztą co to mia­łoby zmie­nić. Śmierć była prze­cież wypad­kiem.

– Droż­szych nie znaj­dziesz – powie­dział Miron, po czym wska­zał pal­cem na jeden z domów. – Widzisz te czer­wone dachówki? To dom jej matki. Miesz­kali tam we troje: Rita, Wanda i Edgar.

– Drugi mąż jej matki?

– Tak.

– Nie­zła chata.

– Ano nie­zła. To strefa nad­mor­ska, tu żyją naj­bo­gatsi.

– Ty też?

Roze­śmiał się i pokrę­cił głową.

– Ja nie jestem bogaty.

– Biedny chyba też nie.

– Masz na myśli tę furę? – Miron kop­nął czub­kiem buta w oponę bmw. – To nie za moje. Za wszystko, co mam, zapła­cił mój ojciec.

– Szczo­dry gość. Tylko pozaz­dro­ścić.

– Czego niby? Tego, że sta­ruszka gry­zie sumie­nie i przez to sypie gro­szem? Prze­cież to chore. Ale okej, on w to brnie, to ja też. Nie było go przy mnie przez całe moje dzie­ciń­stwo i teraz obaj uda­jemy, że taki układ z dawa­niem zaba­wek nam pasuje. – W mię­dzy­cza­sie zer­k­nął na kolejną, jaką był rzadki model spor­to­wego zegarka wypusz­czo­nego przez Bre­itlinga. – Jeśli mamy zdą­żyć na pogrzeb, powin­ni­śmy się pośpie­szyć.

Julia odwró­ciła wzrok od dachów domów i ruszyła za Miro­nem w głąb ściany świer­ków.

Nad­mor­ski las tylko pozor­nie wyda­wał się prze­rze­dzony. Wraz z kolej­nymi metrami, jakie przy­bli­żały ich do klifu, gęst­niał i sta­wał się coraz bar­dzie zwarty. Pod nogami nie bie­gła żadna ścieżka, jed­nak Miron szedł pew­nym kro­kiem przed sie­bie, odgar­nia­jąc sprzed twa­rzy co bar­dziej roz­ro­śnięte gałę­zie.

– Zaraz będziemy na miej­scu – powie­dział, nie odwra­ca­jąc się za sie­bie. – Już sły­chać morze. Jest dziś nie­spo­kojne.

Też zwró­ciła na to uwagę. Od strony urwi­ska docho­dził ich wzmo­żony szum żywiołu.

– To chyba nor­malne o tej porze roku? – zapy­tała.

– Zwy­kle jest tu o wiele ciszej. Kie­dyś były takie zimy, że zupeł­nie nie uświad­czy­łaś fal, a Bał­tyk cał­kiem sku­wał się lodem. Podobno nawet karczmy na tym lodzie sta­wiali. Teraz morze rzadko kiedy zama­rza, a jeżeli już, to tylko przy brzegu. A te fale to mi wyglą­dają na mały sztorm. Pew­nie wywo­łał go jakiś dryf. Prąd mor­ski – wyja­śnił.

– Dobrze znasz się na prą­dach?

– Każdy z tutej­szych coś tam o nich wie.

Wraz z kolej­nymi metrami zbli­ża­ją­cymi ich do klifu zaczy­nało się robić coraz zim­niej od zaci­na­ją­cego wia­tru.

Julia zaci­snęła moc­niej pasek płasz­cza.

– Więc mówisz, że ni­gdy tu nie byłeś?

Miron chuch­nął w zzięb­nięte dło­nie.

– Nie z Ritą. Nie mam o to do niej pre­ten­sji. Może gdyby cią­gnęło mnie do wody, ale nie cią­gnie. W ogóle nie lubię morza. Nawet nie umiem pły­wać.

– Nie o to pytam. Dziwi mnie, że jak na kogoś, kto ni­gdy tu nie był, tak dobrze znasz drogę.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się. Spoj­rzał na Julię, jakby pró­bo­wał wyczy­tać coś z jej twa­rzy. Nie dopa­trzył się niczego, poza zwy­kłą cie­ka­wo­ścią.

– Przy­sze­dłem tu po tym, jak zgi­nęła. Musia­łem zoba­czyć to miej­sce. I te kamie­nie na dole… Kiedy zna­le­ziono Ritę, nie było takiej moż­li­wo­ści. Poli­cja ogro­dziła teren taśmą i nie wpusz­czała za nią nikogo. Cze­ka­łem, aż pójdą. Kiedy się stąd zawi­nęli, pod­sze­dłem na sam skraj, żeby zoba­czyć, jak to wszystko wyglą­dało z góry.

– I wię­cej już tu nie przy­cho­dzi­łeś?

– Nie. Po co miał­bym to robić?

– Ludzie zwy­kle chcą jak naj­czę­ściej odwie­dzać miej­sce, w któ­rym stra­cili kogoś bli­skiego.

– Może i tak. Tylko że mnie nie bawi wyobra­ża­nie sobie, jak spa­dała z klifu, a potem leżała na dole ze skrę­co­nym kar­kiem. Gdy­bym tu prze­sia­dy­wał, odtwa­rzał­bym tę scenę w nie­skoń­czo­ność, a ja nie chcę od tego zwa­rio­wać, rozu­miesz?

– Powiedzmy.

Dalej szli bez słowa. Tylko raz przy­sta­nęli, kiedy coś strze­liło za ich ple­cami. Obró­cili się, jed­nak nie zauwa­żyli nikogo krę­cą­cego się mię­dzy drze­wami. Uznali, że to tylko spa­da­jąca czapa śniegu.

Miron dotarł na skraj klifu jako pierw­szy. Sta­nął w bez­piecz­nej odle­gło­ści od jego brzegu i wska­zał ręką na nie­wiele ponad metrowy skra­wek ziemi.

– To stało się tutaj, stąd spa­dła.

Julia zamie­rzała podejść do wska­za­nego miej­sca, ale poczuła, jak Miron chwyta ją za rękę.

– Nie radzę. Zie­mia jest śli­ska.

Odra­dzał nad wyraz życz­li­wie, ale Julia musiała zoba­czyć, co znaj­duje się na dole. Prze­cież po to kazała się tu przy­wieźć – żeby zro­zu­mieć, jak doszło do tej potwor­nej śmierci. Pomna tego, co usły­szała od Mirona i co się stało z Ritą, przy­kuc­nęła na skraju klifu i oparła dło­nie na śniegu. Dopiero teraz, będąc na czwo­raka, wysu­nęła głowę na tyle, by móc zoba­czyć leżące u stóp klifu głazy pod­my­wane przez sza­le­jące fale.

– Jak długo tam leżała? – zapy­tała, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie dostrzec na kamie­niach jaki­kol­wiek ślad krwi. Głazy były jed­nak ide­al­nie czy­ste. Krew, choć musiała roz­lać się po upadku z takiej wyso­ko­ści, została z nich dokład­nie usu­nięta. Mógł to zro­bić ktoś ze straży przy­brzeż­nej, ale mogło też zadzia­łać samo morze.

– Ciało odna­le­ziono w połu­dnie, więc jakieś dwa­na­ście godzin.

– Wiesz, kto je zna­lazł?

Miron kiw­nął głową.

– Pewna przy­pad­kowa para spa­ce­ro­wała wtedy wzdłuż brzegu. Nie, nie tu, tam dalej. Byli z psem. Odbiegł od nich i pognał mię­dzy te skały. Nie reago­wał na woła­nie, więc pode­szli zoba­czyć, co się stało. Kamie­nie pod kli­fem są nie­sta­bilne, podej­rze­wali, że pies wsa­dził mię­dzy nie łapę i się zakli­no­wał. Kiedy pode­szli bli­żej, zoba­czyli, że zwie­rzak kręci się wokół cze­goś jasnego. Wyglą­dało na prze­ście­ra­dło. Kobieta pomy­ślała, że może wiatr zwiał komuś pra­nie z ogrodu, ale zaraz potem uświa­do­miła sobie, że to prze­cież gru­dzień. Wtedy wszystko stało się jasne. Rita leżała zwró­cona twa­rzą do ziemi.

– W któ­rym miej­scu?

Miron przy­kuc­nął na skraju klifu i wska­zał pal­cem na jeden z gła­zów.

– To ten naj­więk­szy, bli­żej wody.

Julia pod­nio­sła się z kolan i otrze­pała dło­nie ze śniegu.

– Ale zdjęć z oglę­dzin miej­sca nie widzia­łeś?

– Nie. Nie chcia­łem. Może widział je ktoś z jej rodziny.

– Pew­nie matka.

