- W empik go
Cyganie i przemytnicy - ebook
Cyganie i przemytnicy - ebook
Cykl powieściowy ‘Ród Rodriganda’, tom III. Akcja powieści toczy się w wieku XIX w Hiszpanii. Gasparino Cortejo wespół z Alfonsem, nie odpuszczają. Na skutek ich obrzydliwych intryg i nieludzkich zbrodniczych działań hrabia i jego córka Roseta popadają w obłęd. Natomiast, w niemal cudowny sposób odnaleziony, prawdziwy syn hrabiego, Mariano, zostaje uprowadzony i oddany piratowi Landoli. Jakby nieszczęść było jeszcze mało, doktor Sternau zostaje aresztowany i uwięziony, a gdy odzyskuje wolność, wyjeżdża do Moguncji.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-444-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. UŚMIECH SZCZĘŚCIA.
Z przybyciem naszych gości ożywił się zamek Rodriganda.
Stary hrabia chętny był towarzystwu młodych, którzy go często odwiedzali. Czuł dziwną sympatję do porucznika, podobała mu się również Angielka; oboje wywierali na niego wpływ kojący.
Doktór Sternau oświadczył po kilkudniowych zabiegach, że kamienie zostały usunięte. Ponieważ hrabia czuł się dobrze, Sternau postanowił przystąpić do kuracji oczu.
Cały zamek cieszył się z tego, oczywiście z wyjątkiem notarjusza, sennory Klaryssy i Alfonsa.
Roseta, Amy, Sternau i porucznik odbywali codziennie spacery po parku. Zaczynały się one zwykle we czwórkę, kończyły w dwójkę. Gdy hrabia rzeźwił się na werandzie balsamicznem powietrzem, reszta przechadzała się wśród drzew i kwiatów. I zawsze obok Rosety szedł Sternau, obok Amy porucznik, na co nawet hrabia zwrócił uwagę. Mariano czuł, że kocha tę kobietę. Amy zaś uważała porucznika za wcielenie swych ideałów, nie zastanawiała się jednak nad tem, czy uczucie jej dla niego jest miłością.
Tak minęło parę tygodni, w spokoju niezamąconym, wśród spacerów, przejażdżek konnych, lektury książek. Mariano był zawsze doskonałym towarzyszem; tylko muzyka go nie interesowała, nie grał bowiem na fortepianie.
Pewnego wieczoru, gdy Sternau był u hrabiego, a Roseta wyjechała na spacer w towarzystwie brata, nasz porucznik znalazł się znowu w galerji i stanął przed portretem, do którego był tak podobny. Przypatrzywszy mu się dosyta, wszedł do bibljoteki. Ponieważ było dosyć ciemno, nie zauważył w niej obecności Amy.
Amy siedziała we framudze okna. Odłożyła książkę, oddając się marzeniom, jak to zwykle o szarej godzinie. Gdy wszedł Mariano, nie zwróciła na niego uwagi. Mariano zbliżył się do drugiego okna i patrzył przez nie na dogorywające światło dnia.
Upłynęło kilka minut. Mariano skierował kroki ku drzwiom, ujrzawszy jednak zawieszoną na ścianie gitarę hiszpańską, zatrzymał się, ujął ją w ręce, wziął kilka akordów i zaczął grać jakiś taniec hiszpański.
Gitara jest ulubionym instrumentem w ojczyźnie Cervantesa. Wielu Hiszpanów gra na niej po mistrzowsku. Amy zdarzyło się słyszeć niejednego takiego mistrza. Ale porucznik grał wspaniale. Dlatego też, gdy skończył, uderzyła w dłonie z okrzykiem:
— Brawo, poruczniku! Cudownie! A mówił sennor zawsze, że grać nie umie.
Mariano, nieco w pierwszej chwili zaskoczony, odparł:
— Nie wiedziałem, że pani jest tutaj. A zresztą, mówiłem tylko, że nie gram na fortepianie.
— Ależ pan jest mistrzem gry na gitarze.
— Mam swoje wejrzenie na muzykę. Jest ona sztuką uczucia, serca, a czy to przyjemnie okazywać publicznie swe uczucia? Chętnie słucham koncertów, ale nie umiem wygrywać przed drugimi swych własnych uczuć.
— Tak pan mówi o swych kompozycjach?
— Nie znam ani jednej nuty. Gram, co mi podda fantazja; gram tylko dla siebie, nie dla innych.
— Czy pan śpiewa również?
— Tak. Chwilami.
— Także tylko dla siebie?
— Zaśpiewam coś dla pani. Odstąpię od zasady.
— Co pan śpiewa najchętniej?
— Nic i wszystko.
— Niech więc pan zaśpiewa jaką pieśń miłosną.
— Muszę sobie do tego wyobrazić kogoś, komu poświęcam tę miłość i tę pieśń.
— Naturalnie — odpowiedziała zalotnie.
— A jeżeli nie znam takiej osoby?
— Czy naprawdę niema na świecie kobiety, dla której mógłby pan zaśpiewać?
Po chwili milczenia Mariano odparł:
— Jest jedna, jedyna, o której będę myślał, śpiewając.
Po tych słowach zaprowadził Amy do krzesła obok okna, przy którem siedziała, sam zaś usiadł na kanapie. W pokoju było zupełnie ciemno.
Po chwili uderzył w struny, rzewnie i miękko, poczem zaśpiewał jej pieśń miłosną, pełną wezbranego uczucia i tęsknoty.
Skoro skończył, w pokoju zaległa cisza, trwająca przez kilka długich chwil. Mariano wstał, aby powiesić gitarę na kołku.
— Cóż sennorita powie o mojej piosence?
— Czy pan ją zaimprowizował?
— Tak.
— Ależ sennor jest prawdziwym poetą. Chciałabym się dowiedzieć, dla kogo pan tę pieśń ułożył?
— Dla pani.
Po tych słowach zbliżył się do niej i, kładąc ręce na jej włosach, rzekł:
— Miss Amy! Kocham panią, ale nie wolno mi jeszcze mówić o tej miłości. Za jakiś czas przecież znajdę panią choćby na końcu świata i zabiorę moje największe, moje najukochańsze szczęście...
Zatonęli w długim, gorącym pocałunku. Po niedługim czasie Mariano opuścił bibljotekę. Amy pozostała, płacząc ze szczęścia i radości. —
Roseta i Alfonso powrócili ze spaceru. Po drodze spotkali listonosza, który wręczył im pocztę. Niemal dla wszystkich mieszkańców zamku znalazły się listy. Notariusz Cortejo otrzymał z Barcelony pismo następujące:
Sennor!
Przed chwilą zawinąłem na mej Péndoli do Barcelony. Podróż przyniosła duże zyski. Oczekuję jak najprędszego przybycia pana, gdyż chciałbym, korzystając z pory roku, wypłynąć znowu na morze.
Henrico Landola.
Adwokata ogromnie ucieszył ten list. Udał się do Klaryssy i szczelnie zamknąwszy za sobą drzwi, rzekł:
— Mam dla ciebie radosną nowinę.
— Mów. Jestem bardzo ciekawa, co mi przynosisz?
— Landola przybył szczęśliwie do Barcelony. Pisze, że ubił doskonały interes.
— Więc pojedziesz do Barcelony?
— Nie; poproszę kapitana, by przybył na zamek. Sytuacja jest tego rodzaju, iż nie mogę się stąd oddalić nawet na dzień. Poza tem, umówiłem się na dziś z kapitanem. Chce ze mną mówić o północy.
— Musimy zbadać, czy ten nasz porucznik nie zna przypadkowo kapitana. Jeżeli tak, to postara się zobaczyć z hersztem.
— Masz zupełną słuszność. To pomysł! Będę przedewszystkiem obserwować jego służącego, gdyż capitano z pewnością zwróci się tylko do niego.
Wyszedłszy z pokoju, Cortejo spotkał na schodach służącego porucznika, który wbiegł do izby swego pana.
— To podejrzana sprawa — mruknął adwokat — Tak biegnie tylko człowiek, niosący jaką naglącą nowinę. Trzeba się mieć na baczności.
Wyszedł przez bramę wjazdową. Po obydwu jej stronach rosły gęste krzewy. Położył się wśród nich na ziemi i czekał. Miał doskonały punkt obserwacyjny — widział każdego człowieka wychodzącego z zamku do parku i lasu.
Upłynęło przeszło pół godziny. Cortejo usłyszał brzęk ostróg. Z bramy wyszedł porucznik de Lautreville i, obejrzawszy się wokoło, skierował kroki do parku.
— Dobrze — rzekł do siebie Cortejo. — Trzeba teraz zobaczyć, gdzie się spotkają.
Wyszedł z zarośli i począł się skradać za porucznikiem. Młodzieniec podążał boczną dróżką, prowadzącą do samotnego domku.
— Aha — mruknął notarjusz. — Więc tam się spotkać mają. Znam ten lamus lepiej od nich; podsłucham każde słowo.
Podszedł cicho aż pod sam domek. Stanął tuż przy oknie. Po chwili usłyszał głos. Capitano pytał zcicha:
— Więc mieszkasz tutaj, na zamku?
— Tak — odpowiedział porucznik.
— Jakże ci się to udało?
— Miałem szczęście, albo też z twego stanowiska nieszczęście, uwolnić hrabiankę i jej towarzyszkę od dwóch napastników.
— Co takiego? Czy są tu jeszcze jacyś rozbójnicy poza moją szajką? Jeżeli tak, należałoby pozbyć się ich czem prędzej!
— To zbyteczne. Załatwiłem się już z nimi. Tylko, że to nie byli jacyś obcy rozbójnicy, a właśnie członkowie naszej szajki.
— Do kroćset! Któż to był taki?
— Juanito i Bartolo.
— To niemożliwe! Cóż im zawiniła hrabianka?
— To twoja, a może ich własna sprawa.
— Jak postąpiłeś z nimi?
— Zabiłem ich.
— Człowieku, czy to prawda?
— Najszczersza.
Po chwili milczenia capitano rzekł ze złością:
— Czy wiesz, jaką powinieneś ponieść karę?
— Tak. Karę śmierci. Ale nie lękam się jej.
— Dlaczegóż to? Czy sądzisz, że będę patrzał na to przez szpary, dlatego, że cię lubię?
— Żądam w tym wypadku tylko sprawiedliwości. Czyś rozkazał tym ludziom, aby napadli na hrabiankę?
— Nie.
— W takim razie nie zabiłem ich, a poprostu ukarałem.
— Tylko ja mam prawo karać.
— Nie wiedziałem, kim są. Mieli twarze zasłonięte.
— Powinieneś był przeczuć, że to twoi towarzysze.
Znowu nastąpiła chwila milczenia. Przerwał ją porucznik następującemi słowy:
— Nie byli w żadnym wypadku moimi towarzyszami; nie jestem bowiem członkiem twojej szajki. Przyjąłeś mnie i wychowałeś, byłem ciągle z wami, ale zapomniałeś odebrać ode mnie przysięgę. Nie jestem wobec was niczem związany.
— Będziesz musiał złożyć przysięgę w najbliższej przyszłości.
— Niestety, wątpię.
— Chłopcze! — krzyknął capitano zdumiony tem zuchwalstwem. — Więc taka jest twoja nagroda za dobrodziejstwa, które ci wyświadczyłem!
— Nie mów mi o dobrodziejstwach — odparł porucznik z goryczą. — Czy to uważasz sobie za dobrodziejstwo, żeś przemocą odebrał dziecko rodzicom zawlókł je pomiędzy zbóje?
Cortejo szepnął:
— A więc to on... Wie nawet, że go porwano...
Capitano był zdumiony. Zapytał gniewnie:
— Odebrałem rodzicom? Siłą? O kim mówisz?
Mariano poniewczasie spostrzegł, że się niepotrzebnie zagalopował. Trzeba było zachować umiar. Ale trudno, stało się. Brnął coraz głębiej:
— Mówię o sobie, rozumiesz?
— Więc uważasz, żeś został porwany? — zapytał capitano ostrożnie.
— Zostałem porwany i kogo innego na moje miejsce podrzucono.
— To możliwe. Ale jaką ja tutaj gram rolę? Znalazłem cię w lesie, ot i wszystko.
— Nie kłam. To ty sam mnie porwałeś! — zawołał Mariano z gniewem.
— Ja? Gdzież masz dowody na to? Przysięgam ci, te to nie ja porwałem cię rodzicom!
— Tak, łatwo ci przysięgać, boś nie ty mnie wykradł, a inny zbój z twego rozkazu. Czy nie przypominasz sobie człowieka imieniem Tito Sertano? Pochodził z Makaro.
— Do kroćset furgonów djabłów!
— A czy znasz hotel El Hombre Grande w Barcelonie? W nocy, z pierwszego na drugiego października roku 1830 zamieniono w nim dziecko.
— Skąd wiesz o tem?
— To moja tajemnica.
— Żądam, byś mi odpowiedział, skąd o tem wiesz! Posłałem cię na zamek, abyś pilnował Gasparina Cortejo i innych, a nie poto, byś wywlekał mi bałamutne zarzuty. Dlatego chcę wiedzieć kto ci nagadał tych bredni.
— O tem się nie dowiesz.
— Zmuszę cię do wyjawienia!
— No, no!
— Sądzisz, że będziesz mnie mógł nie słuchać? Przerachowałeś się, serdeńko. Rozkazuję, abyś w tej chwili wrócił do naszej kryjówki!
Mariano roześmiał się i odrzekł:
— Nie spełnię rozkazu.
— To wyraźny bunt!
— Tak, najzupełniej wyraźny. Zostanę tu i kwita. Cóżby powiedział hrabia Rodriganda o panu de Lautreville, gdyby ten ulotnił się jak łobuz, korzystając z nocy? Poza tem podoba mi się tu wszystko nadzwyczajnie i — dodał z naciskiem — mam zupełne wrażenie, że należę do rodziny hrabiowskiej.
— Czy mam cię zawlec przemocą? Albo oświadczysz w tej chwili, że będziesz mi we wszystkiem posłuszny, albo zabiję cię jak psa!
— Posłuchaj naprzód, co ja ci powiem, — zaczął Mariano z nieodpartym spokojem. — Nie mam do ciebie żalu. Wyrwałeś mnie z mego otoczenia, z domu rodzinnego, ale za twojem zezwoleniem i przy twojej pomocy nauczyłem się wszystkiego, co mi jest niezbędne, abym zajął należne mi miejsce i spełnił przeznaczone zadanie. Dlatego wyrzekam się wszelkiej myśli mściwej, a jedynie powiadam: między nami kwita. Nie wiem jeszcze, co pocznę, ale to wiem na pewno, że do was nie wrócę. Nie potrafisz zmusić mnie do niczego siłą, bo jestem zwinniejszy i silniejszy od ciebie. Podstępu z twej strony również się nie lękam.
— Naprawdę? — usiłował szydzić capitano. — A jeżeli powiem hrabiemu, że jesteś rozbójnikiem?
— Zagadną mnie wtedy, gdzie są moi towarzysze, będę zmuszony odpowiedzieć im na to pytanie.
— Człowieku! — ryknął capitano.
— Bądź spokojny, mój drogi. Nie otworzę ust, dopóki i ty milczeć będziesz. Znasz mnie i wiesz, że dotrzymuję słowa. Ale przysięgi wierności nie złożyłem i, jeżeli zechcecie mnie do niej zmusić siłą, czy podstępem, będę się bronił przed wami, jak przed wrogiem. Nic więcej nie mam do nadmienienia.
— Więc to twoje niezłomne postanowienie?
— Tak jest. Ale widzę, mimo ciemności, że wyciągasz nóż, drogi kapitanie. Nie zapominaj, że przez cały czas naszej rozmowy trzymam w ręce nabity rewolwer. Chłopiec wzrósł na mężczyznę i będzie się umiał zachować, jak na mężczyznę przystało. Dowidzenia.
Po tych słowach oddalił się Mariano.
Napróżno herszt wołał go dwukrotnie po imieniu, aby zawrócił.
Capitano zaklął siarczyście i rzekł swoim zwyczajem, na głos:
— Chce wyłamać się na wolność, ale mu się to nie uda. Po jakiego jednak djabła posyłałem go na zamek? Muszę się dowiedzieć, kto mu te wszystkie historje opowiedział.
Herszt zniknął w zaroślach, a Cortejo wyszedł ze swej kryjówki. Udał się do Klaryssy, która oczekiwała go z niecierpliwością. Zastał tam również hrabiego Alfonsa. Oboje nie na żarty przeraziła wiadomość, że porucznik jest właśnie wykradzionem dzieckiem Manuela.
— Na Boga, a więc ten człowiek przeczuwa, kim jest? — rzekła Klaryssa.
— Bezwątpienia — odparł Cortejo.
— Jesteśmy w takim razie na wulkanie, który każdej chwili może wybuchnąć, — rzekł Alfonso. — Trzeba tego człowieka natychmiast unieszkodliwić.
— Co przez to rozumiesz?
— Trzeba go zabić, bo tylko umarli milczą. Byłoby słabością z naszej strony, gdybyśmy się w tym wypadku wahali. A zresztą, to przecież rozbójnik; zabijając go, spełniamy czyn obywatelski.
Klaryssa skinęła głową, ale Cortejo odparł z wahaniem:
— Rozumie się, że trzeba go unieszkodliwić; ale czy ma to nastąpić przez śmierć, czy też w inny sposób, o tem zadecyduje moja rozmowa z kapitanem. O północy dowiem się, co należy przedsięwziąć. —
Tuż przed północą notarjusz znalazł się w parku. W wyznaczonem miejscu czekał na niego capitano.
— Prosiliście, abym tu przyszedł, — rzekł notarjusz. — Jestem bardzo zadowolony z tego, bo inaczej musiałbym was szukać w waszej górskiej kryjówce.
— O cóż chodzi?
— Pytacie jeszcze? Dałem wam przecież pewne polecenie, które nie zostało wykonane, ponieważ przysłaliście mi samych tchórzów.
— Nie kłamcie! Moi ludzie znają zbyt dobrze różnicę między kulą a sztyletem, aby z własnej woli popełniać głupstwo i atakować sztyletem tak silnego człowieka, jak doktór. Chcieliście, aby wszystko odbyło się bez hałasu i dlatego zabroniliście ludziom strzelać. Mam słuszność?
— Nie. To był pomysł Bartola.
— Nie silcie się na łgarstwa, wiem przecież, co mówię. Co ich jednak skłoniło do napadu na hrabiankę, to pozostanie dla mnie zagadką. Przypuszczam, że tu już nie wasza działała głowa. Ale wina za śmierć zabitych w parku, tylko na was spada. Musicie mi zapłacić od każdego zabitego po dwieście duros, dopiero wtedy pogadamy.
— Tego nie możecie ode mnie żądać!
— Byli w waszej służbie, musicie więc za nich zapłacić. Przysięgam, że nie ustąpię ani na jotę od tego żądania. Znacie mnie chyba i wiecie, że nie lubię mówić na wiatr.
Notarjusz milczał przez chwilę, wreszcie odparł z pewnem wahaniem:
— Może zgodziłbym się na wasze żądanie, gdybyście razem z lekarzem sprzątnęli jeszcze kogoś, kto mi stoi w drodze.
— Któż to taki?
— Oficer.