Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Czarna woda - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czarna woda - ebook

Nowy porywający thriller psychologiczny autora bestsellerowej powieści Bliźnięta z lodu.

Hotel Stanhope mieści się na malowniczej i odludnej wyspie Dawzy otoczonej ujściem rzeki Blackwater. Rzeki, w której kryje się zabójcza pułapka. Podczas hucznej imprezy z okazji otwarcia hotelu dochodzi do tragedii. Beztroska kąpiel kończy się śmiercią pięciorga gości porwanych przez zdradliwy prąd – Czarną Wodę.

Hannah, która pracuje w hotelu, była świadkiem tego wypadku, przez co nabawiła się panicznego strachu przed wodą i nie może opuścić wyspy. Uwięziona na Dawzy próbuje dociec, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, i odkrywa mroczną tajemnicę. Okazuje się, że sama również nie jest bezpieczna…

Historia, która wywołuje gęsią skórkę. Znakomicie przedstawia walkę młodej kobiety z paraliżującym strachem.

„Daily Mail”

Klimatyczna sceneria, świetnie nakreślone postacie i trzymająca w napięciu akcja – niczego tu nie brakuje. Ta historia działa na wyobraźnię.

Alex Lake

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-234-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Wyspa Dawzy jest two­rem fik­cyj­nym, połą­cze­niem kilku auten­tycz­nych wysp przy malow­ni­czych odlud­nych wybrze­żach Essexu, Suf­folku i Nor­folku. Rzeka Blac­kwa­ter ist­nieje naprawdę wraz ze swo­imi łowi­skami ostryg, przy­sta­niami i rezer­wa­tami pta­ków. Pozwo­li­łem sobie jed­nak na pewną swo­bodę w odnie­sie­niu do jej topo­gra­fii, zmie­nia­jąc poło­że­nie i nazwy miej­sco­wo­ści oraz przy­pi­su­jąc jej zapo­ży­czone cechy. Mam nadzieję, że ci, któ­rzy mieli szczę­ście poznać ten wyjąt­kowy zaką­tek Anglii, potrak­tują mnie z pobłaż­li­wo­ścią.

Jak zawsze pra­gnę podzię­ko­wać moim nie­oce­nio­nym redak­tor­kom Jane John­son i Pho­ebe Mor­gan, a także mojej agentce Euge­nie Fur­niss, które przy­czy­niły się do powsta­nia tej książki i wspie­rały mnie pod­czas cięż­kiej próby lock­downu.ROZDZIAŁ 1

HAN­NAH, teraz

Woda. To tylko woda.

Nic poza tym.

Więc nie dra­ma­ty­zuj.

Ale nawet kiedy to sobie powta­rzam, leżąc w ciem­nym pokoju ze wzro­kiem wle­pio­nym w sufit, w mojej gło­wie roz­lega się drugi głos. _Tylko woda? Tylko?_

Woda jest wszę­dzie. Moje ciało składa się z wody, z wody pocho­dzi życie i woda była tre­ścią mojego snu. Dora­sta­łam nad rzeką, która toczy swoje wody do morza. Jako dziew­czynka marzy­łam, że kie­dyś będę podró­żo­wać po świe­cie i żeglo­wać po bez­kre­snych wodach oce­anów.

Tylko woda? Uży­wamy wody codzien­nie do picia i przy­rzą­dza­nia posił­ków; myjemy się w niej, nur­ku­jemy i pły­wamy; żeglu­jemy po wod­nych szla­kach i osie­dlamy się nad wodą.

Toniemy w niej…

Obra­cam głowę na poduszce i zaci­skam powieki.

Bawimy się w wodzie, roz­bry­zgu­jemy ją, chla­piemy się i plu­skamy, taplamy się, opry­sku­jemy i pole­wamy. Seks to w głów­nej mie­rze woda – wil­gotne soki, fale gorą­cej krwi pod roz­pa­loną skórą, mokry ślad poca­łunku zasy­cha­jący na policzku.

_Wsta­waj, Hanny_.

Uno­szę powieki i spo­glą­dam na nie­wielki wyświe­tlacz zegara. Cyfry lśnią przy­ja­zną zie­loną poświatą. Jest 5.36.

Dla­czego cią­gle budzę się mię­dzy piątą a szó­stą nad ranem? Ta bar­ba­rzyń­ska pora stała się moją Godziną Prze­bu­dze­nia. I tak jest pra­wie codzien­nie, od kiedy TO się wyda­rzyło. Cza­sami, kiedy leżę w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu otu­lona koł­drą jak mumia i zaci­ska­jąc powieki, opę­dzam się od złych myśli, udaje mi się zapaść z powro­tem w coś podob­nego do snu. A wtedy nawie­dza mnie pstro­katy koro­wód maja­ków niczym nie­pro­szony cyrk przy­by­wa­jący do mia­sta – parada upior­nych klau­nów, zło­wro­gich kugla­rzy, nie­zdar­nych dzi­wo­lą­gów i olbrzy­mich ryczą­cych słoni. A wśród nich ja.

Czę­sto po pro­stu leżę i zasta­na­wiam się, czy powin­nam zwlec tyłek z łóżka, skoro naj­praw­do­po­dob­niej i tak nie zdo­łam już zasnąć. Jed­nak wiem, że jeśli wstanę i na dobre otwo­rzę oczy, zmar­nuję czas naj­więk­szej wydaj­no­ści mojego mózgu na bez­owocne roz­my­śla­nie i powtórne roz­grze­by­wa­nie wspo­mnień. Tym­cza­sem wielki budy­nek, w któ­rego wnę­trzu tkwię, zacznie budzić się do życia – ciszę poranka wypeł­nią stłu­mione chi­choty poko­jó­wek prze­my­ka­ją­cych w pośpie­chu kory­ta­rzem, pogwiz­dy­wa­nie kucha­rza i brzęk naczyń; poczuję woń sma­żo­nego bekonu i zapewne znów usły­szę, jak goście z pokoju numer czter­na­ście upra­wiają żywio­łowo seks na dzień dobry. Wtedy już naprawdę będę musiała wstać.

Odkręcę wodę, żeby wziąć prysz­nic. Zago­tuję wodę, żeby zapa­rzyć her­batę. Wypiję kawę, na którą zużyję moż­li­wie jak naj­mniej wody. Mocną i czarną jak wszyst­kie kolejne, bo sie­dząc w biu­rze nad recep­cją, będę potrze­bo­wała nie­jed­nej kawy, żeby poskro­mić zie­wa­nie, które jest ceną za przed­wcze­sną pobudkę.

_Wsta­waj_.

Tym razem posłusz­nie zrzu­cam z sie­bie koł­drę. Się­gam do lampki noc­nej, ale po chwili zasta­no­wie­nia cofam rękę. Lubię ciem­ność. W ciem­no­ści tyle rze­czy może się ukryć. Zresztą nie jest abso­lut­nie ciemno – zbliża się peł­nia i deli­katna sre­brzy­sta poświata prze­lewa się mię­dzy roz­chy­lo­nymi zasło­nami. Zasło­nami, które mają za zada­nie chro­nić mnie przed zatrwa­ża­ją­cym wido­kiem rzeki Blac­kwa­ter.

Gdy wycią­gam rękę w stronę drzwi, palce natra­fiają na miękki nie­bie­ski szla­frok. Jest cie­pły i miły w dotyku. I na pewno nie jest wiedźmą wiszącą na haku.

To prze­szy­wa­jące wspo­mnie­nie poja­wia się nie­ocze­ki­wa­nie.

Kiedy mia­łam sie­dem lat, obu­dzi­łam się pew­nej nocy i zoba­czy­łam swój długi zimowy płaszcz zawie­szony na drzwiach. Tylko że w pół­mroku ten nie­winny płaszcz wyglą­dał jak wiedźma ze skrę­co­nym kar­kiem dyn­da­jąca na sza­fo­cie, którą widzia­łam na obrazku w książce o wiedź­mach. Zaczę­łam krzy­czeć z prze­ra­że­nia i krzy­cza­łam tak długo, aż mama przy­bie­gła do mojej sypialni. Tuliła mnie, tak jak cie­pła woda otula miękki kora­lo­wiec, a jej oddech pach­niał winem i mię­tową pastą do zębów. Ale było w nim tyle miło­ści. Nawet teraz odór lekko prze­tra­wio­nego wina koja­rzy mi się z miło­ścią.