– Może. Nie wiem. Chcę być od tego wszyst­kiego jak naj­da­lej. Za dużo szumu się zro­biło wokół tej śmierci, a ludzie nie mają poję­cia, o czym mówią. Języki im pouci­nać to mało…

– Co takiego sły­sza­łeś?

Miron roz­ło­żył ręce w geście bez­rad­no­ści.

– Same genialne teo­rie. Na przy­kład, że coś Ritę opę­tało i dla­tego sko­czyła.

– Demon?

– Coś w tym rodzaju. Szkoda słów… Ale fakt, od pew­nego czasu zacho­wy­wała się dziw­nie.

– Według mnie cał­kiem zwy­czaj­nie. Pod­czas naszych roz­mów żad­nego opę­ta­nia w niej nie zauwa­ży­łam.

– Prze­cież mówię, że to bzdury! Ludzie na siłę szu­kają sen­sa­cji.

– Jacy ludzie? Wiesz, kim są?

Miron spo­sęp­niał.

– Wiem aż za dobrze. I dzi­wię się, że takie absurdy mogą im w ogóle przejść przez gar­dło. Nie­ważne, nie chcę o tym gadać. Dajmy już temu spo­kój, przy­naj­mniej dziś.

– Pró­buję zro­zu­mieć, dla­czego sko­czyła, i to na kilka dni przed waszym ślu­bem. To dość szo­ku­jące zacho­wa­nie jak na szczę­śliwą pannę młodą.

Miron kop­nął czub­kiem buta wysta­jący spod śniegu patyk.

– Tak do końca to nie była szczę­śliwa. Coś ją ewi­dent­nie gry­zło. Ale jeśli zamie­rzała ze sobą skoń­czyć, dla­czego cze­kała z tym do ostat­niej chwili?

Szybko wyczuł, że jego słowa zabrzmiały co naj­mniej dziw­nie.

– Mam na myśli, że lubiła roz­wią­zy­wać swoje pro­blemy od ręki – wyja­śnił.

– Więc może to nie było samo­bój­stwo, a zwy­kły wypa­dek. Zresztą czy nie tak podano w nekro­logu? Że zmarła w wyniku nie­szczę­śli­wego wypadku?

– Taką treść zaży­czyła sobie jej matka. To jej ofi­cjalna wer­sja. Nie chce wywo­łać skan­dalu, potwier­dza­jąc, że to było samo­bój­stwo. Ucier­piałby na tym rodzinny biz­nes.

– Han­del dia­men­tami?

– Wła­śnie. A kasa musi się prze­cież zga­dzać.

Julia zmru­żyła oczy.

– A ty co o tym myślisz? Naprawdę chciała się zabić?

Męż­czy­zna zaczął dra­pać się po czole z pla­strem.

– Sam już nie wiem. Może i ja nie zna­łem jej do końca.

– Cza­sem różne rze­czy po pro­stu się zda­rzają – rzu­ciła ostroż­nie Julia. – A tu jest naprawdę śli­sko.

Miron ostatni raz popa­trzył na morze, po czym odwró­cił się ple­cami do klifu i zaczął iść w stronę pozo­sta­wio­nego przy szo­sie auta.

– Powin­ni­śmy już wra­cać – rzu­cił przez ramię. – Niczego wię­cej tu nie znaj­dziesz, poza śnie­giem.

Julia chciała jesz­cze coś powie­dzieć, ale ugry­zła się w język. Zapewne dla­tego, że odkąd usły­szała o śmierci Rity, w jej gło­wie zaczęły poja­wiać się pyta­nia, na które w żaden spo­sób nie potra­fiła zna­leźć odpo­wie­dzi.

Kiedy dotarli pod kościół, msza dobie­gała końca. Wsu­nęli się do środka tak, jak z niego wyszli. Boczną nawą, bez­sze­lest­nie. Patrzyli, jak sze­ściu pra­cow­ni­ków domu pogrze­bo­wego zdej­muje trumnę z cia­łem Rity ze sto­ja­ków i opiera ostroż­nie na swo­ich ramio­nach. Zanie­śli ją pro­sto do pod­sta­wio­nego kara­wanu. Po chwili wró­cili po pousta­wiane na posadzce poże­gnalne wieńce.

Gdy wszystko, poza zdję­ciem na sto­jaku, zostało uprząt­nięte, z ławek powy­cho­dzili człon­ko­wie rodziny, a za nimi pozo­stali żałob­nicy. Julia naiw­nie sta­rała się odszu­kać pośród nich twarz Dawida Walic­kiego, ale ojca przy­ja­ciółki wciąż nie było. Zatem Miron miał rację. Wszystko wska­zy­wało na to, że dzień pogrzebu jego córki był dla tego czło­wieka zwy­kłym kolej­nym dniem.

Odcze­kała, aż kościół opu­sto­szeje, i pode­szła do szta­lugi z foto­gra­fią Rity. Sta­nęła na wprost niej tak bli­sko, że odnio­sła wra­że­nie, iż patrzą sobie w oczy.

– Cokol­wiek cię spo­tkało… Jeżeli był jakiś powód, dla któ­rego posta­no­wi­łaś wszystko zakoń­czyć… Cho­lera, Rita… Mogłaś mi powie­dzieć, że z czymś się szar­piesz. Mówi­łaś mi o wszyst­kim, więc dla­czego nie o tym? Prze­cież bym ci pomo­gła. Tak samo jak wtedy, pamię­tasz? Ura­to­wa­ła­bym cię. Powin­naś była mi zaufać i tym razem.

Chciała jesz­cze dodać, że nie tak wyobra­żała sobie ich spo­tka­nie po latach, ale prze­szko­dziło jej ciche łup­nię­cie, które dobie­gło z gór­nej czę­ści kościoła, tuż nad wej­ściem. Obró­ciła się i prze­su­nęła wzro­kiem po gale­rii. Nie była typo­wym miej­scem z roz­bu­do­waną prze­strze­nią dla chóru, a jedy­nie nie­wiel­kim bal­ko­nem prze­zna­czo­nym na organy. Te były ukryte za drew­nia­nym prze­pie­rze­niem, zza któ­rego wysta­wały rur­ko­wate kra­wę­dzie cyno­wych pisz­cza­łek. Czy skrył się tam orga­ni­sta, czy zakon­nica przy­go­to­wu­jąca dla niego śpiew­nik na kolejną tego dnia mszę, tego nie wie­działa. Jed­nak nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że kto­kol­wiek tam jest, obser­wuje ją z ukry­cia.

Nie mogła się dłu­żej ocią­gać z wyj­ściem. Ostatni żałob­nicy, któ­rzy przy­szli poże­gnać Ritę, wła­śnie prze­kro­czyli bramę sąsia­du­ją­cego z kościo­łem cmen­ta­rza. Otu­liła się więc moc­niej płasz­czem i dołą­czyła do reszty.

* * *

– Powin­nam była powia­do­mić cię wcze­śniej, zaraz po tym, jak ją odna­leźli, a nie cze­kać do ostat­niej chwili. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. – Matka Rity odsu­nęła woalkę z twa­rzy i wycią­gnęła do Julii dłoń na powi­ta­nie. Na jej ręka­wiczce dało się wyczuć resztki pia­sku pozo­sta­łego po rytu­al­nym rzu­ce­niu go na trumnę.

Julia zapa­trzyła się na złotą tabliczkę z nazwi­skiem Rity usta­wioną na nagrob­nej pły­cie mię­dzy wień­cami i na bukiet róż, który przy­wio­zła na ślub. Jako jedyny nie miał żałob­nej wstążki ze sło­wami poże­gna­nia.

– W takiej sytu­acji trudno nad wszyst­kim zapa­no­wać – odparła ze zro­zu­mie­niem.

– Rita nie mogła się docze­kać waszego spo­tka­nia. Przy­znam, że ja też. Ile to już minęło lat, pięt­na­ście? – zapy­tała, prze­chy­la­jąc na bok głowę.

Wciąż była tą samą, piękną kobietą o cie­płej uro­dzie, choć chłod­nym spoj­rze­niu, które rzu­cała spod na wpół przy­mknię­tych powiek. Miała usta pocią­gnięte cie­li­stą pomadką i przy­pu­dro­wane policzki. Odkąd Julia pamię­tała, zawsze mocno tuszo­wała rzęsy; dziś, z oczy­wi­stych wzglę­dów, nie poma­lo­wała ich wcale. Brak uśmie­chu u Wandy Pla­ter był jak naj­bar­dziej natu­ralny, nawet wtedy, gdy nie miała powodu do melan­cho­lii, uśmie­chała się nie­zwy­kle rzadko. Teraz jej twarz była wręcz posą­gowo poważna.

– Tak, szmat czasu – przy­tak­nęła.

– Na­dal pra­cu­jesz w poli­cji?

– Ode­szłam. Teraz pro­wa­dzę pry­watne biuro.

– Na swoim podobno naj­le­piej.

– Podobno.

Wanda Pla­ter unio­sła brwi.

– Rita od zawsze cię podzi­wiała. Dobrze, że przy­naj­mniej tobie się w życiu powio­dło. Masz kogoś? – zapy­tała wprost.

– Mam córkę – Julia odpo­wie­działa wymi­ja­jąco. – Straszny łobuz. Żałuję, że Rita nie zdą­żyła jej poznać.

Musiały prze­rwać roz­mowę. W ich stronę szła Anna, star­sza sio­stra Rity. Pchała przed sobą wózek, lekko nim koły­sząc. Zaraz po tym, jak trumna spły­nęła do grobu, odje­chała nim dalej, w głąb alejki. Julia sły­szała, jak tłu­ma­czyła matce szep­tem, że „mały zaczyna się krę­cić”.

Wanda spoj­rzała na nią przez ramię i dała znać, żeby nie wjeż­dżała kołami mię­dzy płyty. Mnó­stwo roz­sy­pa­nego przez gra­ba­rzy pia­sku wciąż leżało pod nogami.

– Przyjdź do nas wie­czo­rem – zwró­ciła się ponow­nie do Julii. – Wiesz, gdzie miesz­kamy.

Julia kiw­nęła głową.

– Tak, znam adres. Ale nie wiem, czy to dobry pomysł. Powinna pani odpo­cząć.

– Ona ma rację – prze­rwała im Anna. Pozo­sta­wiła wózek w alejce i pode­szła szyb­kim kro­kiem do grobu. Objęła matkę ramie­niem, przy­cią­ga­jąc ją z całej siły do swego boku. – Wszy­scy powin­ni­śmy dać sobie tro­chę czasu. Odkąd zna­le­ziono Ritę mar­twą, cho­dzisz jak cień, mamo. Edgar mi mówił.

– Edgar to mój drugi mąż – wyja­śniła naprędce kobieta. – Na pewno sły­sza­łaś.

– Rita wspo­mi­nała co nieco.

– Mogła przy oka­zji wspo­mnieć, że zamie­rza się zabić – wtrą­ciła się ponow­nie Anna.

Wanda wyszarp­nęła się z objęć córki.

– Jak ci nie wstyd… Mogła­byś się od czasu do czasu ugryźć w język!

– Mówię tylko, jak jest. Ta dia­blica naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ucie­kła w śmierć.

Julia czuła, że po raz kolejny staje się świad­kiem cze­goś, co w tej sytu­acji trudno jest objąć rozu­mem. Serię absur­dów roz­po­częła nie­obec­ność ojca Rity, a teraz przy­szedł czas na ciąg dal­szy w wyko­na­niu jej sio­stry.

– O któ­rej mam przyjść? – zapy­tała.

Wanda Pla­ter popa­trzyła na nią z wdzięcz­no­ścią.

– Myślę, że około ósmej. Będziemy już wtedy po kon­so­la­cji. Och, wybacz, gdzie ja mam głowę… Rita na pewno życzy­łaby sobie, abyś dołą­czyła do rodziny, więc jeśli tylko masz ochotę…

– Nie chcę prze­szka­dzać. Poza tym muszę zna­leźć sobie jakiś noc­leg. Chcia­ła­bym zostać w Gdyni jesz­cze jeden dzień.ROZDZIAŁ III

Magda Orska trzę­sła się, jakby sie­działa po pas w lodzie, a nie w wan­nie wypeł­nio­nej gorącą wodą. Pod­cią­gnęła kolana pod brodę i nie­prze­rwa­nie dygo­cząc, wpa­try­wała się tępym wzro­kiem w pusty kie­li­szek po dopiero co wypi­tym czer­wo­nym winie. Stał na nakła­da­nej na wannę bam­bu­so­wej półce, tuż obok gąbki, mydła w pły­nie i szam­ponu dwa w jed­nym. Na samym brzegu półki lśniło dodat­kowo okrą­głe lusterko, w któ­rym przy każ­dym pod­nie­sie­niu głowy odbi­jała się blada twarz mło­dej kobiety z sinymi ustami i oczami roz­ma­za­nym od tuszu.

– Nie becz, becze­nie w niczym ci nie pomoże. Lepiej wytrzyj buzię, bo wyglą­dasz jak sie­dem nie­szczęść.

Hanna Bryłka pode­szła do wanny i trzy­ma­jąc w jed­nej ręce butelkę z winem, a w dru­giej wacik nasą­czony mlecz­kiem do dema­ki­jażu, usia­dła na kra­wę­dzi. Odcze­kała chwilę, jed­nak widząc, że przy­ja­ciółka nie reaguje, odsta­wiła butelkę na pod­łogę i oso­bi­ście zabrała się za zmy­wa­nie tuszu z twa­rzy dziew­czyny.

– Sie­dzisz tu już dwie godziny. Odklej się od tej wanny i wyłaź. Sły­szysz, rusz dup­sko!

Nie cze­ka­jąc na reak­cję Magdy, chwy­ciła ją pod ramię i pocią­gnęła do góry.

– Zostaw… – odpo­wie­działo jej ciche miauk­nię­cie.

Dziew­czyna wyszarp­nęła ramię, po czym odkrę­ciła kurek, by dolać jesz­cze wię­cej gorą­cej wody. Gdy ta prze­stała pły­nąć i para roz­nio­sła się po łazience, wró­ciła do swo­jej poprzed­niej pozy­cji z pod­kur­czo­nymi nogami.

– I co teraz będzie? – siąk­nęła nosem. – Będzie źle, prawda?

Hanna pogła­dziła ją po wło­sach. Po tym, jak kilka dni temu przy­ja­ciółka prze­myła je fio­le­tową płu­kanką, by przy­ga­sić żółty odcień blondu, wciąż pusz­czały odro­binę śliw­ko­wego koloru, bar­wiąc spły­wa­jące po jej ple­cach strużki wody.

– Nie jęcz. Wszystko jakoś się ułoży.

– Albo i nie. Jak tylko pomy­ślę, że ona nie żyje, to chce mi się wymio­to­wać. Żołą­dek mam aż tu. – Wska­zała na gar­dło.

Hanna pod­nio­sła do ust butelkę z winem i prze­chy­liw­szy ją, upiła kilka łyków.

– Jutro będzie już lepiej – powie­działa, ocie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni. – Poju­trze zaczniesz się z tym oswa­jać, a za mie­siąc – żyć nor­mal­nie. Zawsze tak jest. Ludzie są w sta­nie przy­zwy­czaić się do wszyst­kiego. Do dobrego, ale do złego też. Ina­czej by zwa­rio­wali albo odstrze­lili sobie z roz­pa­czy łby. Chlap­niesz? – zapy­tała, wycią­ga­jąc do niej rękę z butelką.

Odpo­wie­działo jej prze­czące krę­ce­nie głową.

– Już mi wystar­czy. Zresztą jest mi wystar­cza­jąco nie­do­brze po tym okrop­nym pogrze­bie. Wiesz, że to był mój pierw­szy raz?

Hanna prych­nęła prze­śmiew­czo.

– Serio? Gdzieś ty się ucho­wała? Poza tym byłaś na cmen­ta­rzu, a nie na pogrze­bie. Sta­łaś pięć­dzie­siąt metrów od grobu.

– Co za róż­nica.

– Zasad­ni­cza. Cykor jesteś i tyle w tema­cie.

– Gadasz, jak­byś mnie nie znała. Bałam się podejść do niej bli­żej, do tej trumny… W kościele było jesz­cze gorzej – jęk­nęła. – Myślisz, że to nor­malne bać się kogoś, kogo się znało tyle lat?

– Nie wiem. Ja niczego się nie boję, a już na pewno nie nie­bosz­czyka. Co takiego ci może zro­bić? Kom­plet­nie nic. W szoku jesteś, dla­tego tak cię tele­pie. Ale pocie­szę cię, każdy szok w końcu mija.

Magda unio­sła głowę. Przez chwilę w jej spoj­rze­niu poja­wiła się odro­bina wdzięcz­no­ści, szybko jed­nak zastą­piona kolej­nymi wąt­pli­wo­ściami.

– Będzie tylko gorzej – stwier­dziła, po czym wró­ciła do prze­rwa­nego wątku. – Nie chcia­łam na nią patrzeć, kiedy leżała w trum­nie, w tej zim­nej kaplicy. Ale i tak zer­k­nę­łam. Nie mogłam się powstrzy­mać. Widzia­łaś, jaka była blada?

– Przez okno mało co było widać.

– Mnie i to wystar­czyło. Do środka za nic bym nie weszła. Tak samo w kościele… Nie dałam rady stać tam dłu­żej i patrzeć na trumnę. Ucie­kłam i prze­cze­ka­łam mszę na ulicy. A jej ręce… Widzia­łaś? Poma­lo­wali twarz, ale o rękach zapo­mnieli. Były całe żółte. Potwor­ność…

– Par­ta­cze. Płoty im malo­wać, a nie nie­bosz­czy­ków!

– Boże, ona naprawdę nie żyje… Jed­nak daj, muszę się napić.

Dopiła resztkę wina i oddała Han­nie pustą butelkę. Pro­centy, zamiast pomóc, wywo­łały w dziew­czy­nie falę spa­zmów. Hanna mogła zro­bić już tylko jedno. Płyn­nym ruchem ścią­gnęła z sie­bie pod­ko­szu­lek, szare spodnie dre­sowe i białe skar­petki. W samych majt­kach i sta­niku weszła do wanny, sia­da­jąc za ple­cami przy­ja­ciółki. Objęła ją udami i ramio­nami, po czym mocno przy­tu­liła swoją twarz do jej mokrych wło­sów.

– Nie rycz, głu­pia. Stało się. Jutro pój­dziemy do jej matki i powiemy, że jest nam przy­kro. Dziś nie było oka­zji.

– Nawet nie pode­szły­śmy do jej grobu. – Siąk­nęła nosem.

– Wła­śnie dla­tego.

– Jeste­śmy podłe.

– Nie podłe, a zroz­pa­czone.

– Ty zroz­pa­czona… Komu chcesz wci­snąć kit?

– Pró­buję ci pomóc, wariatko. A teraz powiedz to na głos: byłam zroz­pa­czona. Zroz­pa­czona, rozu­miesz? – Hanna poca­ło­wała Magdę w szyję. – Im wię­cej razy to powiesz, tym szyb­ciej w to uwie­rzysz. A roz­pacz uspra­wie­dli­wia wiele.

– Gówno tam uspra­wie­dli­wia! Odsuń się, chcę już wyjść.

Magda wyswo­bo­dziła się z uści­sku. Pod­parła się o brzegi wanny, po czym nie­zdar­nie wstała i posta­wiła stopy na wytar­tym dywa­niku. Sto­jąc tyłem do Hanny, zaczęła osu­szać ciało ręcz­ni­kiem. Była na tyle bli­sko, by dłoń przy­ja­ciółki mogła musnąć jej pośladki.

– Co robisz?! – Obró­ciła głowę obu­rzona. – Zwa­rio­wa­łaś?

Hanna zagry­zła wargę.

– Ale ty jesteś śliczna.

Pod suro­wym spoj­rze­niem dziew­czyny cof­nęła jed­nak rękę. Roz­parła się wygod­nie w wan­nie i obser­wo­wała, jak Magda szybko narzuca na sie­bie fio­le­towy szla­frok, staje przed lustrem i prze­ciera je dło­nią, by usu­nąć parę ze szkła.

Przy­su­nęła twarz do lustra i przyj­rzała się swemu odbi­ciu. Teraz widziała dokład­nie, jak jej prawe oko zmęt­niało, nie­mal tra­cąc kolory w tęczówce i źre­nicy.

– To wszystko dzieje się za karę – powie­działa, czu­jąc, jak zaci­ska się jej gar­dło. – Moje kalec­two to pokuta, żebym ni­gdy nie zapo­mniała o tym, co się wtedy stało.

Hanna nie zamie­rzała się odzy­wać. Na wzór egip­skiej mumii skrzy­żo­wała ręce na pier­siach i zanu­rzyła się wraz z głową pod wodę.

– Jasne, tak naj­le­piej – wark­nęła Magda. – Rok temu było to samo. Boże, co myśmy zro­biły… Co myśmy naj­lep­szego zro­biły…

* * *

O dzie­sią­tej wie­czo­rem Szar­lota Pla­ter, wysoka blon­dynka o nor­dyc­kich rysach, nie­mal prze­zro­czy­stej cerze i figu­rze modelki wybie­go­wej, swoim zwy­cza­jem leżała już w pościeli, otu­lona jedwabną piżamą. W rękach trzy­mała _Noc, kiedy umarła_ Jenny Blac­khurst, jed­nak zamiast z uwagą śle­dzić losy Eve­lyn Bra­dley i oko­licz­no­ści jej samo­bój­czej śmierci, tylko wpa­try­wała się w rzędy liter. Poszu­ku­jący żony Richard nie inte­re­so­wał jej tak bar­dzo jak roz­mowa tele­fo­niczna, którą zale­d­wie pięć metrów dalej, krą­żąc po mał­żeń­skiej sypialni, pro­wa­dził jej mąż.

Jakub mówił mało, pół­słów­kami, i to wła­śnie ją intry­go­wało. Głów­nie przy­ta­ki­wał, pocie­ra­jąc przy oka­zji lekko siwie­jące już skro­nie. Spra­wiał wra­że­nie poru­szo­nego, choć bar­dzo sta­rał się tego nie oka­zy­wać. Co kilka sekund obra­cał się w jej stronę i dawał bez­gło­śnie znać, że zaraz koń­czy. Nic jed­nak na to nie wska­zy­wało. Sły­szała pod­nie­siony głos jego roz­mówcy i słowa wyrzu­cane niczym poci­ski: „Nie wiem, co strze­liło jej do głowy!”, „Ona już zupeł­nie prze­stała liczyć się z moim zda­niem!”, „Powinna znać swoje miej­sce!”.

Dobrze znała ten głos. Nale­żał do jej teścia, Edgara Pla­tera, o któ­rym mówiła nie ina­czej jak „czło­wiek nie­in­wa­zyjny”. Nie cze­piał się o nic, bo też nic, co miało zwią­zek z mał­żeń­stwem jego syna, go nie obcho­dziło. Za to bar­dzo obcho­dziła go firma jubi­ler­ska, którą pro­wa­dził na spółkę z Jaku­bem. O tym potra­fił nawi­jać bez końca. Nawet póź­nym wie­czo­rem, kiedy kła­dli się do łóżka, tele­fon od Edgara był czymś abso­lut­nie nor­mal­nym i zupeł­nie nie­za­ska­ku­ją­cym.

– Spław go – powie­działa Szar­lota sce­nicz­nym szep­tem. – Sły­szysz? Powiedz mu, żeby przy­naj­mniej dziś sobie odpu­ścił. Też sobie porę zna­lazł. Niech się lepiej zaj­mie żoną, zamiast robić dramy po nocy.

Jakub pokrę­cił głową. Nawet nie miał jak wbić się w potok słów wyrzu­ca­nych przez ojca.

Kobieta zsu­nęła się mięk­kim ruchem z łóżka i nie zwra­ca­jąc uwagi na pro­te­sty męża, ode­brała mu tele­fon.

– Edgar? – zaczęła naj­mi­lej, jak tylko potra­fiła. – Coś się stało? Coś gor­szego niż dzi­siej­szy pogrzeb? Nie? Więc jeśli to nic pil­nego… Otóż to. Dosko­nale… jutro.

Roz­łą­czyła roz­mowę.

– Jesteś dla niego za miękki – mruk­nęła, odda­jąc komórkę mężowi. – Ten czło­wiek nie ma za grosz umiaru. Ktoś wresz­cie musiał mu uświa­do­mić, że my też mamy swoje życie. A tym kimś jest…

– Moja kró­lewna?

Jakub odło­żył tele­fon na nocny sto­lik, po czym zaczął ścią­gać z sie­bie po kolei koszulę i spodnie.

– Ojciec wściekł się na Wandę – poin­for­mo­wał.

Szar­lota wsu­nęła się pod nagrzaną koł­drę i pono­wie się­gnęła po Blac­khurst.

– Żadna nowość – wes­tchnęła. Prze­czy­tała pierw­sze zda­nie nowego roz­działu, po czym ponow­nie odło­żyła powieść na pościel i się­gnęła po wła­sną komórkę, by przej­rzeć świeże wpisy w social mediach. – Ostat­nio kiep­sko się doga­dują. O co poszło tym razem?

Jakub ścią­gnął z nóg skar­petki i odpusz­cza­jąc sobie wie­czorny prysz­nic, rów­nież wpa­ko­wał się pod koł­drę. Poło­żył się na wznak i splótł dło­nie pod głową.

– Kla­sycz­nie, o pier­dołę. Wanda zapro­siła do sie­bie tę Kra­wiec z War­szawy. Ma u nich miesz­kać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij