- W empik go
Czas zemsty. Zdobywca. Tom 3 - ebook
Czas zemsty. Zdobywca. Tom 3 - ebook
Trzeci tom cyklu Zdobywca pod tytułem „Czas zemsty” to kontynuacja wydarzeń z pierwszych dwóch tomów cyklu – „Narodziny Imperium” oraz „Władcy łuku”.
Zwycięski przywódca Dżyngis-chan nie zaprzestaje podboju, mimo nękających go wrogów, skrytobójców oraz rozłamu we własnej rodzinie. Na czele nieprzebranych zastępów mongolskiej armii wyrusza poza granice znanego im świata. Żądza zemsty wiedzie go do Arabii, gdzie przyjdzie mu stawić czoła potężnej armii szacha.
Bracia i synowie Dżyngisa oraz podlegli mu dowódcy pokonują obszar rozciągający się od surowych i zimnych stepów Mongolii aż po Półwysep Koreański, rzucając na kolana kolejnych cesarzy i wycinając w pień ich ogromne armie. Chan dociera do nowej nieznanej krainy, gdzie podczas przeprawy przez niebosiężne góry i spaloną słońcem pustynię napotyka najgroźniejszego przeciwnika, z jakim dotąd przyszło mu się zmierzyć. Szach Ala ad-Din Muhammad dowodzi tysiącami zaciętych arabskich wojowników, nieprzebraną konnicą oraz jeźdźcami walczącymi na grzbiecie przerażających opancerzonych słoni. W starciu z Dżyngisem Arabowie udowadniają swą siłę. W obliczu grożącej mu porażki chan jest zmuszony zostawić ogromne obozowisko, pełne kobiet i dzieci, na pastwę rozwścieczonego wroga.
Podczas gdy mongolscy mężczyźni, kobiety oraz dzieci walczą z pojawiającymi się pod osłoną nocy skrytobójcami, w tle narasta konflikt prowadzący do kolejnej bitwy. Dwaj synowie Dżyngisa, Dżoczi i Czagataj, żywią do siebie głęboką nienawiść, która doprowadzi do podziałów wśród wojowników i niebywałego wręcz mordu. Nadszedł czas, by najpotężniejszy człowiek świata, siejący spustoszenie na podbitej ziemi, wybrał następcę. Jego decyzja skutkuje jednak najtragiczniejszym z wszystkich konfliktów.
W powieści osadzonej na potężnym obszarze – od żyznych ziem państwa Kin aż po skalisty, pustynny Afganistan – Conn Iggulden snuje epicką opowieść o najbardziej tajemniczym przywódcy w historii świata i wszystkich tych, którzy przed nim drżeli, próbowali mu się przeciwstawić oraz tych których kości pozostawił za sobą.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67339-56-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ognisko rozpalone pośrodku kręgu buchało wysokim płomieniem. Wokół pełgały cienie postaci, skaczących i wymachujących mieczami. Poły chałatów wirowały w tańcu. Skowyt, jaki dobywał się z wielu gardeł, zagłuszał inne głosy – głosy smętnej pieśni. Muzycy szarpali za struny instrumentów trzymanych na kolanach, raz po raz przytupując do taktu.
Przy ognisku klęczało kilku mongolskich wojowników z obnażonymi piersiami i rękami związanymi za plecami. Na twarzy każdego z nich malował się chłodny spokój. Mongolski dowódca Kurkhask został brutalnie pobity w walce. Jego usta pokrywała warstwa zakrzepłej krwi, a prawe oko przesłaniała olbrzymia opuchlizna. Bywał już w gorszych opałach. Przynajmniej postawa jego ludzi, niedających po sobie poznać strachu, napawała go dumą. Przyglądał się ciemnoskórym wojownikom pustyni, którzy pokrzykiwali, wznosili do gwiazd monotonne pieśni i wywijali zakrzywionymi mieczami, zbrukanymi krwią jego żołnierzy. „Dziwni ludzie”, pomyślał. Głowy mieli owinięte kilkoma warstwami sukna, luźne tuniki, spodnie z szerokimi nogawkami. Twarze większości z nich pokrywała gęsta czarna broda, spod której ledwo rysowała się cienka linia ust. Byli wyżsi i mocniej umięśnieni od najroślejszych mongolskich wojowników. Rozsyłali przykry zapach nieznanych przypraw – wielu z nich żuło ciemne korzenie, wypluwając resztki na ziemię. Kurkhask zręcznie ukrywał niesmak, jakim napawał go widok tej rozwrzeszczanej i coraz bardziej rozszalałej zgrai.
Znużony pokręcił głową. Zrozumiał, że zgubiła go zbytnia pewność siebie. Co prawda Temüge przysłał mu dwudziestu wojowników zaprawionych w boju, ale nie był to oddział najeźdźców. Wojownicy zbyt dużą wagę przywiązywali do ochrony wozów z podarunkami i łapówkami, co spowolniło ich reakcje, aż w końcu doprowadziło do pojmania. Kurkhask wspominał długie miesiące pokojowej misji, które uśpiły jego czujność, gdy wraz ze swoim oddziałem przemierzał kamieniste przełęcze otoczone niebotycznymi górami. Po drodze mijali doliny z chaotycznie porozrzucanymi poletkami, gdzie ubodzy rolnicy dzielili się z nimi nędznymi zbiorami w zamian za drobne podarunki. Przynajmniej nie brakowało dzikiej zwierzyny – podstawę ich diety stanowiła więc tłusta sarnina pieczona na ognisku. Być może tutaj popełnili błąd. Rolnicy wskazywali w ostrzegawczym geście na góry, lecz Kurkhask nie rozumiał, o co im chodzi – przecież górskie plemiona nie miały żadnego powodu, by żywić do niego urazę. Aż nagle, pewnej nocy, z ciemności wychynęły zastępy rzezimieszków, zarzynając śpiących. Kurkhask zamknął oczy; z całego oddziału przeżyło zaledwie ośmiu. Żywił jedynie nadzieję, że nie zginął jego najstarszy syn, który wyruszył przodem na zwiady. Może więc uda mu się zanieść chanowi wieści o ich pojmaniu. Ta myśl dodawała mu otuchy.
Najeźdźcy ukradli z wozów srebro i jadeit. Kurkhask przyglądał się im spod zmarszczonych brwi. Wielu paradowało w splamionych krwią mongolskich chałatach.
Wrzaski zwycięzców przybierały na sile; kąciki ich ust bieliły się od śliny. Kurkhask siedział wyprostowany, mimo że dowódca plemienia wyciągnął klingę i ruszył z wrzaskiem w ich kierunku. Pojmani wymienili między sobą spojrzenia.
– Jeszcze dziś w nocy zamienimy się w duchy i polecimy nad rodzime wzgórza – wykrzyknął Kurkhask do swoich kompanów. – Usłyszy nas chan i oczyści tę ziemię.
Jego spokój doprowadzał do szału dzierżącego miecz Araba. Na jego twarzy zamigotały cienie rzucane przez klingę, którą wywijał wokół mongolskiego wojownika. Kurkhask przyglądał mu się z kamienną twarzą. W obliczu przeznaczenia opuścił go wszelki strach, dzięki czemu ze spokojem mógł stawić czoło śmierci. Miał nadzieję, że jego żony uronią po nim niejedną łzę.
– Bądź mocny, bracie – krzyknął Kurkhask.
Wojownik nie zdążył odpowiedzieć. Z pozbawionego głowy karku trysnęła krew, co wywołało prawdziwą euforię Arabów. Szermierz uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby, których nieskazitelna biel kontrastowała ze smagłą cerą. Po chwili ponownie świsnęła klinga i kolejny mongolski wojownik upadł na zakurzony grunt. Kurkhask poczuł, jak dusi go gniew. Wokół rozciągała się kraina jezior i krystalicznych górskich rzek, dwa tysiące mil od Yenkingu. Ich cudzoziemskie rysy budziły respekt wśród miejscowych wieśniaków, którzy mimo to odnosili się do nich przyjaźnie. Właśnie tego ranka Kurkhask wyruszył w drogę, otrzymawszy błogosławieństwo i słodycze sklejające zęby. Przemierzał słoneczne doliny, nie podejrzewając, że wśród górskich plemion rozchodzą się wieści o jego obecności. W dalszym ciągu nie widział innego powodu ataku na ich oddział jak tylko zwyczajna grabież podarunków i towarów, które wieźli. Rozglądał się, szukając choćby najmniejszego śladu obecności syna. Miał nadzieję, że jego śmierć zostanie dostrzeżona. Chciał umrzeć godnie, by nie przynieść wstydu synowi. Ta śmierć na polu chwały byłaby ostatnim darem dla chłopaka.
Arab musiał trzykrotnie ciąć mieczem, by zdjąć trzecią głowę. Gdy wreszcie dokonał dzieła, ujął głowę za włosy i pokazał ją kompanom, śmiejąc się przy tym i pokrzykując coś w swoim języku. Kurkhask nauczył się już kilku pojedynczych słów w języku paszto, lecz pełne wypowiedzi wykraczały poza jego zdolności rozumienia. Przyglądał się w ponurej ciszy, jak giną jeden po drugim jego kompani, aż w końcu pozostał przy życiu tylko on.
Uniósł głowę, by odważnie spojrzeć w oczy ciemiężcy, gdy nagle ujrzał biały kształt poruszający się w oddali. Uśmiechnął się. Wiedział, że to jego syn daje sygnał. Teraz mógł już z ulgą schylić głowę; wiedział, że chan wkrótce o wszystkim się dowie.
Jeszcze raz spojrzał na arabskiego wojownika, który trzymał w dłoni krwawą klingę.
– Moi ludzie jeszcze cię odwiedzą – rzekł.
Afgański wojownik zawahał się, nie rozumiejąc ani słowa.
– Niech twoje niewierne usta wypełni kurz! – wykrzyknął.
Mongolski oficer usłyszał jedynie niezrozumiały bełkot.
Wzruszył ramionami.
– Nie masz pojęcia, coś uczynił – rzekł.
Miecz opadł.ROZDZIAŁ 1
Wiatr smagał wysokie szczyty, nad którymi szybowały chmury, rzucając na ziemię ruchome cienie. Ranek był spokojny. Dwaj jeźdźcy prowadzili wąską kolumnę oddziału składającego się z setki młodych wojowników. Mongołowie potrafili przejechać tysiąc mil w absolutnej ciszy, zagłuszanej jedynie od czasu do czasu skrzypieniem skórzanych zbroi i rżeniem koni. Gdy zatrzymali się, by nasłuchiwać, zdawało się, że cisza przetoczyła się po zakurzonej ziemi.
Subedej pełnił funkcję generała wielkiego chana, co dało się zauważyć już po jego postawie. Na należącej do niego zbroi z metalowych łusek pokrywających skórzany pancerz pojawiły się liczne dziury i rdza. Hełm, który niejednokrotnie ocalił mu życie, również nosił ślady walki wręcz. W rzeczy samej cały jego oręż był mocno sfatygowany, lecz sam Subedej pozostawał twardy i bezwzględny niczym zmarznięta ziemia. W ciągu trzech lat plądrowania północy przegrał tylko jedną, mało znaczącą potyczkę, by powrócić następnego dnia i wytępić całe plemię, zanim jeszcze rozeszły się wieści o przegranej. Osiągnął mistrzostwo w wojennym fachu w kraju, który wydawał się coraz zimniejszy z każdą kolejną milą, którą przemierzał wraz z oddziałem przez pustkowie. Nie miał żadnych map – kierował się wyłącznie pogłoskami o odległych miastach, zbudowanych nad rzekami o tak grubej pokrywie lodowej, że można by na nich rozpalić ogniska i piec woły.
Po jego prawicy jechał Dżoczi, najstarszy syn samego chana – zaledwie siedemnastolatek, mimo to już zaprawiony w boju wojownik, który kiedyś być może przejmie panowanie nad narodem, a może nawet będzie dowodził Subedejem podczas wojny. Dżoczi miał na sobie podobną zbroję ze skóry i żelaza, miał również typowe dla wojowników sakwy przy siodle i broń. Subedej wiedział bez pytania, że chłopak otrzyma swoją rację suszonej krwi i mleka, które po wymieszaniu z wodą utworzą pożywny bulion. Natura nie znała litości dla tych, którzy zbyt lekko traktowali zasady przetrwania; w tej dziedzinie obaj wyciągnęli wartościową lekcję z zimy.
Dżoczi wyczuł na sobie badawcze spojrzenie; jego ciemne, zawsze czujne oczy natychmiast spojrzały w górę. Choć spędzał więcej czasu z młodym generałem niż kiedykolwiek wcześniej ze swoim ojcem, niełatwo mu było przełamać stare przyzwyczajenia. Darzył Subedeja bezgranicznym szacunkiem, jednak nie mógł mu do końca zaufać. Generał Młodych Wilków znał się na wojennym rzemiośle. Nade wszystko wierzył w zwiad, musztrę, taktykę i łucznictwo, ale jego ludzi obchodziło jedynie to, że zwyciężał, nie zważając w ogóle na szanse wygranej. Subedej tworzył armię w taki sam sposób jak rzemieślnik tworzy miecz bądź siodło. Dżoczi wiedział, że uczenie się u jego boku jest dlań dużym przywilejem. Zastanawiał się, czy równie dobrze radzi sobie jego brat Czagataj na wschodzie. Jazda przez wzgórza sprzyjała marzeniom – Dżoczi wyobrażał sobie, jak ojciec i brat patrzą nań oniemiali, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo wyrósł i zmężniał.
– Jaka rzecz jest najważniejsza w twoich pakułach? – zapytał znienacka Subedej.
Dżoczi uniósł na chwilę oczy ku niebu, ciężkiemu od burzowych chmur. Subedej uwielbiał go przepytywać.
– Mięso, generale. Bez mięsa nie mogę walczyć.
– A nie łuk? – ciągnął Subedej. – Czymże jesteś bez łuku?
– Niczym, generale, ale bez mięsa byłbym za słaby, by unieść łuk.
Subedej chrząknął z zadowolenia, słysząc, jak chłopak powtarza jego własne słowa.
– A gdy już zabraknie mięsa, jak długo możesz przeżyć na mleku i krwi?
– Szesnaście dni, mając trzy wierzchowce. – Dżoczi nie musiał się zastanawiać.
Odpowiedzi na te pytania wpajano mu, odkąd wraz z Subedejem i dziesięciotysięcznym wojskiem wyruszyli spod miasta cesarza Kin.
– Jak daleko przejechałbyś w tym czasie? – ciągnął Subedej.
Dżoczi wzruszył ramionami.
– Tysiąc sześćset mil, jeśli co jakiś czas przesiadałbym się na nowe wierzchowce. Połowę z tego, gdybym spał i jadł w siodle.
Widząc, że młodzian prawie w ogóle się nie koncentruje, Subedej postanowił nieco zmienić taktykę.
– Co powiesz o grani przed nami?
Chłopak uniósł głowę w zaskoczeniu.
– Ja…
– Szybciej! Ludzie czekają na twoją decyzję. Od niej zależy ich życie.
Dżoczi przełknął ślinę. Po chwili jednak padła odpowiedź; w końcu pobierał nauki u nie byle jakiego mistrza.
– Mamy słońce za plecami, więc na szczycie będziemy widoczni na wiele mil. – Subedej chciał już przytaknąć, lecz syn chana kontynuował: – Poza tym ziemia jest sucha, więc podniesiemy tumany kurzu, nawet jeśli pojedziemy wolno.
– Dobrze, Dżoczi – odparł Subedej.
Mówiąc to, wbił pięty w boki konia i ruszył z kopyta w kierunku szczytu. Jak przewidział Dżoczi, setka jeźdźców wzbiła w powietrze kłęby czerwonawego pyłu. Ktoś z pewnością to zobaczy i wkrótce nieprzyjaciel pozna ich pozycję.
Subedej, nie zatrzymując się, przejechał na drugą stronę szczytu. Jego klacz biegła z dużą lekkością po sypkim żwirze. Po chwili Dżoczi dogonił go, wciągając w płuca ostry kurz, który następnie wykaszlał na dłoń. Subedej zatrzymał się w odległości pięćdziesięciu kroków za granią, w miejscu, w którym teren zaczynał się obniżać ku dolinie. Jego ludzie, nie czekając na rozkazy, utworzyli wokół niego formację przypominającą rozpostarty na ziemi łuk. Dawno już poznali nieokiełznany temperament generała.
Subedej zmarszczył brwi, wpatrując się w dal. Wzgórza otaczały równinę, przez którą przepływała spiętrzona deszczem rzeka. Wzdłuż jej brzegów z wolna przemieszczała się kolumna żołnierzy niosących sztandary i flagi. Dżoczi poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, lecz z drugiej strony ten widok nieuchronnie wprawił go w podziw. Miał przed sobą dziesięć, może jedenaście tysięcy ruskich żołnierzy; nad ich głowami powiewały proporce w kolorze złota i czerwieni. Za nimi podążała niemal równie liczna grupa pachołków, chłopców i kobiet odpowiedzialnych za wozy z ekwipunkiem i konie na zmianę. Właśnie w tej chwili promienie słoneczne przedarły się przez ciemne chmury, oświetlając jasno dolinę. Zbroje rycerzy zalśniły w słońcu.
Jechali na ogromnych wierzchowcach, prawie dwukrotnie cięższych od mongolskich kuców. Siedzieli nieruchomo w metalowym odzieniu, okrywającym ich ciała od policzków aż do kolan, niczym kamienne posągi. Jedynie dłonie i błękitne oczy pozostawały niechronione. Przybyli tu gotowi na bitwę, uzbrojeni w długie włócznie przypominające lance, tyle że ze stalowym ostrzem, które trzymali uniesione, osadziwszy grubszy koniec w skórzanym uchwycie tuż za strzemionami. Każdy z rycerzy miał także przytroczone do pasa topór i miecz oraz tarczę w kształcie liścia przy siodle. Całości dopełniały wspaniałe złoto-czerwone proporce.
– Na pewno nas widzą – wymamrotał Dżoczi, spoglądając na chmurę pyłu unoszącego się nad jego głową.
Usłyszawszy te słowa, generał zwrócił się do niego:
– To nie są ludzie równin, Dżoczi. Z takiej odległości prawie nic nie widzą. Boisz się? Są tacy wielcy w swoich zbrojach. Ja bym się bał.
W oczach chłopaka na chwilę zapłonął gniew. Takie słowa w ustach jego ojca oznaczałyby kpinę. Jednak w spojrzeniu Subedeja nie było nic poza szczerością. Młody generał nie przekroczył jeszcze trzydziestki, mimo to Dżoczi doskonale wiedział, że nie przeraża go widok rycerzy na tych ogromnych koniach. Jego wódz pokładał za to wiarę w prędkość i strzały swoich Młodych Wilków.
Dżagun składał się z dziesięciu harbanów, a każdy był dowodzony przez oficera. Zgodnie z rozkazem Subedeja jedynie dziesięciu wojowników miało na sobie ciężką zbroję. Reszta założyła skórzane tuniki pod wyściełane chałaty. Dżoczi wiedział, że Czyngis preferuje ciężką jazdę, mimo to ludzie Subedeja całkiem nieźle sobie radzili. Dzięki lekkiemu uzbrojeniu poruszali się szybciej od ruskich żołnierzy, a w ich szeregach nie było miejsca na strach. Podobnie jak wódz spoglądali wygłodniałym wzrokiem na kolumnę w dole, czekając, aż zostaną dostrzeżeni.
– Wiesz, że twój ojciec przysłał jeźdźca, by zaprowadził mnie do domu? – rzekł Subedej.
Dżoczi skinął głową.
– Wszyscy o tym wiedzą.
– Miałem nadzieję dotrzeć dalej na północ, lecz podlegam rozkazom twojego ojca. Jeśli on coś powie, ja słucham, rozumiesz?
Dżoczi wpatrywał się w młodego generała, zapominając na chwilę o rycerzach w dolinie.
– Oczywiście – odparł z kamienną twarzą.
Subedej rzucił mu krótkie spojrzenie; w jego oczach błysnął uśmiech.
– Mam nadzieję, że rozumiesz, Dżoczi. Twojemu ojcu nie należy się sprzeciwiać. Jestem ciekaw jego reakcji, gdy zobaczy, jak wyrosłeś.
Chłopak zasznurował usta, lecz już po chwili wciągnął głęboko powietrze, by w ten sposób przegnać z twarzy wszelkie oznaki irytacji. Choć pod wieloma względami to Subedej był dla niego ojcem bardziej niż ten prawdziwy, nie zapomniał, komu generał jest winien lojalność. Gdyby Czyngis rozkazał zabić własnego syna, Subedej nie zawahałby się przed wykonaniem rozkazu, nawet jeśli w jego sercu pojawiłby się żal.
– Mój ojciec potrzebuje lojalnych poddanych, Subedeju – odparł Dżoczi. – Nie wzywa nas po to, byśmy coś budowali albo odpoczywali. Z pewnością znalazł nową ziemię, którą postanowił podbić. Czyngis to głodny wilk, który nigdy nie powstrzyma swego apetytu, nawet gdyby miał mu przez to pęknąć żołądek.
Na te słowa Subedej zmarszczył brwi. Przez trzy lata nigdy nie słyszał, by Dżoczi wypowiedział się o ojcu z czułością. Czasami w jego głosie wyczuwało się nutę tęsknoty, lecz i ta z biegiem czasu zanikała. Tak czy owak Czyngis powierzył Subedejowi chłopca, a ten odda mu mężczyznę, tego był pewien. Mimo całej goryczy Dżoczi zachowywał zimną krew w walce, dzięki czemu zjednał sobie szacunek pobratymców.
– Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie, Dżoczi – rzekł Subedej.
Przez twarz chłopaka przemknął uśmiech.
– Przyzwyczaiłem się, generale – odparł.
– Ciągniemy za sobą rycerzy w żelaznych zbrojach przez setki mil. Wyczerpaliśmy ich konie, pojmaliśmy i przesłuchaliśmy zwiadowców, lecz wciąż nie mam pojęcia, gdzie leży to ich „Jeruzalem” ani kim jest ten „biały Chrystus”. – Subedej wzruszył ramionami. – Być może któregoś dnia stanie on przede mną na wyciągnięcie miecza, ale nic nie wiadomo, świat jest wielki, a ja jestem tu tylko jeden.
Mówiąc to, przyglądał się przyodzianym w zbroje rycerzom i taborowi wozów z ekwipunkiem. Czekał, aż zostanie dostrzeżony.
– Oto moje pytanie, Dżoczi. Ci rycerze nic dla mnie nie znaczą. Twój ojciec wezwał mnie i mógłbym od razu wyruszyć w drogę, zwłaszcza że konie najadły się do syta letnią trawą. Po cóż więc jesteśmy tutaj i czekamy na wyzwanie?
Odpowiadając, Dżoczi patrzył na wodza chłodnym wzrokiem.
– Mój ojciec powiedziałby, że dla mężczyzny nie ma lepszego zajęcia niż nieustanna walka z wrogiem. Mógłby też powiedzieć: „Wystarczy, że to lubisz, generale, nie trzeba lepszego powodu”.
Spojrzenie Subedeja pozostało niewzruszone.
– Może rzeczywiście on by tak powiedział, ale ja jestem ciekaw twojego zdania. Po co tu jesteśmy, Dżoczi? Nie potrzebujemy ich wielkich koni, nawet na mięso. Po co miałbym narażać ludzi na śmierć w walce z tą kolumną?
Dżoczi, poirytowany, wzruszył ramionami.
– Jeśli nie chodzi o to, to już sam nie wiem.
– Dla ciebie, Dżoczi – odparł poważnie Subedej. – Byś mógł zobaczyć wszystkie formy walki, o każdej porze roku. Ty i ja razem podbijaliśmy wioski i plądrowaliśmy miasta; przemierzyliśmy pustynię i lasy tak gęste, że z trudem udało nam się przetrzeć szlaki. Czyngis nie znajdzie w tobie słabości. – Uśmiechnął się na chwilę na widok kamiennej twarzy chłopaka. – Będę dumny, gdy ludzie powiedzą, że pobierałeś nauki u Subedeja Walecznego.
Dżoczi roześmiał się, słysząc te słowa od samego Subedeja. W obozie nie było tajemnic.
– Spójrz tylko – wymamrotał wódz, wskazując na posłańca galopującego w kierunku czoła ruskiej kolumny. – Mamy do czynienia z armią wroga, w której dowódca jedzie na czele. To bardzo odważne z jego strony.
Dżoczi wyobraził sobie nagły niepokój, jaki z pewnością ogarnął rycerzy na widok ukrytych w górach mongolskich wojowników. Subedej chrząknął, widząc, jak od kolumny odłącza się cały szereg rycerzy uzbrojonych w długie włócznie, którzy zaczynają wspinać się na wzgórza, gotowi do walki. Byli coraz bliżej. Subedej obnażył zęby w uśmiechu. Wiedział, że popełniają błąd, i nie mógł się doczekać, by dać im nauczkę.
– Masz swój medalion, Dżoczi? Pokaż mi go.
Dżoczi sięgnął za siebie do miejsca, w którym spoczywał przytroczony do siodła łuk, podniósł klapkę ze sztywnej skóry i wyjął płytkę z czystego złota z wizerunkiem głowy wilka. Była ciężka, ważyła dwadzieścia uncji, lecz mieściła się w dłoni.
Subedej nie przejmował się żołnierzami wroga, którzy uparcie wspinali się na wzgórze. Teraz musiał porozmawiać z najstarszym synem Czyngisa.
– Daje ci on prawo dowodzenia tysięczną armią, Dżoczi. Ci, którzy dowodzą dżagunem, mają srebrny medalion, taki jak ten. – Wyciągnął nieco większy wisior wykonany z białawego metalu. – Różnica polega na tym, że srebrny medalion dostaje wojownik wybrany przez oficerów każdego podlegającego mu harbanu.
– Wiem o tym – odparł Dżoczi.
Subedej spojrzał na rycerzy, którzy z każdą minutą byli coraz bliżej.
– To oficerowie dżaguna wybrali cię na swego dowódcę, Dżoczi. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. – Mówiąc to, wyciągnął ku niemu srebrny medalion, który chłopak przyjął z radością, oddając jednocześnie złoty wisior. Subedejowi, zawsze przywiązującemu wielką wagę do konwenansów i etykiety, tym razem zalśniły oczy.
– Wrócisz do ojca, poznawszy wszystkie formacje bojowe i strategie ataku: z lewej, z prawej strony i ze środka – rzekł, tnąc ręką powietrze.
Spojrzał ponad głowami rycerzy. Na odległej grani coś jakby się poruszyło.
– Już czas – stwierdził. – Wiesz, co masz robić, Dżoczi. Teraz ty dowodzisz. – Generał poklepał młodzieńca po ramieniu i odjechał, zostawiając dżagun pod jego opieką.
Dżoczi poczuł na sobie wzrok stu wojowników. Starał się, jak mógł, by ukryć zadowolenie, choć niepozbawione zdenerwowania. W każdym dziesięcioosobowym harbanie wybierano dowódcę, a następnie dowódcy harbanów wybierali spośród siebie najlepszego, który poprowadzi stuosobową armię na wojnę. Taki wybór to wielki zaszczyt. Przemknęła mu przez głowę myśl, że Mongołowie szanują jedynie jego ojca, ale szybko ją w sobie zdusił. W końcu to jego wybrali. Zasłużył sobie na ich szacunek – to przekonanie napawało go dumą.
– Łuki! – zakrzyknął.
Mocno ujął w dłonie wodze, by ukryć zdenerwowanie, gdy łucznicy ustawili się w luźnym szeregu dającym każdemu z nich pole manewru. Dżoczi spojrzał przez ramię i rozglądał się za Subedejem, lecz ten odjechał, zostawiając go samego. Podczas gdy łucznicy czekali na dalsze rozkazy, ich dowódca pozbierał się w sobie i przyjął kamienny wyraz twarzy, aby zapamiętali jego opanowanie. Uniósł zaciśniętą pięść i czekał, czując, jak w piersi łomocze mu serce.
Opuścił dłoń, gdy rycerze zbliżyli się na czterysta kroków, i w powietrzu zaświszczał grad strzał. Jednak przy tak dużej odległości nieliczne doleciały do celu i to tylko po to, by roztrzaskać się o tarcze, które rycerze ustawili wysoko przed sobą, tak że chroniły niemal całe ich ciała. Wkrótce grad strzał posypał się na nich po raz drugi, ale i tym razem tarcze doskonale zdały egzamin; jak do tej pory nie ucierpiał ani jeden rycerz.
Choć potężne konie nie poruszały się zbyt szybko, jeźdźcy nieuchronnie się zbliżali. Gdy znaleźli się o dwieście kroków od Mongołów, Dżoczi ponownie uniósł pięść i kolejne sto strzał czekało na napiętych cięciwach. Miał nadzieję, że przy tak małej odległości rycerzy nie uchronią już zbroje.
– Strzelajcie, jakbyście nigdy wcześniej nie trzymali łuku – krzyknął.
Wojownicy obnażyli zęby w uśmiechach i posypały się strzały. Dżoczi wzdrygnął się mimowolnie na widok drzewc przelatujących nad głowami wroga, jakby wypuszczonych przez głupców ogarniętych paniką. Tylko nieliczne strzały doszły celu, zabijając rycerza czy konia. Po chwili do uszu Mongołów dobiegał już złowieszczy tętent kopyt, a ruscy rycerze w przednich szeregach zaczęli opuszczać włócznie, gotując się do starcia.
Dżoczi poczuł przypływ adrenaliny. Teraz nie pragnął niczego więcej, jak tylko wyjąć miecz i popędzić wierzchowca na spotkanie z wrogiem. A jednak, roztrzęsiony i sfrustrowany, wydał inny rozkaz.
– Wycofać się za grań! – wrzasnął, po czym szarpnął za lejce, zmuszając konia do galopu.
W jego dżagunie chwilowo zapanował chaos, gdy wojownicy zawracali, by podążyć za swoim wodzem, raz po raz wykrzykując coś nieskładnie. Z tyłu rozległy się tryumfalne okrzyki; Dżoczi poczuł kwaśny smak w ustach. Nie wiedział jedynie, czy to ze strachu, czy ze złości.
* * *
Ilja Majajew zamrugał oczami, by pozbyć się z nich potu. Banda parszywych mongolskich tchórzy uciekała. Podobnie jak tysiąc razy wcześniej poluzował strzemiona i uderzył się w pierś, prosząc Świętą Zofię, by pomogła mu zmiażdżyć wrogów wiary. Pod kolczugą i wyściełaną tuniką chował maleńki fragment kości jej palca, zamknięty w złotym medalionie – była to najcenniejsza rzecz, jaką miał. Mnisi z Nowogrodu zapewniali, że relikwia uchroni go przed śmiercią w walce, a teraz widok rycerzy szarżujących przez grań nadawał mu poczucie siły. Wyruszyli dwa lata wcześniej z miasta katedralnego, niosąc przesłanie księcia na wschód, by następnie rozpocząć długi marsz na południe, który miał ich w końcu zaprowadzić do Jeruzalem. Ilja przyrzekł poświęcić życie, własne i swoich ludzi, w obronie tego świętego miejsca przed niewiernymi, którzy czyhali, by zniszczyć zabytki. Rycerze wyruszyli na pielgrzymkę, wypełnioną modlitwą i postem, która jedynie w końcowej fazie miała przerodzić się w walkę zbrojną z niewiernymi, lecz po drodze nieustannie podlegali atakom mongolskiej armii. Ilja nie mógł się doczekać, by ich dorwać, dlatego teraz pochylił się do przodu i ruszył na swoim wierzchowcu za uciekającymi jeźdźcami.
– Oddaj ich w moje ręce, o Panie, a ja połamię im kości i zmiażdżę ich fałszywych bogów – wyszeptał.
Mongołowie pędzili w dół zbocza, lecz rycerze na potężnych koniach stopniowo ich doganiali. Ilja wyczuwał nastroje panujące wśród jego ludzi, którzy stracili kompanów, poległych pod gradem strzał, który spadł na nich w ciemności. Zwiadowcy zniknęli bez śladu albo, co gorsza, zostali znalezieni z ranami przyprawiającymi o mdłości nawet najbardziej zatwardziałych. W ciągu ostatniego roku Ilja widział więcej płonących miast niż kiedykolwiek wcześniej. Kłęby czarnego dymu pchały go w desperacki pościg za grasującymi po całym kraju Mongołami; jednak jak do tej pory zawsze przybywał za późno. Popędził wierzchowca do galopu, choć zwierzę i tak już dyszało ze zmęczenia. Z końskiego pyska prysnęła spieniona ślina, która wylądowała na ramionach i piersiach jeźdźca.
– Naprzód, bracia! – zakrzyknął Ilja.
Wiedział, że jego ludzie nabiorą nowych sił na widok dzikusów, którzy wreszcie znaleźli się w zasięgu ich mieczy. Mongołowie stanowili zniewagę dla wszystkiego, co cenił – od spokojnych ulic Nowogrodu przez majestatyczność katedry i cnoty jego świętej patronki.
Mongołowie pędzili chaotycznie przed nimi, unosząc w powietrze tumany kurzu. Ilja rzucał rozkaz za rozkazem, po których jego ludzie uformowali zwartą kolumnę, składającą się z pięćdziesięciu dwudziestoosobowych rzędów. Rycerze przywiązali wodze do rożka siodła, by następnie wychylić się do przodu, wystawiając włócznię i tarczę przed koński kark i sterując wierzchowcem samymi kolanami. Jak świat światem nie widziano tak potężnej armii! Ilja obnażył zęby w oczekiwaniu na pierwszą krew.
W pogoni za uciekającymi Mongołami ruscy rycerze znaleźli się na wzgórzu porośniętym prastarymi brzozami i wiązami. Raptem Ilja dostrzegł w galopie jakieś poruszenie w zielonej kniei. Ledwie zdążył ostrzec swoich ludzi, a już powietrze wypełniło się świszczącymi strzałami. Mimo to nie zawahał się ani na chwilę. Widział już wcześniej, jak strzały rozbijają się o tarcze. Ryknął, rozkazując swoim ludziom, by utworzyli formację. Był pewien, że w ten sposób uda mu się przedrzeć przez linię wroga.
Raptem z lewej strony zarżał koń, zwalając mu się na nogę, przez co o mało nie upadł. Ilja zaklął z bólu, a po chwili ujrzał jeźdźca, który zwisał bez życia z wierzchowca rażonego strzałą. Z gęstego lasu spadał na nich coraz to nowy grad strzał. Ilja z przerażeniem przyglądał się, jak jego ludzie spadają z siodeł. Strzały przebijały kolczugi niczym płócienne koszule. Wokół tryskała krew. Wódz wrzeszczał jak szalony, wciąż popędzając ledwo żywego wierzchowca. Nagle uciekający dotąd Mongołowie przystanęli i jak jeden mąż zawrócili. Ruszyli zwartym szeregiem naprzód, wypuszczając strzały w pełnym galopie.
Jedna z nich trafiła Ilję w ramię, po czym obie armie starły się w walce wręcz. Długa włócznia Ilji dosięgła piersi jednego z wojowników, lecz ten w ostatniej chwili wyrwał mu ją z dłoni z ogromną siłą, niemal łamiąc palce dowódcy. Ilja sięgnął po miecz, choć jego zdrętwiała dłoń z trudem zaciskała się na rękojeści. Powietrze zaroiło się od czerwonego pyłu, wznoszonego przez cwałujących Mongołów, którzy ze spokojem i opanowaniem posyłali kolejne strzały w kierunku szeregów przeciwnika.
Ilja uniósł tarczę, lecz po chwili został odrzucony w tył przez uderzającą w nią strzałę – ostry grot przebił drewno na wylot. Jego prawa stopa wypadła ze strzemienia, przez co stracił równowagę. Zanim zdołał się pozbierać, kolejna strzała trafiła go w udo. Zawył z bólu, unosząc miecz i ruszając z kopyta w kierunku łucznika.
Mongoł przyglądał się jego szarży z beznamiętnym wyrazem twarzy. Ilja spostrzegł, że to jeszcze młokos, niemal gołowąs. Zamachnął się mieczem, lecz młody wojownik uchylił się, jednocześnie popychając przeciwnika. Świat zawirował i po chwili Ilja leżał na ziemi.
W wyniku upadku wykrzywiła się do środka osłona nosa w hełmie, wybijając właścicielowi przednie zęby. Ilja wstał oślepiony od łez, które napłynęły mu do oczu. Splunął krwią i kawałkami połamanych zębów. Jednak już po chwili upadł niezgrabnie, gdy lewa noga odmówiła posłuszeństwa, i zaczął rozpaczliwie rozglądać się za mieczem, który wypadł mu z dłoni.
Gdy wreszcie dojrzał go na zakurzonej ziemi, usłyszał za sobą tętent kopyt. Sięgnął po zawieszone na piersiach relikwie i wyszeptał modlitwę, zanim mongolski miecz godził go w kark, niemal obcinając głowę. Nie ujrzał już rzezi reszty swoich ludzi, zbyt ciężkich i powolnych, by obronić się przed wojownikami Subedeja – generała Czyngis-chana.
* * *
Dżoczi wysłał na zwiad kilkunastu ludzi, którzy mieli go poinformować o postępach głównej kolumny, po czym zsiadł z konia, by przyjrzeć się zabitym. Rycerzy nie ochroniły rosyjskie kolczugi, niejednokrotnie przebite w wielu miejscach. Jedynie hełmy zdały egzamin – zdawało się, że żaden z poległych nie został ugodzony strzałą w głowę. Dżoczi podniósł jeden z nich i przejechał palcem po jasnej rysie na metalu w miejscu, od którego odbiła się strzała. „Solidna robota”, pomyślał.
Zasadzka przebiegła zgodnie z planem Subedeja, który zdawał się posiadać dar czytania w myślach wrogów. Dżoczi wciągnął głęboko powietrze, by opanować rozedrganie, któremu ulegał po każdej bitwie. Nie mógł pozwolić, by ludzie dostrzegli jego zdenerwowanie. Nie wiedział, że nieraz obserwowali go, gdy maszerował w tę i we w tę z zaciśniętymi pięściami, lecz jedyne, co widzieli, to jego niezaspokojone pragnienie podboju, które nigdy nie pozwalało mu spocząć na laurach.
W zasadzce wzięły również udział trzy pozostałe dżaguny, które wraz ze swoimi oficerami czekały całą noc wśród drzew, by w stosownej chwili przystąpić do ataku. Po latach służby u boku Subedeja Dżoczi zbratał się z każdym z kompanów – takiej postawy nauczył go niegdyś sam Czyngis. Byli wśród nich Mekhali i Altan – obaj niezwykle silni i lojalni, lecz także pozbawieni wyobraźni. Dżoczi skinął do nich głową, przejeżdżali kłusem przez pole poległych. Był też Qara – krzepki i jędrny, z twarzą naznaczoną blizną po starej ranie. Dżoczi wyczuwał u niego jakąś dziwną niechęć, której źródła nie rozumiał. Być może te jego gniewne spojrzenia wynikały z urazy, jaką żywił do jego ojca. Wielu podwładnych Dżocziego patrzyło podejrzliwie na jego awans; zwłaszcza że Subedej nie robił tajemnicy z różnych niecnych planów i forteli, w które go wciągał. Niegdyś podobnie postępował Czyngis w stosunku do młodego chłopaka z Urankatów, który z czasem został jego generałem. Subedej patrzył w przyszłość, podczas gdy ludzie pokroju Qary widzieli przed sobą jedynie młodego rozpieszczonego księcia, któremu powierzono rangę wykraczającą poza jego umiejętności.
Qara pochrząkiwał z dumą, przyglądając się z siodła zabitym rycerzom. W tej właśnie chwili Dżoczi zrozumiał, że nie jest już jego bezpośrednim przełożonym. Przed bitwą Qara przyjął zapłatę w srebrze i zaszczyt dowodzenia setką wojowników, co oznaczało, że przynajmniej na jakiś czas nie musi słuchać rozkazów syna chana. Dżocziemu wystarczyło jedno spojrzenie, by zorientować się, że ten gibki, choć niewysoki wojownik dokładnie to sobie przemyślał.
– Na co czekamy? – odezwał się niespodziewanie Qara. – Subedej pewnikiem przypuszcza atak, podczas gdy my stoimy tu po próżnicy i wąchamy trawkę.
Dżoczi zignorował tę zniewagę i zareagował tak, jakby usłyszał zwykłe pozdrowienie. Pomyślał, że Qara, jako wódz z prawdziwego zdarzenia, powinien już się szykować na powrót do Subedeja. A jednak wciąż czekał na rozkazy syna chana. Dżoczi spojrzał na Mekhaliego i Altana – oni również czekali. I wtedy w jego głowie zrodził się plan. Postanowił nie marnować tej chwili.
– Widzisz ich zbroje, Qara? – zapytał. – Hełm zakrywa całą twarz oprócz oczu. Kolczuga zaś sięga do kolan.
– Zbroja nie uchroniła ich przed naszymi strzałami – odparł Qara, wzruszając ramionami. – Gdy nie siedzą na koniu, poruszają się zbyt wolno, by nam umknąć. Nam nie potrzeba tak nędznej ochrony.
Dżoczi wyszczerzył zęby w uśmiechu, rad, że wprawił go w zakłopotanie.
– A jednak, Qara, właśnie tego nam potrzeba.
* * *
Subedej stał na szczycie wysokiego wzgórza nad doliną, podczas gdy jego koń spokojnie zajadał suche igliwie. Niemal pięciotysięczna armia czekała na decyzję swojego dowódcy, który wysłał na zwiad aż dwustu jeźdźców, by dokładnie zbadali całą okolicę w promieniu wielu mil.
Wiedział, że urządzona przez Dżocziego zasadzka się udała, jeszcze zanim było po wszystkim – z tysięcznego oddziału wroga wróciło zaledwie dziesięciu rycerzy. Kolumna przemierzała z wolna dolinę rzeki, czekając na zwycięski powrót atakującego oddziału. Nie zabrali ze sobą kuszników, co wkrótce miało się okazać fatalnym błędem. Mimo wszystko Subedej nie chciał ryzykować zwykłego frontalnego ataku, wiedząc, że ma do czynienia z armią mocarzy. Widział godzonych serią strzał rycerzy, którzy zdołali jeszcze zabić dwóch, a nawet trzech jego ludzi. Samą odwagą mongolscy wojownicy nie pokonają tak potężnego przeciwnika. Musiał więc opracować plan na podstawie reguły, według której do obrony przed atakiem najdzielniejsi zawsze ustawiają się z przodu. Przy odpowiednich warunkach można rozgromić każdą armię, o tym był przekonany. Dotyczyło to armii wroga, rzecz jasna, nie jego własnej.
Po chwili przygalopowało dwóch zwiadowców, by zdać relację z aktualnej pozycji ruskich wojsk. Subedej kazał im zsiąść z koni i wyrysować wszystko patykami na ziemi, by w ten sposób uniknąć nieporozumienia.
– Ilu mają zwiadowców? – zapytał.
Jeden z wojowników odpowiedział bez wahania:
– Dziesięciu z tyłu, ci poruszają się szerokim łukiem, oraz dwudziestu z przodu i po bokach.
Subedej skinął głową. To mu wystarczyło, by wreszcie ruszyć z miejsca.
– Trzeba ich zarżnąć, zwłaszcza tych z tyłu kolumny. Uderzycie w nich, gdy słońce będzie stało w zenicie; i niech żaden wam nie umknie. Ja ruszę do ataku, jak tylko dacie mi sygnał flagą, że zwiadowcy nie żyją. Powtórz.
Wojownik szybko i słowo w słowo wyrecytował cały rozkaz – szkolenie nie poszło na marne. Subedej nie mógł sobie pozwolić na żadne nieporozumienia. Jego wojska komunikowały się przy użyciu flag, którymi sygnalizowały różne informacje na dużych odległościach, mimo to był zmuszony określać czas za pomocą słońca – jego wschodów, zenitów i zachodów. Spojrzał przez gałęzie na niebo – niewątpliwie zbliżało się południe. Poczuł w żołądku znajomy dreszcz podniecenia, który zawsze towarzyszył mu przed bitwą. Stwierdzenie, że atak na ruskie wojsko miał jedynie zaprawić Dżocziego w boju, było połowiczną prawdą. Subedej nie ujawnił, że rycerze mieli ze sobą przenośne kuźnie. Kowale zaś przedstawiali dla Mongołów większą wartość niż inni rzemieślnicy, których mogli pojmać. Generała wyraźnie zaintrygowały doniesienia o żelaznych wozach, z których buchały kłęby dymu.
Uśmiechnął się do siebie, czując rosnące podniecenie. Podobnie jak Czyngis nie znajdował przyjemności w plądrowaniu miast i wsi. Uważał po prostu, że tak trzeba – jak w przypadku mrowiska, które należy polać wrzątkiem, by pozbyć się mrówek. Pragnął jedynie bitew, wiedząc, że po każdej z nich wzrasta jego wojenny kunszt. Największą radość dawały mu chwile, w których zdołał przechytrzyć wroga, wprawić go w konsternację i zniszczyć. Słyszał o dziwnej wyprawie, na którą wyruszyli rycerze – misji do ziemi tak odległej, że nikt nawet nie znał jej nazwy. To jednak nie miało dlań znaczenia. Czyngis nie pozwoli, by jacyś zbrojni żołnierze przemierzali jego ziemie – a wszystkie ziemie należą do niego.
Subedej starł rysunki czubkiem buta, następnie zwrócił się do drugiego zwiadowcy, który cierpliwie czekał na swoją kolej:
– Pojedziesz w stronę Dżocziego i dowiesz się, co go opóźniło – rozkazał Subedej. – Chcę go mieć po swojej prawicy podczas ataku.
– Twoja wola, panie – odrzekł zwiadowca, kłaniając się z pokorą, zanim wgramolił się na wierzchowca i ruszył z kopyta przez las.
Subedej zmrużył oczy, patrząc na słońce przez gałęzie. Już niedługo ruszy do ataku.
* * *
Anatolij Majajew spojrzał przez ramię na grań, za którą zniknął Iljeczka; wokół rozbrzmiewał tętent dziesięciu tysięcy koni. Co się dzieje z jego braciszkiem? Wciąż nazywał go Iljeczką, mimo że młodszy brat przerastał go już zarówno siłą, jak i wiarą. Anatolij pokręcił głową ze znużenia. Obiecał matce, że się nim zaopiekuje. Był pewien, że Ilja w końcu dołączy do reszty. Na razie jednak nie miał odwagi zatrzymać kolumny, wiedząc, że po okolicy grasują Mongołowie. Po zwiadowcach, których Anatolij rozesłał po całej okolicy, również ślad zaginął. Spojrzał za siebie jeszcze raz i wytężył wzrok, szukając sztandarów tysięcznego oddziału.
Dolina przed nimi zwężała się do przełęczy otoczonej iście rajskimi wzgórzami, porośniętymi gęstą trawą. Anatolij kochał te strony, choć zawsze wpatrywał się w horyzont, wierząc, że kiedyś ujrzy upragnione Jeruzalem. Wyszeptał modlitwę do Maryi i właśnie w tej chwili przełęcz pociemniała, a on ujrzał przed sobą szarżę mongolskiej armii.
A więc zwiadowcy nie żyją, tak jak się obawiał. Zaklął i jeszcze raz rozejrzał się po wzgórzach, z nadzieją, że może gdzieś tam ujrzy Ilję.
Raptem z tyłu rozległy się krzyki. Anatolij zawrócił konia i zaklął na widok kolejnej grupy jeźdźców zbliżających się ku nim z dużą prędkością. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak im się udało przejść na drugą stronę niepostrzeżenie? Zrozumiał, że ma do czynienia z wrogami, którzy poruszają się po wzgórzach jak duchy.
Wiedział, że jego oddział w szarży jest w stanie rozproszyć siły Mongołów. Tymczasem Rusini podnieśli tarcze, czekając na rozkazy. Jako najstarszy syn barona Anatolij pełnił funkcję oficera najwyższego rangą. To właśnie jego rodzina finansowała całą wyprawę. Dzięki ogromnej fortunie zdołali zjednać sobie władze klasztorów, które na Rusi urosły w ogromną siłę.
Anatolij wiedział, że nie może atakować, zostawiwszy cały konwój bagażowy i tylne szeregi nieosłonięte. Nic bardziej nie wyprowadzało z równowagi walczących żołnierzy jak widok sił wroga, atakujących równocześnie z przodu i z tyłu. Zaczął wykrzykiwać rozkaz do trzech oficerów, by zawrócili oddziały i ruszyli szarżą na tyły, gdy nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie na wzgórzach. Po chwili uśmiechnął się i odetchnął z ulgą, gdy w oddali ujrzał szereg ciężkiej ruskiej jazdy ze sztandarami łagodnie powiewającymi na wietrze. Po oszacowaniu odległości podjął decyzję.
– Jedź do mojego brata i powiedz mu, żeby uderzył w oddział wroga na naszych tyłach – rozkazał jednemu ze zwiadowców. – Nie może dopuścić, by dołączyli do bitwy.
Młody wojownik ruszył z kopyta, nieskrępowany zbroją ani ciężką bronią. Anatolij spojrzał przed siebie. Poczuł, jak rośnie w nim pewność siebie. Przy zabezpieczonych tyłach jego oddział przewyższał liczbowo siły wroga, atakujące z przodu. Wystarczało parę chwil, by rozdysponował rozkazy. Teraz pragnął uderzyć w Mongołów z siłą żelaznej pięści.
Uniósł swoją długą włócznię ponad głowę konia.
– Przygotować formację do ataku! Naprzód!
* * *
Zwiadowca Anatolija, młody i rozentuzjazmowany, jechał pełnym galopem, unosząc za sobą tumany kurzu. Należało przede wszystkim działać szybko. Nachylił się do przodu tak daleko, jak tylko było to możliwe – jego głowa podskakiwała w górę i w dół tuż obok końskiego łba. Był już blisko oddziału Ilji Majajewa, gdy nagle przerażony zatrzymał wierzchowca. Granią wracało zaledwie czterystu rycerzy, a wszyscy wyglądali, jakby przeszli przez piekło. Zbroje wielu z nich pokrywały brunatne plamy zakrzepłej krwi, w dodatku poruszali się jakoś nienaturalnie.
Nagle zrozumiał, co się stało, i w przerażeniu szarpnął za wodze, lecz właśnie w tej chwili strzała ugodziła go w ramię. Zwiadowca runął na ziemię, przelatując przez łeb konia, który rzucił się do ucieczki.
Dżoczi i pozostali Mongołowie pocwałowali naprzód, nie zwracając uwagi na postać leżącą twarzą ku ziemi. Dużo czasu zajęło im ściąganie kolczug z zabitych, ale podstęp się udał. Żadne posiłki nie przybyły z odsieczą Rusinom, których wkrótce czekał zupełnie niespodziewany atak z trzeciej strony. Gdy zbocze złagodniało, Dżoczi spiął konia i wyjął ciężką włócznię ze skórzanego pokrowca. Musiał nieźle się wysilać, by utrzymać tę nieporęczną broń w pozycji poziomej podczas szarży na ruską flankę.
* * *
Anatolij cwałował z uniesioną włócznią. W ciężkiej zbroi ważył ponad pół tony. Dostrzegł poruszenie w pierwszych szeregach swojej armii, gdy Mongołowie wypuścili serię strzał. Wróg poruszał się z dużą prędkością, lecz zwartej masywnej kolumny nie dało się powstrzymać ani zawrócić. Ogłuszający huk uderzających o siebie tarcz mieszał się z głuchym stukotem kopyt, lecz mimo całego zgiełku usłyszał za plecami jakieś wrzaski. Po chwili ujrzał Ilję, który wraz ze swoim oddziałem uderzał w główną flankę złożoną z rycerzy, którzy ślubowali wierność rodowi Majajewów podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej.
Anatolij przyglądał się rozgrywającej się przed jego oczami tragedii z rozdziawionymi ustami. Wydało mu się, że podążający za nim mężczyźni są jakby niżsi, a ich zbroje pokrywa krew. Niektórzy z nich potracili w pierwszym starciu hełmy, spod których wychynęły rozwrzeszczane mongolskie twarze. Pobladł, gdy zrozumiał, że jego brat nie żyje, a drugi oddział Mongołów zmiażdży tylne szeregi. Nie mógł zawrócić, a choć wydzierał się jak oszalały, rzucając rozkazy, nikt go nie słyszał.
Mongołowie nacierający od przodu pozwolili zbliżyć się ruskim jeźdźcom, po czym wypuścili w ich stronę tysiąc strzał. Wkrótce cała kolumna z mocno pokiereszowanymi tarczami przypominała kuśtykające, mocno poranione zwierzę. Rycerze padali setkami, niczym ścięci gigantyczną kosą.
Tymczasem drugi oddział Mongołów uderzył w konwój bagażowy, zabijając każdego, kto wyciągnął broń. Anatolij robił, co mógł, by uporządkować myśli, lecz musiał jednocześnie skupić się na walce. Jego włócznia przebiła koński kark, otwierając w nim potężną ranę, z której wypłynęła ciepła krew. Raptem przed jego oczami błysnął miecz, który ugodził go w hełm – w wyniku ciosu niemal stracił przytomność. Po chwili coś uderzyło go w pierś i poczuł, że brakuje mu powietrza. Chciał wołać o pomoc, lecz żaden dźwięk nie wydobywał się z jego gardła. Po trzech uderzeniach serca zwalił się ciężko na ziemię. Upadek skrócił agonię.
* * *
Subedej jechał wśród ognisk rozpalonych w obozie przez jego dziesięciotysięczną armię. Martwych rycerzy ogołocono ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Tym razem, ku radości wojowników, generał zrezygnował z należnej mu dziesięciny. Umazane krwią medaliony, pierścienie i inne klejnoty przedstawiały szczególną wartość dla tych, którzy nie otrzymali należnej zapłaty za bitwy. Chcieli, by wszyscy w nowym społeczeństwie, tworzonym przez Czyngisa, patrzyli na te precjoza z zazdrością. W armii złożonej z przedstawicieli różnych plemion można się było wzbogacić, choć wojownicy zawsze myśleli o tym w kategoriach koni, które mogli kupić za kosztowności. Subedeja bardziej interesowały przenośne kuźnie oraz koła wozów z prętami wokół piasty i żelaznymi obręczami, znacznie łatwiejsze do naprawy niż używane przez Mongołów lite kręgi. Polecił już pojmanym rusznikarzom, by nauczyli jego stolarzy, jak z nimi postępować.
Dżoczi oglądał właśnie przednie kopyto ulubionego konia, gdy podjechał ku niemu Subedej, który ukłonił się jako pierwszy, by w ten sposób oddać honor młodszemu towarzyszowi broni. Wojownicy z dżaganu Dżocziego stali z podniesionymi głowami.
Subedej uniósł w dłoni złoty medalion, który otrzymał od syna chana przed południem.
– Przez ciebie zastanawiałem się przez chwilę, jakim cudem Rusini ożyli – rzekł. – To było odważne posunięcie. Medalion jest twój, Dżoczi. Jesteś wart więcej niż srebro.
Mówiąc to, wyrzucił złoty medalion w powietrze, pozwalając, by Dżoczi go złapał. Chłopak z trudem powstrzymał podniecenie. W takiej chwili cenniejsza byłaby jedynie pochwała samego Czyngisa.
– Jutro ruszamy do domu – rzekł Subedej, zwracając się jednocześnie do swoich ludzi i do Dżocziego. – Bądźcie gotowi o wschodzie słońca.