- W empik go
Cząstki elementarne - ebook
Cząstki elementarne - ebook
Niepokojąca diagnoza współczesnych postaw ludzkich.
Młody biolog, przesiadujący w nieskończoność nad swoją pracą, i jego przyrodni brat, pogrążający się w kryzysie psychicznym nałogowy konsument pornografii, uosabiają zdaniem autora dwa skrajne sposoby życia we współczesnej cywilizacji. Kiedy obsesje seksualne przywodzą jednego z braci na skraj obłędu, drugi pracuje nad genetycznym modelem nieśmiertelnej i bezpłciowej istoty ludzkiej. Książka łącząca elementy powieści obyczajowej, eseju i science fiction wywołała we Francji istną burzę, a nieprzyznanie jej autorowi nagrody Goncourtów porównywano z odrzuceniem przez jury „Podróży do kresu nocy” Céline'a.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7735-5 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka jest przede wszystkim historią mężczyzny, który większą część życia przeżył w Europie Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. W zasadzie samotny, od czasu do czasu utrzymywał jednak stosunki z innymi ludźmi. Żył w nieszczęśliwych i skomplikowanych czasach. Kraj, w którym się urodził, przechylał się powoli, lecz nieuchronnie ku strefie ekonomicznej krajów średnio zamożnych; na ludzi z jego pokolenia często czyhała nędza, poza tym spędzali życie w samotności i goryczy. Uczucia miłości, czułości i braterstwa właściwie przestały istnieć; we wzajemnych kontaktach jego rówieśnicy najczęściej przejawiali obojętność na los drugiego człowieka, a nawet okazywali okrucieństwo.
Michel Dzierżyński zniknął w momencie, gdy uchodził za bardzo wybitnego biologa; myślano o nim poważnie jako kandydacie do Nagrody Nobla; jego prawdziwa wielkość miała wyjść na jaw dopiero nieco później.
W czasach, w których żył Dzierżyński, filozofię uważano na ogół za naukę pozbawioną jakiejkolwiek praktycznej, a nawet obiektywnej wartości. W istocie wizja świata, jaka w konkretnym momencie przeważa wśród większości członków danego społeczeństwa, determinuje jego gospodarkę, politykę oraz obyczaje.
Mutacje metafizyczne – to znaczy radykalne i całościowe przemiany przyjętej powszechnie wizji świata – występują w historii ludzkości jedynie sporadycznie. Jako przykład tego zjawiska można podać pojawienie się chrześcijaństwa.
Mutacja metafizyczna rozwija się od razu, nie napotykając żadnych przeszkód, aż osiągnie ostateczny cel, jaki sobie założyła. Wymiata bez pardonu systemy ekonomiczne i polityczne, sądy estetyczne i hierarchie społeczne. Jej biegu nie zdoła zatrzymać żadna ludzka siła – żadna inna siła niż pojawienie się kolejnej mutacji metafizycznej.
Nie sposób stwierdzić z całą pewnością, że mutacje metafizyczne zachodzą wyłącznie w społeczeństwach osłabionych czy schyłkowych. Kiedy pojawiło się chrześcijaństwo, Cesarstwo Rzymskie znajdowało się u szczytu swej potęgi i panowało ono nad całym światem; nikt nie dorównywał mu w rozwoju technicznym i militarnym; a mimo to nie miało ono żadnych szans przetrwania. Gdy pojawiła się nowoczesna nauka, średniowieczne chrześcijaństwo stanowiło gotowy system pojmowania człowieka i wszechświata; służyło za podstawę do rządzenia narodami, tworzyło uczone dzieła, decydowało zarówno o pokoju, jak i o wojnie, organizowało produkcję i podział wszelkich dóbr. Nic jednak nie powstrzymało jego upadku.
Michel Dzierżyński nie był ani pierwszym, ani głównym twórcą tej trzeciej mutacji metafizycznej – pod wieloma względami najbardziej radykalnej – która miała otworzyć nowy okres w historii świata, lecz wskutek pewnych bardzo szczególnych okoliczności, jakie nastąpiły w jego życiu, stał się jednym z najbardziej świadomych i przenikliwych jej twórców.
Dzisiaj żyjemy pod całkiem nowym panowaniem
I splatanie się okoliczności spowija nasze ciała,
Obmywa nasze ciała
Otoczką radości.
To, co dawniej ludzie przeczuwali poprzez swoją muzykę, My urzeczywistniamy co dzień w praktycznej rzeczywistości.
To, co dla nich było domeną niedostępności i absolutu,
My uważamy za rzecz całkiem prostą i dobrze znaną.
A jednak szanujemy tych ludzi;
Przecież tyle zawdzięczamy ich marzeniom.
Wiemy, że bylibyśmy niczym bez splatania się bólu i radości, które stanowiło ich historię,
Wiemy, że przebijając się przez nienawiść i strach, zderzając się w mroku,
Pisząc swoją historię,
Nosili w sobie nasz obraz.
Wiemy, że nie byłoby ich, że nie mogłoby ich być, gdyby nie mieli w głębi tej nadziei, Nie mogliby istnieć bez swojego marzenia.
Teraz, kiedy żyjemy w świetle, Teraz, kiedy żyjemy tak blisko światła
I gdy światło obmywa nasze ciała,
Spowija nasze ciała
Otoczką radości,
Teraz, gdy zamieszkaliśmy tak blisko rzeki,
W popołudniach bez końca,
Teraz, kiedy światło wokół naszych ciał stało się wyczuwalne,
Teraz, kiedy dotarliśmy do celu
I zostawiliśmy za sobą świat rozstań,
Rozstań mentalny świat,
I pławimy się w niezmiennej i płodnej radości
Nowych praw,
Dzisiaj
Po raz pierwszy
Możemy opisać kres dawnego panowania.1
Pierwszy lipca 1998 roku wypadał w środę. Zgodnie zatem z logiką, chociaż wyjątkowo, Dzierżyński urządził pożegnalny koktajl we wtorek wieczorem. Przytłoczona masą pojemników z zamrożonymi embrionami, lodówka marki Brandt użyczyła miejsca butelkom szampana; zazwyczaj służyła do przechowywania używanych na co dzień do badań produktów chemicznych.
Cztery butelki na piętnaście osób to trochę za mało. Wszystkiego zresztą było trochę za mało: motywy tego spotkania okazały się czysto formalne; jedno niezręczne słowo, jedno krzywe spojrzenie i grupa mogła się rozejść; każdy udałby się pośpiesznie do swego samochodu. Goście zajmowali klimatyzowany pokój w suterenie, wyłożony białymi kafelkami, udekorowany plakatem przedstawiającym jeziora. Nikt nie zaproponował, żeby zrobić zdjęcia. Młody naukowiec, który dołączył do nich na początku roku, brodacz o głupawym wyglądzie, ulotnił się po kilku minutach, wymawiając się problemami z garażem. Coraz wyraźniej było widać, że biesiadnicy czują się nieswojo. Zbliżały się wakacje, niektórzy wybierali się do rodzinnych domów, inni na łono natury. Słowa, które wymieniali między sobą, rozbrzmiewały spokojnie w powietrzu. Rozstali się szybko.
O dziewiętnastej trzydzieści było już po wszystkim. Dzierżyński przemierzył parking w towarzystwie koleżanki o długich czarnych włosach, bardzo jasnej cerze i wydatnym biuście. Była trochę starsza od niego; prawdopodobnie miała objąć jego stanowisko na czele zespołu naukowego. Większość jej publikacji dotyczyła genu drozofili DAF3; nie miała męża.
Stojąc przed swoją toyotą, uśmiechnął się i wyciągnął rękę do badaczki (wykonanie tego gestu i podkreślenie go uśmiechem przewidywał już od kilku sekund, przygotowywał się do niego w myśli). Dłonie splotły się w łagodnym uścisku. Za późno pomyślał, że temu uściskowi brakuje ciepła; w tych okolicznościach mogliby się ucałować, tak jak ministrowie czy niektórzy piosenkarze z programów rozrywkowych.
Kiedy się pożegnali, przez pięć minut, które wydały mu się długie, siedział w samochodzie. Dlaczego ona nie odjeżdża? Masturbuje się, słuchając Brahmsa? Czy też rozmyśla o swojej karierze, o nowych obowiązkach, a jeśli tak, czy jest zadowolona z tej sytuacji? W końcu golf genetyczki opuścił parking; Dzierżyński znowu został sam. Dzień był wspaniały, jeszcze wieczorem czuło się ciepło. W pierwszych tygodniach lata wszystko wydawało się zastygłe w promiennym bezruchu; choć – Dzierżyński zdawał sobie z tego sprawę – dni stawały się coraz krótsze.
Pracowałem w wyjątkowym otoczeniu, pomyślał, kiedy sam z kolei ruszał. Na pytanie: „Czy jako mieszkańcy Palaiseau czujecie się uprzywilejowani?”, sześćdziesiąt trzy procent osób odpowiadało: „Tak”. To można zrozumieć – budynki były niskie, oddzielone od siebie trawnikami. Kilka hipermarketów umożliwiało łatwe zaopatrzenie; pojęcie jakości życia w odniesieniu do Palaiseau nie wydawało się przesadne.
Autostrada południowa w kierunku Paryża była opustoszała. Miał wrażenie, że bierze udział w nowozelandzkim filmie fantastycznonaukowym, który widział w czasach studenckich: ostatni człowiek na Ziemi po zniknięciu wszelkiego życia. Coś w atmosferze przywodziło na myśl ponurą apokalipsę.
Dzierżyński mieszkał na ulicy Frémicourt od około dziesięciu lat; przyzwyczaił się do niej, dzielnica była spokojna. W 1993 roku odczuł konieczność posiadania towarzystwa; czegoś, co by go witało, kiedy wraca wieczorem do domu. Jego wybór padł na białego kanarka, bojaźliwe zwierzątko. Kanarek śpiewał, zwłaszcza rano; jednak nie wydawał się radosny; ale czy kanarek może być radosny? Radość jest przeżyciem silnym i głębokim, uczuciem uniesienia, ogarniającym całą świadomość; można ją porównać do stanu upojenia, zachwytu, ekstazy. Pewnego razu wypuścił ptaszka z klatki. Kanarek z przerażenia nasrał na kanapę, a potem rzucił się na pręty w poszukiwaniu drzwiczek. Miesiąc później ponowił próbę. Tym razem nieszczęsne stworzenie wypadło przez okno; amortyzując upadek, ptaszek zdołał usiąść na balkonie przeciwległego budynku pięć pięter niżej. Michel musiał zaczekać na powrót lokatorki, żywiąc głęboką nadzieję, że nie posiada ona kota. Okazało się, że dziewczyna jest redaktorką pisma „20 Ans”; mieszka sama i wraca późno. Nie miała kota.
Zapadła noc; Michel odzyskał swoje zwierzątko, które, wtulone w betonową ścianę, drżało z zimna i ze strachu. Kilka razy, na ogół kiedy wynosił śmieci, natknął się znowu na redaktorkę. Kiwała głową, co prawdopodobnie miało znaczyć, że go rozpoznaje; on się jej odkłaniał. Reasumując, ten incydent pozwolił mu nawiązać sąsiedzką znajomość; chociaż tyle dobrego.
Z jego okien widać około dziesięciu budynków, czyli około trzystu mieszkań. Kiedy wracał do domu, kanarek na ogół zaczynał gwizdać i szczebiotać, trwało to od pięciu do dziesięciu minut; później Michel wymieniał mu ziarno, podściółkę i wodę. Jednak tego wieczoru przywitała go cisza. Podszedł do klatki: ptaszek nie żył. Białe ciałko, już zimne, spoczywało na boku, na grysowej podściółce.
Zjadł na kolację gotowe danie z okonia morskiego w ziołach, marki Monoprix Gourmet, do tego wypił dość liche valdepeñas. Po chwili wahania włożył zwłoki ptaszka do plastikowej torebki, którą obciążył butelką po piwie, i wyrzucił wszystko do zsypu na śmieci. Co miał zrobić? Odprawić mszę?
Nigdy się nie dowiedział, dokąd prowadzi ów zsyp o wąskim wlocie (lecz dość szerokim, by pomieścić kanarka). Przyśniły mu się jednak gigantyczne śmietniki, pełne filtrów po kawie, ravioli w sosie i pociętych narządów płciowych. Ogromne robaki wielkości ptaka atakowały dziobami zwłoki kanarka. Wyrywały mu nóżki, rozszarpywały wnętrzności, dłubały w oczodołach. Zerwał się w środku nocy roztrzęsiony; było dopiero wpół do drugiej. Połknął trzy xanaxy. I tak zakończył się jego pierwszy wieczór wolności.2
Czternastego grudnia 1900 roku w raporcie Akademii Berlińskiej, zatytułowanym Zur Theorie des Gesetzes der Energieverteilung in Normalspektrum, Max Planck wprowadził po raz pierwszy pojęcie kwantu energii, które miało odegrać zasadniczą rolę w dalszym rozwoju fizyki. W latach 1900–1920 mniej lub bardziej zręczne interpretacje, inspirowane głównie przez Einsteina i Bohra, próbowały pogodzić nowe pojęcie z istniejącymi już teoriami; dopiero na początku lat dwudziestych te próby zostały definitywnie skrytykowane.
Niels Bohr jest uważany za prawdziwego twórcę mechaniki kwantowej nie tylko z racji własnych odkryć, lecz przede wszystkim dzięki niezwykłej atmosferze kreatywności, wrzenia intelektualnego, wolności umysłowej oraz przyjaźni, jaką potrafił wokół siebie stworzyć. Instytut Fizyki w Kopenhadze, założony przez Bohra w 1919 roku, przyjmował w swe progi wszystkich liczących się młodych fizyków europejskich: pobierali tam nauki: Heisenberg, Pauli, Born. Bohr, nieco starszy od nich, potrafił całymi godzinami dyskutować nad jakimś szczegółem ich hipotez, łącząc we właściwy sobie sposób przenikliwość filozoficzną z życzliwością i rygorem. Dokładny aż do przesady, wręcz maniak, nie tolerował żadnych ogólników w interpretacji doświadczeń; ale też i żaden nowy pomysł nie wydawał mu się a priori zwariowany, a żadna klasyczna myśl nie była nietykalna. Lubił zapraszać studentów do swego domu na wsi w Tisvilde; przyjmował tam również innych specjalistów, rozmowy przechodziły swobodnie z fizyki na filozofię, z historii na sztukę, z religii na problemy życia codziennego. Nic podobnego nie wydarzyło się od początków myśli greckiej. W takich właśnie wyjątkowych okolicznościach, w latach 1925–1927, opracowano podstawowe założenia interpretacji kopenhaskich, które w znacznej mierze zrewolucjonizowały wcześniejsze pojęcia przestrzeni, przyczynowości i czasu.
Dzierżyńskiemu w najmniejszym nawet stopniu nie udało się odtworzyć podobnego zjawiska. Atmosfera w zespole badawczym, którym kierował, była po prostu atmosferą biurową. Naukowcy zajmujący się biologią molekularną, w niczym nieprzypominający „Rimbaudów mikroskopu”, jak lubi ich postrzegać sentymentalna publiczność, są przeważnie rzetelnymi technikami pozbawionymi geniuszu, czytają „Le Nouvel Observateur” i marzą o wakacjach na Grenlandii. Badania w dziedzinie biologii molekularnej nie wymagają żadnej kreatywności, żadnej inwencji; w rzeczywistości jest to zajęcie niemal całkowicie rutynowe, do którego potrzebne są jedynie przyzwoite, aczkolwiek drugorzędne, zdolności intelektualne. Ludzie robią doktoraty, habilitacje, a przecież do obsługi aparatury spokojnie wystarczyłyby matura i jakiś dwuletni kurs. Desplechin, sekretarz Wydziału Nauk Biologicznych CNRS – Krajowego Ośrodka Badań Naukowych – lubił powtarzać:
– Żeby wymyślić kod genetyczny, żeby odkryć zasadę syntezy białka, tak, tutaj trzeba było się napocić. Zresztą zwróćcie uwagę, że to Gamow, fizyk, jako pierwszy poczuł pismo nosem. Ale odczytywanie DNA, cóż... Odczytujemy, odczytujemy. Robimy jedną molekułę, robimy drugą. Wprowadzamy dane do komputera, komputer oblicza podstruktury. Wysyłamy faks do Kolorado: oni robią gen B27, my robimy C33. Wielkie rzeczy! Od czasu do czasu ktoś nieznacznie ulepsza aparaturę; w zasadzie to wystarczy, żeby dostać Nobla. Nie ma o czym mówić.
Pierwszego lipca po południu z nieba lał się żar. W takie popołudnia zwykle pogoda się psuje, w końcu zrywa się burza, przeganiając obnażone ciała. Okna gabinetu Desplechina wychodziły na quai Anatole France. Po drugiej stronie Sekwany, na quai des Tuileries, gromadzili się w słońcu homoseksualiści, rozmawiali w parach lub w małych grupach, leżąc na ręcznikach. Prawie wszyscy byli w stringach. Ich muskuły natłuszczone olejkiem do opalania lśniły w słońcu, pośladki mieli błyszczące, wypukłe i krągłe. Niektórzy, nie przerywając pogaduszek, masowali sobie narządy płciowe przez nylonowe stringi albo wsuwali palec za gumkę i odsłaniali zarost i nasadę członka. Desplechin ustawił przy drzwiach balkonowych lunetę. Krążyła pogłoska, że sam jest homoseksualistą; w rzeczywistości od kilku lat był głównie salonowym alkoholikiem. Pewnego popołudnia, przy podobnej pogodzie, dwa razy usiłował się masturbować, z okiem przyklejonym do lunety, wpatrując się uporczywie w sylwetkę chłopaka, który spuścił slipy i którego kutas rozpoczynał właśnie wzruszający lot w powietrze. Jego penis natomiast opadł, sflaczały i pomarszczony, suchy; dał sobie spokój.
Dzierżyński przybył punktualnie o szesnastej. Desplechin wezwał go do siebie. Przypadek Dzierżyńskiego go intrygował. Oczywiście był taki zwyczaj, że pracownik naukowy brał roczny urlop i jechał pracować z innym zespołem do Norwegii czy Japonii lub nawet do jednego z owych ponurych krajów, gdzie czterdziestolatkowie masowo popełniają samobójstwa. Inni – takie przypadki zdarzały się często za czasów Mitterranda, kiedy to pazerność finansowa przybrała nieprawdopodobne rozmiary – usiłowali zdobyć kapitał inwestycyjny i zakładali firmy, aby skomercjalizować tę czy inną molekułę; niektórzy zresztą dorabiali się w krótkim czasie pokaźnej fortuny, bez skrupułów wykorzystując wiedzę nabytą w latach bezinteresownych badań. Jednak ten dłuższy urlop Dzierżyńskiego, bez projektu, bez celu, bez najmniejszego chociażby uzasadnienia, wydawał się niezrozumiały. W wieku czterdziestu lat był on szefem zespołu badawczego, pod jego kierownictwem pracowało piętnastu naukowców; on sam podlegał – i to całkiem teoretycznie – jedynie Desplechinowi. Zespół uzyskiwał wspaniałe rezultaty, miał opinię jednego z najlepszych w Europie. O co więc chodziło? Desplechin nadał głosowi bardziej dynamiczny ton:
– Czy ma pan jakieś plany? – Nastąpiło około trzydziestu sekund milczenia, po czym Dzierżyński rzekł powściągliwie:
– Rozmyślać.
Nieźle się zaczynało. Zmuszając się do frywolnego tonu, Desplechin dodał:
– W sferze osobistej?
Obserwując na wprost siebie tę poważną twarz o ostrych rysach i smutnym spojrzeniu, Desplechin nagle doznał uczucia zniewalającego wstydu. Co w sferze osobistej? To on sam piętnaście lat temu wypatrzył Dzierżyńskiego na uniwersytecie w Orsay. Wybór okazał się znakomity: Dzierżyński był naukowcem rzetelnym, dokładnym, pełnym inwencji; nazbierało mu się już sporo prac. Jeżeli Krajowy Ośrodek Badań Naukowych zdołał zachować wysoką rangę w Europie w badaniach z zakresu biologii molekularnej, to w dużej mierze zawdzięczał to właśnie jemu. Wywiązał się z umowy z nawiązką.
– Naturalnie – zakończył Desplechin – ma pan nadal dostęp do danych informatycznych. Dotyczy to również danych znajdujących się w serwerze oraz wejścia na interfejs internetowy CNRS, wszystko na czas nieokreślony. W razie potrzeby pozostaję do pańskiej dyspozycji.
Po wyjściu Michela podszedł znowu do drzwi balkonowych. Lekko się pocił. Na bulwarze naprzeciwko młody brunet o północnoafrykańskiej urodzie zdejmował szorty. Podstawowe problemy biologii pozostawały wciąż do rozwiązania. Biolodzy myśleli i postępowali tak, jak gdyby molekuły były oddzielnymi elementami materii, powiązanymi ze sobą wyłącznie siłą przyciągania i odpychania elektromagnetycznego; żaden z nich, był o tym przekonany, nie słyszał o paradoksie EPR, o doświadczeniach Aspecta; żaden z nich nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapoznać się z osiągnięciami fizyki, jakich dokonano od początku wieku; ich koncepcja atomu nie różniła się prawie od koncepcji Demokryta. Zbierali z mozołem olbrzymie ilości danych, mając jedno tylko na celu: uzyskać natychmiastowe zastosowania przemysłowe, i ani przez chwilę nie uświadamiali sobie, że koncepcyjny fundament ich poczynań jest już podkopany. Dzierżyński i on sam, dzięki swym studiom fizycznym, prawdopodobnie jako jedyni w CNRS mieli tę świadomość: gdyby rzeczywiście poruszyć temat atomowych podstaw życia, fundamenty współczesnej biologii ległyby w gruzach. Desplechin rozmyślał nad tymi zagadnieniami, podczas gdy nad Sekwaną zapadał wieczór. Nie był zdolny wyobrazić sobie, jakimi torami mogłaby podążać myśl Dzierżyńskiego; nie czuł się nawet na siłach, aby z nim o tym dyskutować. Dobiegał sześćdziesiątki; intelektualnie czuł się do szczętu wypalony. Homoseksualiści odeszli, bulwar był teraz opustoszały. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miał wzwód; czekał na burzę.