W te cudowne noce, kiedy taty nie było w domu, mama mówiła: „No dobra, Hanny, chodź”, a ja zry­wa­łam się rado­śnie i ści­ska­jąc wystrzę­pioną łapkę misia Tof­fee, drep­ta­łam za nią chłod­nym kory­ta­rzem do jej cie­płego łóżka, gdzie mogłam prze­spać resztę nocy bło­gim, wol­nym od kosz­ma­rów snem. Zapo­mi­na­łam o wszyst­kich wiedź­mach świata. Strach zni­kał bez śladu, moje serce ude­rzało wol­niej, a oddech był głę­boki i spo­kojny niczym morze w pogodny letni dzień. Zasy­pia­łam, wdy­cha­jąc zapach per­fum i mydła domo­wej roboty. Zapach mamy.

Puszy­sty szla­frok otula mnie i ogrzewa. Wsu­wam bose stopy w pan­to­fle. W basku księ­życa widzę czaj­nik i imbryk do her­baty… ale jakaś nie­prze­parta siła cią­gnie mnie do okna. Wiem, że to zro­bię. Muszę spoj­rzeć na Blac­kwa­ter.

Zawsze tak jest. W nie­które dni nie mogę znieść jej widoku; nie odsu­wam wtedy zasłon i ukry­wam się przed nią. Cza­sami nawet idąc na śnia­da­nie przez hote­lową jadal­nię, celowo odwra­cam wzrok od wyku­szo­wego okna, za któ­rym roz­ta­cza się słynna malow­ni­cza pano­rama. Czuję na sobie spoj­rze­nia gości i wyobra­żam sobie, że myślą: _Dla­czego ona tak dziw­nie patrzy w bok_.

Ale zda­rzają się rów­nież takie dni jak dzi­siaj, kiedy pod­daję się i patrzę na nią. Na mojego wroga. Moje życie. Mój dom i moje wię­zie­nie. Patrzę, jak Blac­kwa­ter, na wpół rzeka, na wpół morze, toczy swoje na wpół słod­kie, na wpół słone wody. Wszyst­kiego po poło­wie, ale sumą jest stu­pro­cen­towa groza.

Roz­chy­lam zasłony szyb­kim ruchem, jak­bym zdzie­rała pla­ster z rany. Rzeka wciąż jest na swoim miej­scu. Nie znik­nęła. Mroczny głę­boki nurt prze­ta­cza się obok hotelu z zachodu na wschód. Niebo jest bez­chmurne i odbi­cie księ­życa prze­cina ciemne fale niczym wybru­ko­wany sre­brem trakt. Na prze­ciw­le­głym brzegu czerni migocą smęt­nie poma­rań­czowe i czer­wone świa­tełka Gol­han­ger.

Chcę poczuć jej zapach. Muszę wcią­gnąć go w noz­drza, w prze­ciw­nym razie znowu zacznę się bać. Zgod­nie z zale­ce­niem tera­peuty wycho­dzę zmo­rom naprze­ciw.

W moim pokoju znaj­duje się solidne okno, które har­mo­ni­zuje z geo­r­giań­skim sty­lem budynku. Ma swoje lata, więc ciężko cho­dzi i trzeba sporo się namę­czyć, żeby je pod­nieść, ale mój wysi­łek zostaje nagro­dzony – przy­pływ musiał już się zacząć, bo nasy­cone ozo­nem powie­trze ma cudowną słod­kawo-słoną woń, a nie zala­tuje bło­tem i zgni­li­zną.

Wcią­gam głę­boki haust powie­trza przy wtó­rze nie­prze­rwa­nego jazgotu wod­nych pta­ków, które budzą się przed świ­tem. Wydaje mi się, że roz­po­znaję świ­stuny, ohary i kamusz­niki, ale ni­gdy nie jestem do końca pewna. Na wyspie żyje mnó­stwo gatun­ków ptac­twa i przez więk­szość dnia sły­szę ich głosy, a czę­sto rów­nież przez całą noc. Kiedy wytę­żam wzrok, widzę je w ciem­no­ści. Wystra­szone hała­sem otwie­ra­nego okna z trze­po­tem skrzy­deł ula­tują w noc niczym małe pło­chliwe duszki.

A cóż to takiego?

Mała, lecz ele­gancka moto­rówka koły­sze się na falach zacu­mo­wana przy pomo­ście. Nie wiem, do kogo należy. Widzę ją pierw­szy raz. Czyżby to była zapa­sowa łódź Freddy’ego? Cho­ciaż nie, nie byłaby aż tak zadbana. I wygląda na drogą. Może przy­pły­nął nią któ­ryś z gości. Nie­któ­rzy zja­wiają się tu dys­kret­nie. Czę­sto widuję tutaj łodzie, gdy tylko star­cza mi odwagi, żeby spoj­rzeć na rzekę.

Moje lęki zaczy­nają się kotło­wać.

Zro­bię to. Dam radę. Dla­czego nie? W tej chwili? Mogła­bym wsko­czyć na pokład, uru­cho­mić sil­nik i odpły­nąć. Bo prę­dzej czy póź­niej fala stra­chu w mojej gło­wie musi wresz­cie się cof­nąć. Wiem, że to tylko kwe­stia czasu. A może wła­śnie nad­szedł ten dzień? Nie­spo­dzie­wany, ale wycze­ki­wany?

Czy to może być już teraz?

Teraz!

Otwie­rają się drzwi. Nie mogę zmar­no­wać tego nagłego przy­pływu odwagi. Ukradnę łódź, ale co tam. Oddam ją na dru­gim brzegu. Wzbie­ra­jąca nadzieja przy­pra­wia mnie o mro­wie­nie, które jest wręcz nie do znie­sie­nia.

Ubie­ram się. Jestem gotowa. Uchy­lam drzwi i ostroż­nie wyglą­dam na zewnątrz, jak­bym zamie­rzała popeł­nić prze­stęp­stwo. Bo chyba wła­śnie tak jest.

Czuj­nik dymu patrzy na mnie czer­wo­nym owa­dzim okiem. Jest cicho jak makiem zasiał. Goście spod czter­nastki chyba jesz­cze śpią. Poko­jówki też. O tej porze nikt się tu nie kręci. Nic nie może mnie powstrzy­mać.

Ruszam truch­tem, ale w poło­wie kory­ta­rza skrę­cam w lewo. Nie chcę prze­cho­dzić przez główny hol, mimo że jest to naj­krót­sza droga. Ktoś mógłby mnie zoba­czyć, a dosyć już naro­bi­łam kło­po­tów.

Jesz­cze raz skrę­cam w lewo i docie­ram do wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego. Wiem, że drzwi z poprzeczną listwą naci­skową nie są pod­łą­czone do alarmu. Wystar­czy je pchnąć. I wiem, że tuż za pro­giem zaczyna się stroma żwi­rowa plaża. Będę sły­szała chrzęst pod sto­pami, zbie­ga­jąc w dół. A potem odwiążę cumę, uru­cho­mię sil­nik i odpłynę. Ucieknę z mojego wię­zie­nia.

Wydaje mi się to tak nie­re­alne, że pocę się z ner­wów. Naci­skam alu­mi­niową listwę i drzwi otwie­rają się z gło­śnym skrzy­pie­niem, które ginie wśród pta­sich okrzy­ków. Ale gdy tylko robię parę kro­ków przed sie­bie, zaczyna się jazda.

No oczy­wi­ście. Wie­dzia­łam, że tak będzie. Kogo chcia­łam oszu­kać? Co ja sobie wyobra­ża­łam? Jaki to w ogóle ma sens?

Ogar­nia mnie strach przed samym napa­dem stra­chu.

Ber­ni­kle gęgają w ciem­no­ści, jakby naśmie­wały się z prze­ra­żo­nej idiotki, która stoi znie­ru­cho­miała w bla­sku księ­życa. Mój mózg zdaje się skwier­czeć niczym prze­cią­żona insta­la­cja elek­tryczna; mam wra­że­nie, że zacznie dymić jak stare prze­wody we wschod­nim skrzy­dle hotelu, gdzie na­dal trwa remont. Nie mogę zła­pać odde­chu, jakby ktoś zaci­skał mi dło­nie na szyi. Mam zawroty głowy, jakby w mojej czaszce prze­le­wała się woda, a świat staje się roz­myty. Cza­sami zda­rza się, że zupeł­nie nic nie widzę. Potem moje serce zaczyna wście­kle łomo­tać, a jego bole­sne ude­rze­nia roz­sa­dzają mi klatkę pier­siową. Wiem, jakie to nie­bez­pieczne, bo kilka razy zemdla­łam. Czy­ta­łam, że skrajna tachy­kar­dia wywo­łana paniką mogłaby nawet mnie zabić – takie przy­padki należą do rzad­ko­ści, ale się zda­rzają. Już na samą myśl o tym czuję się jesz­cze gorzej.

Mój strach sam w sobie spra­wia, że jesz­cze bar­dziej się boję. Czuję kłu­cie w piersi, jakby moje roz­sza­lałe serce pró­bo­wało poła­mać mi żebra. Tego już za wiele. Robi się naprawdę groź­nie.

Odwrót, odwrót! Roz­dy­go­tana z emo­cji szyb­kim kro­kiem wyco­fuję się do budynku, pozo­sta­wia­jąc rzekę w tyle. Wiem, że dzi­siaj już na nią nie spoj­rzę. Drzwi zatrza­skują się za moimi ple­cami i cisza bie­rze mnie w nie­wolę. Prze­gra­łam. Jak zwy­kle. Osu­wam się po ścia­nie na pod­łogę, zawsty­dzona wła­snym tchó­rzo­stwem.

Tętno zwal­nia, paniczny strach ustę­puje, ale teraz ogar­nia mnie smu­tek. Łzy ciekną mi po twa­rzy. Cie­pła słona woda. Dla­czego wycieka z nas aku­rat słona woda, kiedy jest nam smutno?

Ale to tylko woda, a mój orga­nizm wydziela jej całe mnó­stwo. Ska­puje z mojego pod­bródka i spływa mię­dzy bla­dymi pal­cami.

Och, Han­nah, mała Hanny, nie prze­sko­czysz tego.ROZDZIAŁ 2

Moje łzy dawno wyschły. Mam na sobie czy­ste dżinsy i śnież­no­białą sta­ran­nie wypra­so­waną bluzkę, a różowy swe­te­rek z kasz­miru przy­daje mi szyku. Jest to nie­zbędny ele­ment mojego ubioru, bo cho­ciaż więk­szość czasu spę­dzam w biu­rze na zaple­czu, bądź co bądź pra­cuję w luk­su­so­wym hotelu. Nie muszę się stroić jak Leon, który jest por­tie­rem, czy Ali­stair, mene­dżer, jed­nak powin­nam wyglą­dać „god­nie”, kiedy prze­cho­dzę przez ogól­nie dostępne pomiesz­cze­nia.

Nato­miast nie powin­nam wymy­kać się na plażę bla­dym świ­tem i kraść moto­ró­wek. To nie jest „godne”. Nie powin­nam rów­nież kulić się na pod­ło­dze, szlo­cha­jąc z roz­pa­czy i stra­chu, gdy Helena, poko­jówka z Pol­ski, nad­cho­dzi wła­śnie kory­ta­rzem ze świeżą zmianą pościeli. Na szczę­ście zdo­ła­łam w porę odpeł­znąć w cień, gdzie pozo­sta­łam nie­zau­wa­żona.

Teraz znów widzę Helenę, która macha mi na powi­ta­nie, kiedy idę w stronę recep­cji. Pcha wózek wypeł­niony środ­kami czy­sto­ści, maleń­kimi ele­ganc­kimi mydeł­kami i bute­lecz­kami szam­ponu, saszet­kami Earl Greya i kap­suł­kami Nespresso. Potrafi dopro­wa­dzić pokój do ide­al­nego stanu w ciągu osiem­na­stu minut, za co dyrek­cja bar­dzo ją ceni.

– Miłego dnia! – pozdra­wiam ją, siląc się na pogodny ton.

Helena posyła mi prze­bie­gły uśmiech, po czym gestem daje do zro­zu­mie­nia, że chce się ze mną podzie­lić jakąś sen­sa­cyjną nowiną.

– Ci ludzie z pokoju czter­na­ście. Rany boskie, Han­nah!

– Czyżby tym razem naprawdę roz­wa­lili łóżko?

Helena pod­cho­dzi bli­żej, ale wtedy zauwa­żamy Owena, mło­dego kucha­rza o różo­wej cerze, który wła­śnie idzie w stronę kuchni, zapi­na­jąc guziki bia­łego far­tu­cha. Plot­ko­wa­nie o gościach nie jest mile widziane, w każ­dym razie nie wypada robić tego publicz­nie, więc odsu­wamy się od sie­bie skru­szone.

– Do zoba­cze­nia póź­niej! – szcze­bio­czę.

Helena uśmie­cha się sze­roko i wra­camy do swo­ich zajęć. W recep­cji witam się z Danielle, miej­scową trzy­dzie­sto­latką o suro­wej uro­dzie, tle­nio­nych wło­sach i moc­nym maki­jażu. Danielle jest inte­li­gentna i przy­ja­zna, ale zawsze odro­binę chłodna. Podobno sypia z Loga­nem Mac­kin­layem zwa­nym Macan­tem, naszym genial­nym sze­fem kuchni. A może sypiali ze sobą, ale już prze­stali? O per­so­nelu też krążą plotki i nie­które do mnie docie­rają.

Danielle sie­dzi ze wzro­kiem wle­pio­nym w Księgę.

Od dnia ponow­nego otwar­cia hotel Stan­hope pro­wa­dzi wytworną księgę gości w sta­rym stylu. Uży­wamy jej celowo, żeby przy­wo­łać ducha daw­nej świet­no­ści Stan­hope. To ja wpa­dłam na ten pomysł.

Mogli­by­śmy zała­twiać wszyst­kie for­mal­no­ści za pomocą tabletu, jed­nak uży­wamy sta­ro­mod­nej księgi opra­wio­nej w skórę z ozdob­nymi tło­cze­niami. Kupi­li­śmy nawet parę wiecz­nych piór Visconti do kom­pletu. To prze­sła­nie dla gości, któ­rzy widzą już na samym początku, że ten hotel pod­cho­dzi do swo­jej misji w spo­sób nie­ba­nalny i wytworny. Nale­gamy, aby każdy się wpi­sy­wał. Ta księga jest jak nasza rodzinna Biblia. Ni­gdy nie kła­mie i można w niej zna­leźć całą prawdę. Ile­kroć ją widzę, ogar­nia mnie duma.

Mój pomysł.

Wspi­nam się po wytwor­nych krę­tych scho­dach, które są chlubą tego budynku. Klatka scho­dowa prze­szła reno­wa­cję pod koniec ubie­głego roku i na ścia­nach pokry­tych biało-nie­bie­ską prąż­ko­waną tapetą w edwar­diań­skim stylu wiszą ory­gi­nalne obrazy przed­sta­wia­jące scenki ze wschod­niego wybrzeża Anglii – łodzie rybac­kie z czer­wo­nymi żaglami u ujścia Stour, połów ostryg przy brzegu Mer­sea.

Za każ­dym razem, gdy idę po tych scho­dach, też czuję lekki przy­pływ dumy, bo poma­ga­łam pro­jek­tan­tom wybrać tapetę – chcia­łam, żeby har­mo­ni­zo­wała z nie­bem, powie­trzem i wodą na zewnątrz. Prze­piękne obrazy i rysunki przy­niósł Oli­ver, który praw­do­po­dob­nie miał je od dawna i trzy­mał w jed­nym ze swo­ich licz­nych domów.

Wcho­dzę do biura. Pozba­wione ścia­nek dzia­ło­wych wnę­trze jest urzą­dzone nowo­cze­śnie, ale sty­lowo. Loz sie­dzi już przy biurku ze wzro­kiem wle­pio­nym w moni­tor. Asy­stentka mene­dżera. Czter­dzie­ści trzy lata. Roz­wie­dziona. Zabawna, ze skłon­no­ścią do iro­nii. Bru­netka. Pół­krwi Włoszka. Po nie­uda­nej przy­go­dzie z papie­ro­sem elek­tro­nicz­nym wró­ciła do pale­nia. Loz Devivo. Kiedy zaczę­łam tu pra­co­wać – nie­całe dwa lata temu, cho­ciaż wydaje się, że to było tak dawno – spy­ta­łam ją, skąd ma takie nie­po­spo­lite imię.

– Skar­bie – powie­działa. – Na chrzcie dali mi na imię Lola. Wyobra­żasz sobie, jak to jest nazy­wać się Lola Devivo? Wszy­scy myślą, że grasz w por­no­lach. A Lolly brzmia­łoby tak, jak­bym wystę­po­wała w kra­cia­stej minió­wie. Więc wybra­łam Loz.

Dzi­siaj Loz mil­czy – lekko roz­ko­ja­rzona układa wargi w bez­gło­śne powi­ta­nie, po czym wraca do pracy.

Roz­sia­dam się w jed­nym z foteli biu­ro­wych war­tych tysiąc fun­tów każdy i włą­czam kom­pu­ter. Na moni­to­rze poja­wia się moja tapeta – zdję­cie pustyni Ata­kama u pod­nóża Andów. Naj­such­sze miej­sce na ziemi. Ani kro­pli desz­czu od pię­ciu­set lat. Kli­kam ikonkę prze­glą­darki, żeby wejść na stronę, którą sama zało­ży­łam i zapro­jek­to­wa­łam.

Takie było jedno z moich głów­nych zadań, kiedy awan­so­wa­łam ze sta­no­wi­ska spe­cja­listki od PR-u i prze­nio­słam się tutaj z Male­di­wów. Zbu­do­wać markę. Stwo­rzyć stronę inter­ne­tową na naj­wyż­szym pozio­mie. Przy­wró­cić fir­mie blask. Oto co powie­dział mi Oli­ver z wyra­zem nie­cier­pli­wego zapału w oczach.

Tak też uczy­ni­łam. Pierw­szym moim zada­niem była zmiana nazwy. Uzna­łam, że ta uży­wana od lat – Stan­hope Park Island Hotel – jest zarówno odstra­sza­jąco długa, jak i myląca. Nie mamy malow­ni­czego parku, a jedy­nie zadbane traw­niki z altan­kami, a wyspa jest zde­cy­do­wa­nie za mała, by się nią afi­szo­wać. Zresztą dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent jej powierzchni zaj­muje będący pod ści­słą ochroną pra­stary las, w któ­rym nie wolno zerwać nawet kwiatka; przed­miot szcze­gól­nego zain­te­re­so­wa­nia naukow­ców, pełen świę­tych drzew oraz rzad­kich gatun­ków fauny. Żyją tam wie­wiórki, popie­lice, zające i kuny. Jeste­śmy dumni z naszych kun. O wiele bar­dziej niż z naszego parku, który w grun­cie rze­czy nie wygląda jak park. Dla­tego wyrzu­ci­łam go z nazwy, którą osta­tecz­nie skró­ci­łam do samego Stan­hope. Od razu wie­dzia­łam, że to był strzał w dzie­siątkę. Zacho­wa­łam nawią­za­nie do tra­dy­cji i posmak luk­susu, uni­ka­jąc zbęd­nej wynio­sło­ści. Szare oczy Oli­vera roz­bły­sły, kiedy mu o tym powie­dzia­łam. To jest to!

Sie­dząc przy biurku, prze­glą­dam naszą stronę. Wciąż jestem z niej dumna. Wszyst­kie te prze­my­ślane w każ­dym szcze­góle zdję­cia! Poświę­ci­li­śmy na nie kilka mie­sięcy. Butelki wina usta­wione w oknie restau­ra­cji. Pro­mień słońca prze­nika szla­chetny rubi­nowy płyn, a w tle widać biały żagiel na rzece.

Nad tym jed­nym uję­ciem pra­co­wa­li­śmy dwa dni, zanim nabra­li­śmy prze­ko­na­nia, że oddaje dys­kretną i nie­wy­mu­szoną atmos­ferę luk­susu, ale bez prze­sad­nego blich­tru. Kiedy wkro­czy­li­śmy na rynek – strona inter­ne­towa, reklamy, zapro­sze­nia dla dzien­ni­ka­rzy – po mie­siącu liczba rezer­wa­cji wzro­sła dwu­krot­nie, a potem podwo­iła się jesz­cze raz. Oli­ver kupił nam wszyst­kim szam­pana.

Otwie­ram kolejne zdję­cie. Zro­bione na zewnątrz. W tle łagodny błę­kit rzeki. Na ską­pa­nym w słońcu pół­mi­sku lśnią ostrygi w otwar­tych musz­lach, a obok czer­wieni się sos sza­lot­kowy. Przy stole śliczna dziew­czyna w let­niej sukience trzyma para­sol. Pamię­tam, że w rze­czy­wi­sto­ści dygo­tała od jesien­nego chłodu i popę­dzała foto­grafa: _Weźże się, kurna, zacznij ruszać, cym­bale_.

Kolejne zdję­cie. Freddy Nix, prze­woź­nik, pozuje na pomo­ście. To zdję­cie miało poka­zać, jak wyjąt­ko­wym miej­scem jest Stan­hope, hotel odcięty od świata – sześć lat w tej branży nauczyło mnie, że goście to uwiel­biają – na swo­jej nie­po­wta­rzal­nej wyspie poro­śnię­tej lasem, w któ­rym żyją mun­dżaki. Kwin­te­sen­cja angiel­skiego odlu­dzia zapew­nia­ją­cego schro­nie­nie przed pro­ble­mami codzien­nego życia.

Marsz­czę czoło i pochy­lam się nad moni­to­rem. Na zdję­ciu widać wyraź­nie jakąś łódź. Czy jest to ta sama moto­rówka, którą widzia­łam w mroku tego ranka? Moż­liwe. Trudno powie­dzieć.

W opusz­kach pal­ców doty­ka­ją­cych kla­wia­tury czuję nie­spo­kojne mro­wie­nie, sil­niej­sze niż zwy­kle. Uno­szę głowę, żeby zapy­tać Loz, czy też widziała tę łódkę albo czy zna kogoś, kto taką ma. Oka­zuje się jed­nak, że jestem sama w biu­rze. Byłam tak zamy­ślona, że nie zauwa­ży­łam, jak Loz wyszła. Pew­nie na lunch.

Moja komórka wydaje dźwięczny sygnał. Dosta­łam wia­do­mość. Pan Roz­ma­rzony Narze­czony pisze. Ben!

Han, skar­bie, ale­śmy naroz­ra­biali.

Odpi­suję mu z uśmie­chem na twa­rzy. Ode­zwał się do mnie mój facet. Męż­czy­zna, któ­rego kocham. Szef kuchni w gastro­pu­bie ze swo­imi sek­sow­nymi tatu­ażami. Już sama wia­do­mość od niego daje mi do zro­zu­mie­nia, że życie wcale nie jest takie złe. Przede wszyst­kim mam jego.

Jak? Wysa­dzi­li­ście kuch­nię? Ostrze­ga­łam, że z szyb­ko­wa­rem trzeba ostroż­nie.

Ha, ha, dobre, ale nie zga­dłaś. Pierw­szy raz mamy pełną salę na lun­chu, 30 nakryć, wszy­scy przy­szli. A Kev mówi, że odstra­szamy klien­tów!

Mój uśmiech robi się jesz­cze szer­szy. Ben jest auten­tycz­nie pod­eks­cy­to­wany i trudno mu się dzi­wić. Budo­wa­nie renomy takiego lokalu jest trud­niej­sze, niż mogłoby się wyda­wać, przy­pusz­czal­nie dla­tego, że puby, które ser­wują dania restau­ra­cyjne, należą do rzad­ko­ści.

Rany! Kocha­nie, jestem z cie­bie dumna! Gdy­bym tylko była tam z tobą, mogli­by­śmy się wyką­pać w szam­pa­nie. Zasłu­ży­łeś. Tak ciężko pra­co­wa­łeś. Trzeba to uczcić.

Cze­kam. Odpo­wiedź przy­cho­dzi po chwili.

Uczcimy. Może wysko­czymy jutro na drinka. W końcu ruszysz się z tej prze­klę­tej wyspy. Wyniosę cię stam­tąd, jeśli będę musiał.

Oooch, jakiś ty męski. To mi się podoba. Jutro bar­dzo chęt­nie.

Dobra, muszę zni­kać. Mamy tu młyn, ale jest super xx

Odkła­dam tele­fon i prze­cią­gam się, wciąż z uśmie­chem na twa­rzy. Ben we mnie wie­rzy. Może słusz­nie? To byłoby cudowne, gdyby rze­czy­wi­ście prze­niósł mnie na rękach nad wodą. Jak pannę młodą nad pro­giem.

Wstaję, pod­cho­dzę do okna i prze­sy­cona pozy­tywną ener­gią mówię sobie, że powin­nam roz­ko­szo­wać się malow­ni­czym wido­kiem Blac­kwa­ter. Grunt to opty­mizm.

Wyglą­dam na zewnątrz. Przy pomo­ście już nie ma czar­nej moto­rówki. Przy­pły­nęła w ciem­no­ści, ale teraz jest już gdzieś daleko stąd. Pew­nie na dru­gim brzegu. Chyba nie powin­nam się dzi­wić. Cza­sami odwie­dzają nas bar­dzo bogaci goście, któ­rzy zawsze robią to, na co mają ochotę.ROZDZIAŁ 3

Pusta butelka po winie musu­ją­cym leży na pod­ło­dze. Musie­li­śmy ją kop­nąć w pory­wie namięt­no­ści. Jeden z podłuż­nych kie­lisz­ków też się prze­wró­cił. W obu nie zostało ani kro­pli. Wciąż mam przy­spie­szone tętno. Ale takie koła­ta­nie serca jest cał­kiem przy­jemne.

Ben wstaje z łóżka i zaczyna się ubie­rać – wyrzeź­bione nogi rug­by­sty wbija w czarne dżinsy, musku­larne ramiona zni­kają w ręka­wach bia­łej koszuli. Naj­chęt­niej leża­ła­bym dalej i przy­glą­dała mu się z podzi­wem, ale chcę go odpro­wa­dzić na prom. W mojej samotni każda chwila spę­dzona z nim jest bez­cenna.

– Hej, zacze­kaj. Pójdę z tobą na pomost.

Ben zerka w moją stronę, zapi­na­jąc guziki koszuli.

– Nie musisz, kocha­nie.

Patrzę mu w oczy. Wymow­nie.

– Ow­szem, muszę – odpo­wia­dam. – Nawet nie wiesz, jak mi cie­bie tutaj bra­kuje.

Jego twarz łagod­nieje, przy­bie­ra­jąc wyraz chło­pię­cej życz­li­wo­ści. Wygląda teraz mło­dziej; wydaje się, że też ma dwa­dzie­ścia osiem lat jak ja, a nie trzy­dzie­ści cztery. Pochyla się i całuje mnie w usta, czule i deli­kat­nie; o wiele deli­kat­niej niż pół godziny temu. Potem roz­gląda się po pokoju, omia­ta­jąc wzro­kiem butelkę, kie­liszki i sko­tło­waną pościel.

– Wygląda, jakby tu bomba wybu­chła – mówi.

– Nie schle­biaj sobie. Gra­nat co naj­wy­żej.

Mój narze­czony par­ska rado­snym śmie­chem i przy­gląda mi się, gdy w pośpie­chu wcią­gam na sie­bie ubra­nie.

– No dawaj, kobieto. Szybko, szybko.

Ubie­ram się posłusz­nie i w końcu staję przed nim w trze­wi­kach i płasz­czu, cho­ciaż wie­czór jest cie­pły jak na koniec wrze­śnia. Trzy­mam go pod rękę, gdy idziemy kory­ta­rzem, mijamy recep­cję i po żwi­ro­wym zbo­czu scho­dzimy na pomost. Prom jest już nie­da­leko; jego jaskra­wo­czer­wony kadłub prze­cina rado­śnie fale Blac­kwa­ter. Wygląda jak sta­tek z książki dla dzieci. Taki, który mógłby roz­ma­wiać z pocią­gami.

Opie­ram głowę na masyw­nym ramie­niu Bena. Wciąż czuję się jesz­cze tro­chę roz­ma­rzona po chwi­lach namięt­no­ści. Zapada zmierzch. Ben mil­czy.

– Wszystko w porządku? – pytam, spo­glą­da­jąc na niego.

Ben stoi zwró­cony w stronę wyspy i patrzy w zadu­mie na okna pustych pokoi we wschod­nim skrzy­dle hotelu. Albo na ciemną ścianę lasu, który zaczyna się tuż za budyn­kiem. A może na nic nie patrzy, tylko po pro­stu roz­my­śla i snuje wspo­mnie­nia. Zda­rzają mu się takie nie­spo­dzie­wane chwile melan­cho­lii. W dzie­ciń­stwie stra­cił matkę, tak jak ja – jest to jedna z rze­czy, które zbli­żyły nas do sie­bie.

– Ben?

Mój narze­czony wyrywa się z zamy­śle­nia.

– Ach, wybacz, Han – mówi. – Fir­mowe sprawy. Zamó­wie­nia, VAT i takie tam…

Ści­skam jego masywną dłoń.

– Jestem z cie­bie dumna. Z tego, co osią­gną­łeś. Wszy­scy byli tacy scep­tyczni, no i pro­szę.

– Dzię­kuję, kocha­nie, ale… jesz­cze wiele przede mną. – Ben odwraca wzrok. – No dobra, prom już czeka. Muszę być na miej­scu, zanim Char­lie weź­mie się do robie­nia rolady. Mamy jesz­cze mnó­stwo rezer­wa­cji na dziś.

Szcze­rzy zęby w uśmie­chu, macha mi na poże­gna­nie, po czym wbiega na pomost i wska­kuje na pokład, na któ­rym jest pra­wie cał­kiem pusto. Przez chwilę przy­glą­dam się, jak prom odbija i zawraca w stronę lądu. Dla mnie to coś nie­osią­gal­nego.

Natych­miast ogar­nia mnie przy­gnę­bie­nie. Naprawdę jestem dumna z Bena. Mój uko­chany doko­nuje nie­sa­mo­wi­tych rze­czy. Przez pewien czas pra­co­wał jako szef kuchni, ale przed kil­koma tygo­dniami prze­jął cały pub. Dla­tego ten bły­ska­wiczny suk­ces jest takim obja­wie­niem.

A jeśli idzie mu zbyt dobrze? Jeśli praca pochło­nie go bez reszty? Wtedy będzie miał jesz­cze mniej czasu na spo­tka­nia ze mną.

A wtedy moja izo­la­cja sta­nie się jesz­cze bar­dziej uciąż­liwa.ROZDZIAŁ 4

– Gdzie jesteś, Han?

– Zgad­nij.

Oprócz mil­cze­nia Kat sły­szę w tle gwar jakiejś lon­dyń­skiej restau­ra­cji albo baru. Jest trze­cia po połu­dniu, więc co to za oka­zja? Późny lunch, cało­dzienne uczto­wa­nie czy bar­dzo wcze­sny drink?

– No dobra, skoro mam zga­dy­wać… – Kat prze­ciąga samo­gło­ski i gdy barowe odgłosy na chwilę cichną, wyobra­żam ją sobie z zazdro­ścią, jak sięga po drinka, mie­sza zawar­tość szklanki i wyła­wia oliwkę. – Wiem! Jesteś w Buenos Aires. W tej słyn­nej restau­ra­cji, w któ­rej były­śmy razem przed stu­diami, tej nad morzem. Cabaña Las Lilas! Pamię­tasz? Znowu tam się wybra­łaś! O rany! Przy­jemne miej­sce. Cho­ciaż nie, cze­kaj, nie mogłam tam pójść. Wtedy zwia­ły­śmy bez pła­ce­nia. To był mój pomysł, nie? Sorki, prze­pra­sza­neczko, ale zero skru­chy.

Par­skam śmie­chem. Wła­śnie kro­czę zama­szy­ście wąską ścieżką prze­ci­na­jącą las, który pora­sta Dawzy. Ile­kroć wysu­szona gałązka pęka z gło­śnym trza­skiem pod moim butem, w koro­nach dębów skrze­czą spło­szone sroki. Podobno to od pta­sich gło­sów – wron, kawek i srok – pocho­dzi nazwa, którą nadano wyspie wiele setek lat temu. W tutej­szych lasach i na mokra­dłach żyje mnó­stwo pta­ków. Są wszę­dzie. Prze­krzy­kują się w zaro­ślach, grze­bią w bło­cie albo latają tuż nad powierzch­nią wody. Obser­wują nas. Patrzą na mnie.

Czy ktoś mnie obser­wuje?

Obra­cam się zanie­po­ko­jona i wytę­żam wzrok, pró­bu­jąc coś doj­rzeć mię­dzy krze­wami tar­niny. Wschod­nia część wyspy to cał­ko­wite odlu­dzie.

Nie widzę nikogo. Para­noja jest kolej­nym obja­wem mojej przy­pa­dło­ści. Muszę nad nią pano­wać.

– Han? – odzywa się moja sio­stra.

– To nie działa.

– Co takiego?

– Sorki, soren­cja w połą­cze­niu z prze­pra­sza­neczko.

– Kurde. No dobra, obie­cuję, że się popra­wię. Mój ty Robin­so­nie Cru­soe. Och… yhm. Jesz­cze raz mar­tini? A czemu nie? Dzięki. Szó­sta kolejka będzie aku­rat. Tja.

Nie mam poję­cia, z kim tak gawę­dzi lekko pod­chmie­lona. Praw­do­po­dob­nie z nowym nadzia­nym face­tem. Ma ich na pęczki. Bawi się nimi, a ich naj­wy­raź­niej to cie­szy. Jest mi miło, że mię­dzy drin­kami znaj­duje rów­nież czas na roz­mowy ze mną. Okrop­nie za nią tęsk­nię. Jed­nym z naj­gor­szych aspek­tów roli Robin­sona Cru­soe jest odle­głość dzie­ląca mnie od mojej sio­stry, która – oprócz Bena – jest mi naj­bliż­sza w moim życiu, w całym moim świe­cie, moim wszyst­kim.

Już w dzie­ciń­stwie łączyła nas bli­ska więź – zale­d­wie rok róż­nicy wieku i podobny wygląd spra­wiały, że były­śmy prak­tycz­nie jak bliź­niaczki. Tylko że jej przy­pa­dła rola tej ład­niej­szej i mądrzej­szej. Jak­bym ja była pro­to­ty­pem, a ona osta­teczną i dosko­nałą wer­sją.

Jej kości policz­kowe mają uro­kli­wie sko­śny kształt, moje nie robią szcze­gól­nego wra­że­nia. Jej drobny nos jest ide­al­nie wyrzeź­biony, mój two­rzy iry­tu­jący garb. Jej włosy zawsze są bujne i lśniące, moje wyglą­dają dobrze, jeżeli poświęcę godzinę na ich pie­lę­gna­cję.

Kiedy były­śmy małe, wszy­scy mówili, jakie ładne z nas dziew­czynki. Kiedy doro­sły­śmy, mnie już tak zostało – „cał­kiem” albo „dosyć” ładna. Za to moja uwiel­biana i roz­piesz­czana młod­sza sio­stra Kata­lina Lan­gley, Katty, Kat­ty­Kat albo po pro­stu Kat, wróży z tarota, obser­wuje gwiazdy i gubi torebki, a swo­imi dow­ci­pami potrafi roz­ba­wić ostat­niego ponu­raka; Kat, która włada kil­koma języ­kami, nosi mini­spód­niczki i zapo­mina o bie­liź­nie, pali trawkę, gra na uku­lele, śpiewa fran­cu­skie bal­lady i czyta runy; Kat, zbun­to­wana gwiazda liceum w Mal­don, była – i jest – piękna.

Wła­śnie to sły­sza­łam czę­sto od chło­pa­ków na impre­zach, kiedy były­śmy nasto­lat­kami. Przy­sia­dał się taki do mnie, jakby chciał zagad­nąć, ale tylko sączył piwo i patrzył tęsk­nie na śro­dek pokoju, gdzie moja sio­stra w ską­pych dżin­so­wych szor­tach albo czer­wo­nej spód­niczce che­er­le­aderki bawiła się oto­czona wia­nusz­kiem ado­ra­to­rów, któ­rzy rywa­li­zo­wali ze sobą, zabie­ga­jąc o jej uwagę jak głodne szcze­niaki. W końcu ten melan­cho­lijny amant ze szklanką piwa wzdy­chał, przy­su­wał się jesz­cze bli­żej i mówił:

– Wiesz, twoja sio­stra jest naprawdę piękna.

Potem wpa­try­wał się z posępną miną w swoją szklankę, by po chwili dodać pospiesz­nie:

– Och, prze­pra­szam cię, nie chcia­łem… no wiesz… ty też jesteś, hmmm… zna­czy też jesteś naprawdę piękna…

Cza­sami cało­wa­łam się z tymi kłam­cami, a z kil­koma nawet się prze­spa­łam. Byli jak okruszki, które zmia­ta­łam nie­po­strze­że­nie ze stołu Kat.

Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Abso­lut­nie. Kat już taka jest, ale ją uwiel­biam, a ona odwza­jem­nia całą moją miłość. Wszystko robimy razem. Jeste­śmy ser­decz­nymi przy­ja­ciół­kami, sio­strami, brat­nimi duszami, a cza­sem nawet kimś wię­cej. Cho­dzi­ły­śmy jesz­cze do przed­szkola, kiedy Kat zaczęła doda­wać do słów śmieszne koń­cówki. Taka nasza świń­ska łacina, tylko jesz­cze bar­dziej zwa­rio­wana. Rodzi­com tro­chę się udzie­liło, ale przede wszyst­kim był to nasz oso­bi­sty język, któ­rym posłu­gi­wa­ły­śmy się tylko we dwie, i cza­sem zaśmie­wa­ły­śmy się godzi­nami z naj­głup­szych i najbar­dziej bez­sen­sow­nie udziw­nio­nych słów.

Sorki, soren­cja. Prze­pra­sza­neczko.

Wła­ści­wie nie brzmi to naj­go­rzej.

– Kat? – mówię, ale odpo­wiada mi tylko barowy zgiełk. – Kat, ode­zwij się. Sie­dzę tu samotna na cho­ler­nej wyspie.

– Wybacz, Han. Pró­bo­wa­łam nauczyć tego bar­mana, jak się robi dirty mar­tini, ale się pogu­bił i dolał wermutu. Chyba mam już dość. Chcę wra­cać do domu i dzier­gać na dru­tach swe­terki dla psów. Śle­pych psów. Śle­pych psów dla prze­wod­ni­ków. To by była super­ak­cja dobro­czynna, nie? Albo kotów, które tań­czą na tyl­nych łapach. Pamię­tasz tego kota z twa­rzą Jane Witham? Ha, ha! Dobrze się czu­jesz?

– Tak, dobrze.

– Na pewno, skar­buś?

– Tak – potwier­dzam. – Nie jest mi tu lekko, ale daję radę.

– No dobrze, już dobrze. Obie­cuję, że cię odwie­dzę naj­szyb­ciej, jak się da. – Kat znów zawie­sza głos i zaszczyca kogoś per­li­stym śmie­chem. – A co u Bena? Jak się miewa Pan Roz­ma­rzony Narze­czony?

– Dobrze. Wręcz świet­nie. Pub hula aż miło.

W moim gło­sie pobrzmiewa rzewna nuta. Uża­lam się nad sobą. Przy­spie­szam kroku, pró­bu­jąc stłu­mić poczu­cie osa­mot­nie­nia. Las się koń­czy i po raz dzie­więt­na­sty tego dnia wycho­dzę na żwi­rową skarpę, która stromo opada ku morzu. Żebym przy­pad­kiem nie zapo­mniała, że jestem uwię­ziona na wyspie. Na ogro­mie bla­dego błę­kitu, który wisi nad Esse­xem, ści­gają się chmury gnane cie­płym wia­trem. Pogoda w sam raz na regaty.

Trwa wła­śnie odpływ; na końcu skarpy widzę ślady pta­ków – pew­nie sza­blo­dzio­bów i ostry­go­ja­dów – odci­śnięte w jasno­sza­rym błocku. Są takie deli­katne. Wyglą­dają jak poskrę­cane wstęgi japoń­skich liter, które ukła­dają się w dłu­gie smutne frazy.

Kat znowu zamil­kła, ale nie sły­szę też odgło­sów baru. Czyżby już wyszła?

– Gdzie jesteś, sio­stra?

– Na ulicy. Cze­kam na Ubera. Mam sesję tarota. Potem zamó­wię coś do jedze­nia, zro­bię sobie dobrze i pójdę spać. Za dużo dzi­siaj wypi­łam.

– Jesz­cze nawet nie ma czwar­tej!

– Wiem, Boże, wiem. Czy ja jestem pijaczką?

– Cał­kiem moż­liwe.

Par­skamy śmie­chem, ale po chwili prze­staję wtó­ro­wać sio­strze. Powraca to samo upo­rczywe pyta­nie. Dla­czego Kat wciąż odwleka wizytę, którą tyle razy mi obie­cy­wała? Wiem, że w Lon­dy­nie nie bra­kuje jej zajęć: wróży z tarota za pie­nią­dze, uma­wia się z zadu­rzo­nymi biz­nes­me­nami, któ­rzy kupują jej luk­su­sową bie­li­znę, jeden dzień w tygo­dniu pra­cuje w schro­ni­sku dla bez­dom­nych, wystę­puje w klu­bie bur­le­sko­wym – uczy­niła ze swo­jej dys­prak­sji formę sztuki ero­tycz­nej, wyko­nu­jąc nie­sko­or­dy­no­wane ruchy pod­czas tańca na rurze i przy­pad­kowo gubiąc biu­sto­nosz – ale jej har­mo­no­gram nie jest tak napięty, jakby doko­ny­wała prze­szcze­pów serca. Ma sporo wol­nego czasu i może wybie­rać, w które dni pra­cuje, a kiedy mówi sobie „pie­przyć wszystko” i wybiera się w podróż do Kerali.

A jed­nak nie przy­jeż­dża tutaj. Nie wsiada na prom Freddy’ego Nixa. Z Lon­dynu ma do mnie nie­całe dwie godziny jazdy samo­cho­dem. Mimo to nie widzia­łam jej całe wieki.

Myśl, która poja­wia się w mojej gło­wie, napeł­nia mnie smut­kiem i stra­chem. A jed­nak wiem, że się nie mylę.

– Powiedz mi, czemu tak naprawdę tutaj nie przy­jeż­dżasz?

Moja sio­stra mil­czy. Trza­skają drzwi samo­chodu.

– Kat, powiedz mi.

W słu­chawce roz­lega się cięż­kie prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Han, skar­bie… ja po pro­stu…

– Cho­dzi o to, co się stało tam­tej nocy? O to cho­dzi, prawda?

Znów mil­cze­nie, tym razem krót­kie i pełne napię­cia.

– Oczy­wi­ście, że tak! – odpo­wiada Kat. – To mnie prze­śla­duje. Mam kosz­mary. Wiem, że cie­bie cała ta sprawa dotknęła jesz­cze moc­niej, ale… Boże, to było takie okropne. I wszystko stało się przeze mnie. Ja to zaczę­łam. Kąpiel na golasa? O pół­nocy? Świetny pomysł, Katty, po pro­stu genialny. Dla­czego jestem taką pie­przoną idiotką? Tak strasz­nie mi przy­kro…

– Nie możesz się obwi­niać. Nikogo nie zmu­sza­łaś. Wszy­scy byli pijani.

– Daj spo­kój, prze­stań mnie uspra­wie­dli­wiać.

– Kat?

– O ja pier­dolę, no to się popła­ka­łam. Tak bar­dzo za tobą tęsk­nię. Han. Jestem pijana, mam doła, a kie­rowca chyba się o mnie mar­twi, bo cią­gle zerka w lusterko. – Kat śmieje się i pociąga nosem. – Lepiej już kończmy, bo jesz­cze prze­sią­dzie się do tyłu i zacznie mnie pocie­szać. Dla­czego oni zawsze chcą mnie pocie­szać? Pa, skar­bie. Moja naj­droż­sza iskierko! Do zoba­cze­nia! Przy­jadę do cie­bie. Obie­cuję. Kocham cię. Przy­jadę.

Cho­wam komórkę do kie­szeni i wodzę wzro­kiem za sza­rym mor­skim pta­kiem, który zata­cza kręgi nad wodą. Jest taki dostojny i wolny.

Wzbiera we mnie poczu­cie winy, kiedy myślę o sło­wach Kat. Bo wła­ści­wie to nie była jej wina, nie tak cał­kiem, nie tam­tej nocy. Powin­nam była coś zro­bić. W końcu to ja zawsze ucho­dzi­łam za tę odpo­wie­dzialną jako star­sza sio­stra, która skoń­czyła stu­dia i miała nor­malną pracę. A tam­tej nocy rze­czy­wi­ście spo­czy­wała na mnie odpo­wie­dzial­ność, jako że repre­zen­to­wa­łam hotel. Mimo to nikogo nie powstrzy­ma­łam.

Co gor­sza, weszłam do wody ze wszyst­kimi, skwa­pli­wie i rado­śnie. Ni­gdy się do tego nie przy­zna­łam, nawet pod­czas śledz­twa, kiedy sąd w Col­che­ster prze­słu­chi­wał mnie w try­bie wide­okon­fe­ren­cji. Powie­dzia­łam tylko, że się o nich mar­twi­łam, dla­tego za nimi poszłam.

To było kłam­stwo. Musia­łam skła­mać. Jestem oszustką.ROZDZIAŁ 6

KAT, wtedy

Kat Lan­gley kro­czyła dum­nie przez stocz­nię jach­tową w Gol­dhan­ger, nio­sąc prze­wie­szoną przez ramię wielką torbę z mięk­kiej skóry. Roz­ko­szo­wała się cie­płem czerw­co­wego słońca i pożą­dli­wymi spoj­rze­niami, które prze­śli­zgi­wały się po jej dłu­gich opa­lo­nych nogach. Dookoła męż­czyźni malo­wali łodzie, roz­wi­jali żagle i repe­ro­wali kadłuby, ale teraz co naj­mniej połowa z nich prze­rwała pracę, by gapić się z roz­dzia­wio­nymi ustami na młodą dziew­czynę idącą tanecz­nym kro­kiem po pomo­ście.

Pozwól im się napa­trzeć, pomy­ślała, bo nie będą tego robić zawsze. Miała dwa­dzie­ścia sześć lat i wciąż mogła ucho­dzić za dużo młod­szą, ale wie­działa, że pew­nego dnia prze­kro­czy tę gra­nicę, za którą przy­cią­ga­nie męskich spoj­rzeń nie przy­cho­dzi już z taką łatwo­ścią.

Taka była jej filo­zo­fia życiowa, którą przy­jęła dawno temu. Żyj, jak­byś uro­dziła się dziś rano i miała umrzeć wie­czo­rem. Chwy­taj każdy dzień jak wygłod­niały jedze­nie. Dla­tego szcze­gól­nie jej zale­żało, żeby dobrze się bawić na wiel­kiej impre­zie następ­nego dnia. Zamie­rzała świę­to­wać prze­si­le­nie let­nie w Stan­hope, hotelu na wyspie, który zyskał dru­gie życie po czę­ści dzięki jej bystrej i pra­co­wi­tej sio­strze. _Dobra robota, Han. Zasłu­ży­łaś na uzna­nie. Wypi­jemy za twoją wyspę_.

Ale gdzie jest ten prom? Mię­dzy dwiema żaglów­kami wycią­gnię­tymi na brzeg Kat widziała poły­sku­jącą sre­brzy­ście rzekę i zie­lony, lekko roz­myty kon­tur wyspy w oddali. Jed­nak nie­wielki pomost świe­cił pust­kami. Czy nie powinno się tu roić od gości z waliz­kami, a może rów­nież pra­cow­ni­ków hotelu? Zwłasz­cza w przed­dzień takiego wyda­rze­nia?

Może pomy­li­łam godzinę, pomy­ślała. Zbli­żało się połu­dnie. Nie, była pewna, że pora się zga­dza. Samo połu­dnie.

Kat opu­ściła torbę na zie­mię, przy­kuc­nęła i zaczęła szu­kać bez­cen­nego świstka papieru. Dla­czego nie zapi­sa­łam tego w tele­fo­nie?

Jej torba jak zwy­kle była wypchana po brzegi, a w środku pano­wał strasz­liwy bała­gan. Kat spa­ko­wała swoje ulu­bione uku­lele, dżin­sowe szorty, drumlę, mocno zużytą talię kart tarota, cudow­nie prze­świ­tu­jącą let­nią sukienkę, dwie pary butów, klapki, kostium kąpie­lowy, grubą książkę Ursuli Le Guin, kilka kamy­ków przy­wie­zio­nych z Ave­bury; śnież­no­białe pta­sie pióro, które wła­śnie zna­la­zła; trzy gramy trawki i wypa­lo­nego do połowy skręta; dwie karty kre­dy­towe, z czego jedną upać­kaną olej­kiem arga­no­wym, który wylał się ostat­niej nocy; tak, o wszyst­kim pamię­tała oprócz jed­nej rze­czy, któ­rej wła­śnie teraz potrze­bo­wała – kartki z zapi­sa­nymi godzi­nami kur­so­wa­nia promu.

– Psia­krew…

Pew­nie zosta­wiła ją u ojca tego ranka. Czę­sto razem wspo­mi­nali mamę, po któ­rej Kat odzie­dzi­czyła skłon­ność do roz­trze­pa­nia i zapo­mi­nal­stwa, ale rów­nież urodę i tem­pe­ra­ment. Ojciec, ile­kroć go odwie­dzała w zatę­chłym domu seniora, zawsze dawał jej do zro­zu­mie­nia na różne spo­soby – poprzez uśmie­chy, żarty, uści­ski i cia­steczka baka­liowe z bla­sza­nej puszki – że fawo­ry­zuje ją jako swoją uko­chaną i roz­piesz­czoną młod­szą córeczkę. Kat czuła się nie­zręcz­nie, kiedy to robił. Chciała, żeby prze­stał. „Nie mów mi takich rze­czy, tato. Pomyśl też o mojej sio­strze”.

Ale tak było, odkąd pamię­tała. Kiedy miała sie­dem lat i roz­biła szklankę, co zda­rzało się jej co naj­mniej raz w tygo­dniu, zby­wali wszystko śmie­chem i tłu­ma­czyli, że to przez dys­prak­sję. Jeżeli Han­nah zro­biła coś podob­nego, co zda­rzało się jej raz na rok, dosta­wała ochrzan.

„Hanny, tak mi przy­kro”.

Ostat­nia wizyta była szcze­gól­nie krę­pu­jąca, bo ojciec wyja­wił jej wresz­cie, co łączyło mamę z Dawzy. Opo­wie­dział jej, jak mama kochała tę świętą wyspę z jej lisami, kru­kami i magicz­nymi cisami, jak kochała ją złą, wyna­tu­rzoną i smutną miło­ścią. Miło­ścią o wielu obli­czach, która teraz dopro­wa­dziła nawet tatę do pła­czu.

Mru­żąc oczy w słońcu, Kat zasta­na­wiała się, czy powinna to wszystko powtó­rzyć sio­strze. Kie­dyś na pewno to zrobi, ale nie w ten week­end. To by mogło ją zdo­ło­wać. Po co psuć nastrój przed imprezą?

Żyj, jak­byś uro­dziła się dziś rano i miała umrzeć wie­czo­rem.

Jesz­cze raz prze­trzą­snęła torbę, ale niczego nie zna­la­zła. Kar­teczka prze­pa­dła jak kamień w wodę. Z prze­cią­głym wes­tchnie­niem Kat wyjęła tele­fon i zaczęła pisać wia­do­mość:

Hej, sio­stra, wybacz, dupa ze mnie straszna. Nie pamię­tam, o któ­rej mam prom. Zgu­bi­łam kartkę z roz­kła­dem.



Nie do wiary! Kat Lan­gley coś zgu­biła? Tego jesz­cze nie grali.

Dobra, dobra, Skarb­nico Mądro­ści. Lepiej mi powiedz, co mam teraz robić. Gdzie on jest? Zna­czy ten prze­woź­nik, Fran­kie, Fred, czy jakoś tak? Pamię­tam go z poprzed­niego razu. Odpływa w połu­dnie? Bo wła­śnie jest połu­dnie. I ja tu jestem. W samo połu­dnie!



Wła­śnie spraw­dzi­łam. Przy­kro mi, naj­bliż­szy prom masz dopiero o 4. Ale jutro będzie kur­so­wał co godzinę ze względu na imprezę.

Cho­lerka. Mam tu tkwić do 4? Prze­srane. Nie ma tutaj nic do roboty oprócz gapie­nia się na boje. Jesz­cze napa­to­czy się jakiś napa­lony szy­per i zacznie mnie naga­by­wać.

Cze­kaj, mam pomysł! Tutej­szy prze­woź­nik nazywa się Freddy Nix i zawsze prze­sia­duje w tym pubie koło przy­stani. Disco­very, koja­rzysz? Koło pięć­dzie­siątki, siwe włosy, typ roz­pust­nego wilka mor­skiego. Może da się namó­wić na pod­wózkę, jeśli ład­nie zatrze­po­czesz rzę­sami. Domy­ślam się, że masz dziś na sobie strój, który wię­cej odsła­nia, niż zasła­nia.

Zga­dłaś!:)

Ha, ha. Cała ty!

Naprawdę jestem taka prze­wi­dy­walna? No to cała naprzód, siorka. Kocham cię. Do zoba­cze­nia wkrótce xxx

Ja cie­bie też xxx

Kat scho­wała komórkę do torby i poma­sze­ro­wała do pubu. Gdy tylko pchnęła drzwi, od razu roz­po­znała Freddy’ego Nixa, który sie­dział nad pra­wie pustym kuflem i gawę­dził leni­wie z bar­ma­nem. Jak się oka­zało, Han­nah miała rację. Kat nie musiała go długo prze­ko­ny­wać. Prze­woź­nik spoj­rzał na jej twarz, a potem omiótł wzro­kiem jej wyde­kol­to­waną bluzkę i nogi.

– Jasne, maleńka. Chwila moment i jesteś na Dawzy – powie­dział, gdy wyszli z pubu i zna­leźli się w bar­dziej zacisz­nej czę­ści przy­stani. – Pro­szę bar­dzo, oto twoja tak­sówka.

Kate spoj­rzała w dół na małą moto­rówkę o czar­nym wysmu­kłym kadłu­bie. Łódź wyglą­dała na drogą i była zaska­ku­jąco szy­kowna.

– Wska­kuj, kocha­niutka – dodał Freddy. – Sia­daj z przodu, a ja będę ste­ro­wał.

Weszli na pokład i gdy powoli wypły­wali z przy­stani, Kat od razu zdała sobie sprawę, że prze­woź­nik spe­cjal­nie posa­dził ją przed sobą, żeby mieć dobry widok na jej dekolt. Z czego korzy­stał, nie krę­pu­jąc się zbyt­nio.

– Piękna łódka.

Freddy uśmiech­nął się, a jego twarz przy­brała lubieżny wyraz.

– No, i cał­kiem szybka – odparł. – Ale dzi­siaj nie ma pośpie­chu, co? Mamy czasu pod dostat­kiem. Ciesz się słoń­cem.

Masz dosyć czasu, żeby się na mnie gapić, pomy­ślała Kat, ale nic nie powie­działa. Jego sam­cza ado­ra­cja, bez­radna i wygłod­niała, budziła w niej poli­to­wa­nie. Ale prze­prawa była naprawdę przy­jemna, a wiatr niósł orzeź­wia­jący zapach morza.

– Więc jesteś sio­strą Han­nah, tak? – zagad­nął ją znowu. – No pew­nie. Już cię tu kie­dyś widzia­łem.

– Yhm.

– Miła ta twoja sio­stra. Zro­biła tu wiele dobrego. Szef ją uwiel­bia. Jej narze­czony też sym­pa­tyczny. Pasują do sie­bie. Jest sze­fem kuchni w Mal­don. Ale pew­nie ty to wszystko wiesz.

Kat poki­wała głową, nie odry­wa­jąc wzroku od wody. Przez chwilę gawę­dziła od nie­chce­nia z Fred­dym przy wtó­rze piskli­wych okrzy­ków mew krą­żą­cych nad ich gło­wami. Wychy­liła się za burtę i zanu­rzyła dłoń w wodzie, która oka­zała się zaska­ku­jąco zimna mimo upału. Nagle poczuła, że jakaś siła gwał­tow­nie znosi moto­rówkę w lewo w kie­runku ujścia rzeki. Jakby sie­działa w samo­cho­dzie, w który ude­rzył silny podmuch wia­tru. Posłała Freddy’emu zdzi­wione spoj­rze­nie.

Prze­woź­nik poki­wał głową, krzy­wiąc się lekko.

– Tak, mamy tu takie dziwne prądy odpły­wowe. Nie­prze­wi­dy­walne. To dla­tego, że w tym miej­scu rzeka spo­tyka się z morzem. Aku­rat na wyso­ko­ści wysp. Jeden ma nawet swoją nazwę. Rybacy jej uży­wają. A w każ­dym razie kie­dyś uży­wali.

Kat spoj­rzała na niego, cze­ka­jąc na dal­szy ciąg, on jed­nak mil­czał zapa­trzony w wodę, jakby dostrzegł w głębi coś albo kogoś. Przez chwilę trwał tak w zadu­mie, aż w końcu uniósł wzrok i wska­zał na inną wyspę, któ­rej niski zie­lony kon­tur maja­czył w oddali.

– Tam, nie­da­leko Stum­ble i Roy­den, z tam­tej strony, jest nie­bez­pieczny prąd, ale to już prze­szłość – ode­zwał się, a bruzdy na jego czole stały się jesz­cze głęb­sze.

– Bar­dzo nie­bez­pieczny?

– Nazy­wali go Czarną Wodą. Czę­sto poja­wia się w połu­dnie albo o pół­nocy, przy­naj­mniej tak sły­sza­łem. Oczy­wi­ście teraz już nikogo nie porywa, bo rzeka jest zbyt zimna na kąpiele, a nowo­cze­sne łodzie są za solidne, ale przed laty uto­nęło tutaj kilku ryba­ków. No i wła­ści­wie to wszystko, co wia­domo na ten temat. Ot, lokalna legenda i tyle, jak histo­rie o wiedź­mach czy pira­tach. – Freddy zachi­cho­tał, ale jego śmiech brzmiał nie­pew­nie. – W każ­dym razie jest taki prąd. Wiem o nim tylko dla­tego, że dzia­dek mi opo­wie­dział. Dzia­dek łowił dor­sza. A więk­szość tych mia­sto­wych żegla­rzy, co przy­jeż­dżają do Gol­dhan­ger, nie ma o niczym poję­cia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: