- promocja
Czego najbardziej żałują umierający - ebook
Czego najbardziej żałują umierający - ebook
A ty, czego byś żałował przed śmiercią?
Nigdy nie jest za późno na zmiany.
Po latach niesatysfakcjonującej pracy Bronnie Ware postanowiła odmienić swój los. Znalazła pracę w opiece paliatywnej. Rozmowy z umierającymi zupełnie ją odmieniły. Dzięki nim odnalazła spokój i sens życia. Zrozumiała, że szczęście zależy wyłącznie od nas samych, a nasze wybory mają wpływ na to, czy odejdziemy spełnieni i szczęśliwi. Swoimi doświadczeniami postanowiła podzielić się z innymi.
Czego najbardziej żałują umierający to książka, która daje nadzieję, uczy współczucia, pokazuje, jak żyć pełnią życia i osiągnąć wewnętrzną harmonię.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8015-135-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego pięknego letniego wieczoru w prowincjonalnym miasteczku toczyła się jedna z tych radosnych rozmów, jakie prowadzi się jednocześnie w wielu miejscach na świecie. Dwoje ludzi długo się nie widziało i nadrabiało zaległości. Opowiadali sobie o swoich sprawach. Tym jednak ta rozmowa różniła się od innych, podobnych, że miała się stać przełomem w życiu jednego z nich. Mianowicie moim.
Cec jest wydawcą świetnego australijskiego czasopisma poświęconego muzyce folkowej – „Trad and Now”. Słynie z tego, że popularyzuje ten gatunek, i z szerokiego uśmiechu. Za jedno i drugie wszyscy go lubią. Gawędziliśmy o naszej miłości do muzyki (nie bez powodu – byliśmy na festiwalu folkowym). Rozmawialiśmy również o problemach, które wtedy przeżywałam: musiałam znaleźć fundusze na sfinansowanie programu nauki gry na gitarze i pisania piosenek, który chciałam wdrożyć w więzieniu dla kobiet.
– Jeśli ci się uda z tym ruszyć, daj mi znać. Poświęcimy temu artykuł – powiedział Cec na zachętę.
Udało mi się i po jakimś czasie napisałam do jego czasopisma tekst o swoich doświadczeniach. Kiedy skończyłam, zadałam sobie pytanie: dlaczego nie piszę częściej? W końcu robiłam to przez całe życie. Jako mała piegowata dziewczynka korespondowałam z przyjaciółmi z całego świata. To było w czasach, kiedy ludzie pisali listy ręcznie, wkładali je do kopert i wrzucali do skrzynek pocztowych.
Nie skończyło się to wraz z nadejściem dorosłości. Wciąż pisałam do przyjaciół papierowe listy. Byłam też dziennikarką – pisałam do prasy. A potem jeszcze teksty piosenek. Zajmowałam się więc twórczością literacką – z gitarą albo długopisem w dłoni. Ale przyjemność, jaką mi sprawiło napisanie artykułu o programie więziennym – przy kuchennym stole, starym piórem, na prawdziwym papierze – obudziła we mnie dawną pasję. Podziękowałam więc Cecowi, a potem postanowiłam, że będę prowadzić bloga. To, co nastąpiło później, zmieniło bieg mojego życia w najlepszy z możliwych sposobów.
„Natchnienie i czaj” zaczęłam pisać w przytulnym domku w Blue Mountains w Australii, oczywiście przy filiżance herbaty. W jednym z pierwszych artykułów o tym, czego ludzie żałują przed śmiercią, napisałam o umierających, którymi się opiekowałam. Zanim zaczęłam pracować w więzieniu, zajmowałam się opieką paliatywną, więc miałam to zagadnienie świeżo w pamięci. W następnych miesiącach artykuł się rozrastał – coś takiego umożliwia jedynie internet. Zaczęłam dostawać maile od nieznajomych. Pisali do mnie w związku z pierwszym tekstem, a potem następnymi.
Prawie rok później mieszkałam już gdzie indziej, tym razem na wsi. Któregoś poniedziałkowego ranka, kiedy usiadłam przy stole na werandzie, żeby się zabrać do pisania, postanowiłam sprawdzić, ile było wejść na stronę internetową, którą prowadziłam. Tak się przecież nieraz robi. Nie uwierzyłam w to, co zobaczyłam, ale bardzo się ucieszyłam. Następnego dnia na wszelki wypadek sprawdziłam znowu. Nie było najmniejszej wątpliwości, że dzieje się coś niesamowitego. Artykuł noszący tytuł Pięć rzeczy, których żałujemy przed śmiercią cieszył się wielkim zainteresowaniem.
Dostawałam maile z całego świata. Inni blogerzy pytali, czy mogą się powoływać na mój tekst. Przetłumaczono go więc na wiele języków. Ludzie czytali go w pociągach w Szwecji, na dworcach autobusowych w Ameryce, w biurach w Indiach, przy śniadaniu w Irlandii i tak dalej. Nie wszyscy zgadzali się z moimi tezami, ale skłaniałam ich do dyskusji. Tym nielicznym, którzy się ze mną nie zgadzali, odpowiadałam (jeśli już to robiłam): nie zabijajcie posłańca. Bo ja po prostu relacjonowałam to, co słyszałam od umierających. Co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent czytelników, którzy się ze mną skontaktowali, twierdziło, że mój tekst ich poruszył. Potwierdzało to, jak wiele my, ludzie, mamy ze sobą wspólnego mimo różnic kulturowych.
Mieszkałam wtedy w domu jednorodzinnym, wśród ptaków i innych dzikich zwierząt, które przyciągał pobliski strumień. Codziennie siadałam przy stole na werandzie, pracowałam i korzystałam z otwierających się przede mną możliwości. Kilka miesięcy później mój blog miał już ponad milion czytelników. W ciągu roku ta liczba się potroiła.
Było tak dlatego, że ten temat interesuje mnóstwo ludzi. Na życzenie tych, którzy się ze mną skontaktowali, postanowiłam go zgłębić jeszcze bardziej. Jak wielu innych, zawsze chciałam napisać kiedyś książkę. Okazało się jednak, że tylko opowiadając własną historię, mogę w pełni dać wyraz temu, czego się nauczyłam, opiekując się umierającymi. Książka, którą pragnęłam napisać, była gotowa. Oto ona.
Dowiecie się z niej, że nigdy nie należałam do tych, którzy podążają tradycyjną drogą, jeśli coś takiego w ogóle istnieje. Żyję tak, jak mi dyktuje los, a napisałam tę książkę, bo chciałam się podzielić z innymi swoimi doświadczeniami. A ponieważ jestem Australijką, to chociaż starałam się pisać w sposób możliwie uniwersalny, zrobiłam to po australijsku.
Zmieniłam imiona prawie wszystkich bohaterów. Chciałam ochronić prywatność ich rodzin i przyjaciół. Ale niektóre są prawdziwe: mojego pierwszego trenera jogi, szefowej szkoły rodzenia, właściciela parkingu dla przyczep kempingowych, mojej mentorki w więzieniu i wszystkich autorów piosenek. Nie trzymałam się też ściśle chronologii – podporządkowałam ją tematyce.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy na różne sposoby towarzyszyli mi w tej podróży. Za wsparcie i pomoc dziękuję szczególnie: Marie Burrows, Elizabeth Cham, Valdzie Low, Robowi Conwayowi, Reesie Ryan, Barbarze Gilder, ojcu, Pablowi Acoście, Bruce’owi Reidowi, Joan Dennis, Siegfriedowi Kunzemu, Jill Marr, Guyowi Kachelowi, Michaelowi Bloeme, Anie Goncalvez, Kate i Colowi Bakerom, Ingrid Cliff, Markowi Pattersonowi, Jane Dargaville, Joemu Wallace’owi, Bernadette i wszystkim, którzy mnie zachęcali do pisania i komponowania, chwaląc moją twórczość.
Dziękuję także tym, którzy w różnych okresach udzielali mi schronienia, między innymi: Markowi Avellino, cioci Jo, Sue Greig, Helen Atkins, wujkowi Fredowi, Di i Gregowi Burnsom, Dusty Cuttell, Mardi McElvenny i wszystkim moim cudownym podopiecznym, których domy kochałam jak własny. Składam podziękowania również innym miłym ludziom, którzy mnie żywili.
Za osobiste wsparcie na krętej drodze, którą podążałam, chcę podziękować też przyjaciołom, dawnym i obecnym, bliskim i dalekim. Dzięki za to, że wzbogaciliście moje życie. Szczególnie jestem wdzięczna: Markowi Nevenowi, Sharon Rochford, Julie Skerrett, Melowi Giallongo, Angeline Rattansey, Kateei McFarlane, Bradowi Antoniou, Angie Bidwell, Theresie Clancy, Barbrze Squire, wszystkim pracownikom ośrodka medytacyjnego w górach, dzięki którym znalazłam spokój, i mojemu partnerowi. Byliście dla mnie jak nosze, gdy bardzo potrzebowałam odpoczynku.
Dziękuję oczywiście mojej matce, Joy; nie ma na ziemi nikogo, kto bardziej by zasługiwał na to imię¹. Swoim przykładem udzieliłaś mi wspaniałej lekcji miłości. Nieskończone dzięki, piękna kobieto.
Wszyscy wspaniali ludzie, których nie ma już wśród nas i których historie nie tylko złożyły się na tę książkę, ale także w znaczący sposób wpłynęły na moje życie – to hołd dla was. Dziękuję również rodzinom, które opuściliście, za cudowne, pamiętne chwile, które razem spędziliśmy. Pozdrawiam was wszystkich.
I wreszcie dziękuję wam, ptakom śpiewającym na drzewie nad strumieniem, teraz, kiedy to piszę. Wy i wasi bracia dotrzymywaliście mi towarzystwa w czasie pracy nad tą książką. Dziękuję Bogu, że nade mną czuwał i obdarzał mnie takim pięknem.
Czasami dopiero znacznie później uświadamiamy sobie, że dana chwila zmieniła bieg naszego życia. Tak było z wieloma chwilami opisanymi w tej książce. Dziękuję ci, Cec, że znowu obudziłeś we mnie pisarkę. I Tobie, czytelniku, za to, kim jesteś i że za mną podążasz.
Serdeczności,
Bronnie
Na werandzie, o zachodzie słońca, w czwartkowe popołudnieZ tropików w śnieg
– Nie mogę znaleźć zębów! Nie mogę znaleźć zębów! – Do mojego pokoju doszedł dobrze mi znany okrzyk. Właśnie w umówione popołudnie próbowałam zrobić sobie wolne. Odłożyłam więc książkę, którą czytałam, na łóżko i ruszyłam do salonu.
Mogłam się tego spodziewać: Agnes wyglądała jak niewiniątko. Uśmiechała się zmieszana, odsłaniając bezzębne dziąsła. Obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Ten dowcip nie powinien już był nas bawić, bo gubiła protezę co kilka dni. Ale bawił nieodmiennie.
– Na pewno robisz to specjalnie, żeby mnie tu ściągnąć – powiedziałam ze śmiechem i zaczęłam przeszukiwać te same co zawsze miejsca. Na dworze wciąż padał śnieg i dom wydawał się jeszcze przytulniejszy i jeszcze cieplejszy. Agnes pokręciła głową.
– Ależ skąd, kochanie! Wyjęłam je, kiedy się kładłam, a kiedy się obudziłam, nie mogłam ich znaleźć.
Poza tym że traciła pamięć, była bystra jak dawniej.
Zamieszkałyśmy razem cztery miesiące wcześniej. Ona dała ogłoszenie – szukała kogoś do towarzystwa – a ja na nie odpowiedziałam. Byłam Australijką, mieszkałam w Anglii i żeby opłacić mieszkanie, pracowałam w pubie. Było świetnie. Zaprzyjaźniłam się z wieloma pracownikami i klientami. Kiedyś już byłam barmanką, więc mogłam podjąć pracę od razu po przyjeździe do Anglii. Cieszyłam się. A potem przyszedł czas na zmiany.
Dwa lata przed wyjazdem do Europy przez jakiś czas mieszkałam na tropikalnej wyspie, malowniczej jak z pocztówki. Po prawie dziesięciu latach pracy w banku musiałam się wyrwać z kieratu: od poniedziałku do piątku, od dziewiątej do siedemnastej.
Razem z jedną z moich sióstr wybrałyśmy się na wakacje na wyspę w północnym Queensland, żeby nauczyć się nurkować ze sprzętem. Ona uwodziła instruktora – co oczywiście bardzo nam pomogło zdać egzaminy – a ja wspięłam się na najwyższy na wyspie szczyt. Siedząc z uśmiechem na wielkim kamieniu, prawie w przestworzach, doznałam objawienia. Zapragnęłam tam zamieszkać.
Cztery tygodnie później nie pracowałam już w banku. Niektóre swoje rzeczy sprzedałam, inne wysłałam do rodziców, na farmę, żeby je przechowali. Spojrzałam na mapę i wybrałam dwie wyspy. Nic o nich nie wiedziałam. Podobało mi się po prostu ich położenie. Na każdej był ośrodek turystyczny. Było to w czasach, kiedy nie było jeszcze internetu, który pozwala natychmiast dowiedzieć się wszystkiego. Wysłałam listy z podaniami o pracę i ruszyłam na północ, choć nie bardzo wiedziałam, dokąd konkretnie jadę. Był rok 1991. Kilka lat później Australię zalała fala telefonów komórkowych.
Byłam ufna i beztroska i w porę dostałam nauczkę. Szybko zrezygnowałam z podróżowania autostopem. Znalazłszy się na bitej drodze, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, daleko od miasteczka, do którego jechałam, usłyszałam w głowie dzwonek ostrzegawczy: dzięki niemu już nigdy potem nie próbowałam złapać okazji. Gdy zabudowania zniknęły mi z oczu, busz wyraźnie zgęstniał, a droga zaczęła sprawiać wrażenie nieuczęszczanej, tamten facet powiedział, że chciałby mi pokazać, gdzie mieszka. Na szczęście byłam stanowcza i jakoś mi się udało z tego wyplątać. Udało mu się mnie tylko pocałować, a potem zdołałam wysiąść z samochodu, w trybie przyspieszonym, ale we właściwym miasteczku. Tak skończyłam z autostopem.
Potem korzystałam już tylko z transportu publicznego. Okazało się, że to – w przeciwieństwie do tamtej nieciekawej eskapady – wspaniała przygoda. Zwłaszcza że już wiedziałam, dokąd zmierzam. W autobusach i pociągach poznałam wielu wspaniałych ludzi. I robiło się coraz cieplej. Po kilku tygodniach zadzwoniłam do mamy, która tymczasem dostała list z wiadomością, że na jednej z moich wysp czeka na mnie praca. Desperacko pragnęłam wyrwać się z banku, więc niezbyt rozsądnie napisałam, że interesuje mnie każde zajęcie. Kilka dni później znalazłam się na pięknej wyspie – wśród tłustych garów i patelni.
Było to jednak fantastyczne doświadczenie. Nie tylko pozwoliło mi wyrwać się z kieratu, ale również sprawiło, że szybko przestałam się orientować, jaki jest dzień tygodnia. Bardzo mi się to podobało. Po roku pracy na stanowisku „świńskiej pomywaczki” – tak to pieszczotliwie nazywano, od koloru, który przybierała podczas tej roboty twarz – awansowałam na barmankę. Ale w kuchni było naprawdę zabawnie. Poznałam tam tajniki twórczego gotowania. Była to jednak ciężka harówka, w pocie i znoju, w nieklimatyzowanych pomieszczeniach w tropikach. Ale kiedy miałam wolne, wędrowałam po niesamowitych lasach deszczowych, wyprawiałam się wynajętymi łodziami na pobliskie wyspy, nurkowałam albo po prostu relaksowałam się w raju.
Ochotnicza praca w barze wreszcie otworzyła mi drogę do najbardziej pożądanej posady w knajpie. Nie było to trudne zajęcie, zwłaszcza że miałam widok wart milion dolarów: na idealnie spokojne błękitne wody, biały piasek i kołyszące się na wietrze palmy. Obsługiwałam zadowolonych ludzi będących na wakacjach życia i coraz sprawniej przyrządzałam koktajle jak z turystycznych katalogów. Oddaliło mnie to o lata świetlne od mojego poprzedniego życia – od pracy w banku.
Właśnie w tamtym barze poznałam przybysza z Europy, który zaproponował mi zatrudnienie w swojej drukarni. Zawsze mnie ciągnęło do podróżowania i po ponad dwóch latach spędzonych na wyspie zapragnęłam czegoś nowego. I – dla odmiany – większej anonimowości. Kiedy się mieszka i pracuje wśród tych samych ludzi, prywatność w codziennym życiu staje się czymś bardzo pożądanym.
Powrót na stały ląd po kilku latach spędzonych na wyspie musi się skończyć szokiem. A przeprowadzka do obcego kraju, którego języka ani trochę się nie zna, jest co najmniej wyzwaniem. Poznałam wtedy kilka naprawdę miłych osób i wspominam te czasy z rozrzewnieniem. Potrzebowałam jednak ludzi, którzy by myśleli podobnie jak ja, więc w końcu postanowiłam się przenieść do Anglii. Rozpoczęłam nowy rozdział: kiedy się tam znalazłam, miałam akurat tyle pieniędzy, że wystarczyło mi na kartę miejską, dzięki której dostałam się do jedynej znanej mi tam osoby. Został mi funt i sześćdziesiąt sześć pensów.
Nev miał piękny, szeroki uśmiech i przerzedzające się, siwe, kręcone włosy. Był znawcą win i zajmował się – czym mógłby się zajmować? – sprzedawaniem wina u Harrodsa. Tego dnia zaczynała się tam letnia wyprzedaż, a ja, schodząc z promu po nocnej przeprawie przez kanał, na pewno wyglądałam jak sierota, która przypadkiem zawędrowała do luksusowego gwarnego przybytku.
– Cześć, Nev. Jestem Bronnie, przyjaciółka Fiony. Poznaliśmy się kilka lat temu. Przekimałeś na moim worku z grochem – oznajmiłam z radosnym uśmiechem, stając po drugiej stronie lady.
– Bronnie, oczywiście. – Ulżyło mi. – W czym mogę ci pomóc?
– Muszę się gdzieś zatrzymać na kilka nocy – powiedziałam z nadzieją.
Nev sięgnął do kieszeni i odparł:
– Nie ma sprawy. Proszę.
Znalazłam dach nad głową – miałam spać na kanapie. Powiedział mi, jak tam dojechać.
– Mógłbyś mi jeszcze pożyczyć dziesiątaka? – zapytałam z nadzieją.
Bez wahania wyjął z tylnej kieszeni spodni dziesięć funtów. Podziękowałam i uśmiechnęłam się radośnie, a potem ruszyłam w drogę. Miałam gdzie spać i co jeść.
Tamtego dnia miał się ukazać nowy numer czasopisma podróżniczego, za którego pośrednictwem zamierzałam szukać pracy. Kupiłam je, pojechałam do Neva i zadzwoniłam w trzy miejsca. Następnego ranka poszłam na rozmowę w sprawie zatrudnienia. Miałam pracować w pubie w Surrey i dostać służbowy pokój. Po południu już tam mieszkałam. Wszystko szło jak z płatka.
Żyłam tak kilka lat, nawiązując przyjaźnie i romansując. To były dobre czasy. Odpowiadało mi życie na prowincji, chwilami podobne do życia na wyspie, zwłaszcza że otaczali mnie ludzie, których z czasem bardzo polubiłam. Do Londynu nie było zresztą tak daleko, więc jeździłam tam regularnie i przeważnie z przyjemnością.
A potem znowu odezwał się we mnie duch podróżniczki. Chciałam poznać Bliski Wschód. Długie angielskie zimy były przyjemne i cieszyłam się, że zaliczyłam kilka. Były całkowitym przeciwieństwem gorącego australijskiego lata. Musiałam jednak zdecydować: zostać czy wyjechać, więc postanowiłam spędzić tam jeszcze jedną zimę, a przy okazji zaoszczędzić więcej pieniędzy na podróż. Musiałam się jednak zwolnić z baru, żeby uniknąć pokusy imprezowania co wieczór. Nigdy za dużo nie piłam, a potem w ogóle skończyłam z alkoholem, ale wieczorne wyjścia pochłaniały pieniądze, dzięki którym mogłabym podróżować.
Niemal od razu po tym, jak podjęłam tę decyzję, wpadło mi w oko ogłoszenie mieszkającej w sąsiednim hrabstwie Agnes. Dostałam tę pracę już podczas rozmowy kwalifikacyjnej, jak tylko jej syn, Bill, farmer, zorientował się, że pochodzę ze wsi. Jego matka miała już pod dziewięćdziesiątkę. Miała długie do ramion siwe włosy, pogodny głos i wielki okrągły brzuch. Niemal codziennie zasłaniała go tym samym czerwono-szarym kardiganem. Ich farma leżała zaledwie półtorej godziny drogi od pubu, a mnie wystarczało, że będę się widywała ze znajomymi w wolne dni. Tymczasem czułam się tam tak, jakbym przebywała w innym świecie. Żyłam w oderwaniu od wszystkiego, bo cały czas byłam z Agnes, od niedzielnego do piątkowego wieczoru. Co dzień po południu miałam dwie godziny wolnego. Nie było więc czasu na bujne życie towarzyskie. Czasami spotykałam się z chłopakiem.
Dean był uroczy. Mieliśmy identyczne poczucie humoru. Od samego początku stało się dla nas płaszczyzną porozumienia. Łączyła nas także miłość do muzyki. Poznaliśmy się dzień po tym, jak przyjechałam do Anglii, zaraz po rozmowie kwalifikacyjnej w sprawie pracy w pubie, i wkrótce było już jasne, że i jego, i moje życie stało się dzięki temu bogatsze i zabawniejsze. Ale, niestety, to nie jemu dotrzymywałam wtedy towarzystwa. Prawie cały czas spędzałam z Agnes, przeważnie szukając jej protezy. Zdumiewające, że na tak małej powierzchni można było zawieruszyć zęby w tylu miejscach.
Agnes miała psa, Księżniczkę, dziesięcioletniego owczarka niemieckiego, który cały czas gubił sierść. Była to poczciwa psina, ale na skutek artretyzmu traciła władzę w tylnych łapach. Najwyraźniej to typowa przypadłość tej rasy. Nauczona doświadczeniem, w poszukiwaniu protezy zajrzałam pod jej zad. Tego dnia szczęście mi nie dopisało. Ale kiedyś na niej siedziała, więc warto było sprawdzić. Pomachała wielkim ogonem i znów zamknęła oczy. Leżała przed kominkiem i w jednej sekundzie zapomniała, że została na chwilę obudzona. Tymczasem Agnes i ja szukałyśmy dalej. Mijałyśmy się co chwilę.
– Tu ich nie ma! – wołała na przykład z sypialni.
– Tu też! – odpowiadałam z kuchni.
Kończyło się jednak na tym, że ja przetrząsałam sypialnię, a Agnes – kuchnię. To był mały dom i nie było w nim wielu pomieszczeń, więc na wszelki wypadek przeszukiwałyśmy każde dwa razy. Tamtego dnia zęby wpadły jej do worka z robótką leżącego obok fotela.
– Prawdziwy z ciebie skarb, kochanie – powiedziała, wkładając protezę. – Skoro już tu jesteś, pooglądaj ze mną telewizję.
Często stosowała tę sztuczkę, więc uśmiechnęłam się i spełniłam jej prośbę. Była starszą panią. Długo mieszkała sama i tęskniła za ludźmi. Moja książka mogła poczekać. Nawet w najtrudniejszych chwilach pisanie jej nie było ciężką pracą. Chodziło tylko o towarzystwo, więc jeśli go potrzebowała także wtedy, kiedy miałam wolne, nie był to dla mnie problem.
Znajdowałyśmy jej protezę pod poduszką, na toaletce w łazience, w filiżance herbaty w kuchennym kredensie, w torebce i w innych miejscach, o których nikt by nie pomyślał. Ale odnajdywała się także za telewizorem, w kominku, w kuble na śmieci, na lodówce, w bucie Agnes. I oczywiście pod Księżniczką, pod jej potężnym zadem.
Większość ludzi lubi rutynę. Ja uwielbiam zmiany. Ale stabilizacja ma swoje zalety i z pewnością wielu ludziom, szczególnie starszym, służy. U Agnes obowiązywały dwa grafiki: tygodniowy i codzienny. W każdy poniedziałek jeździłyśmy do przychodni na badanie krwi. Wizyty wyznaczano co tydzień, zawsze na tę samą godzinę. Starszej pani jedno ważne wydarzenie dziennie w zupełności wystarczało: musiała mieć czas na popołudniowy odpoczynek i robótki ręczne.
Zawsze towarzyszyła nam Księżniczka – czy padał deszcz albo grad, czy świeciło słońce. Najpierw opuszczałam klapę pikapa. Stara suczka czekała cierpliwie, zawsze machając ogonem. Była wspaniałym zwierzakiem. Potem kładłam jej przednie łapy na platformie, szybko łapałam ją za zad i podnosiłam, żeby tylne łapy nie osłabły, bo wtedy musiałybyśmy wszystko zaczynać od nowa. Po tej operacji cała byłam pokryta piaskową psią sierścią – na pamiątkę naszej wyprawy.
Wysiąść było jej już łatwiej, chociaż przy tym też potrzebowała pomocy. Najpierw stawiała na ziemi przednie łapy. Potem czekała, aż podniosę jej tylne. Jeśli akurat potrzebowała mnie Agnes, musiała trwać w tej pozycji, z zadem w powietrzu, dopóki do niej nie przyszłam. Potem, kiedy już zeszła, zadowolona kierowała się do domu, zawsze machając swoim wielkim ogonem.
We wtorki robiłyśmy zakupy spożywcze w pobliskiej wsi. Wielu starszych ludzi, z którymi pracowałam, lubiło owoce. Agnes – wręcz przeciwnie. Zawsze przy okazji próbowała mi coś kupić, zwykle coś, czego nie chciałam albo nie potrzebowałam. Spierałyśmy się w każdej alejce: dwie kobiety – starsza i młodsza. Obie z uśmiechem, a nawet roześmiane, i obie tak samo uparte. W końcu wychodziłam ze sklepu z połową tego, co chciała mi zafundować. Mogły to być jakieś wegetariańskie specjały, mango z importu, szczotka do włosów, koszulka albo ohydna w smaku pasta do zębów.
W środy wypadało bingo – również w niedalekiej wsi. Agnes traciła wzrok, więc byłam jej oczami, jej asystentką. Całkiem dobrze odczytywała liczby. Słyszała też nieźle, ale zanim cokolwiek skreśliła, konsultowała to ze mną. Przepadałam za wszystkimi tymi starszymi ludźmi, których tam spotykałyśmy. Nie miałam jeszcze trzydziestki i byłam wśród nich jedyną młodą osobą. Agnes czuła się dzięki temu wyjątkowa. Mówiła o mnie: moja przyjaciółka.
– Byłam wczoraj z przyjaciółką na zakupach i sprawiłam jej nowe majtki – oznajmiała z powagą i dumą wszystkim znajomym z bingo.
Wszyscy kiwali głowami i uśmiechali się do mnie, a ja siedziałam i myślałam: o rany.
Agnes ciągnęła:
– Napisała do niej matka, z Australii. Tam jest teraz bardzo gorąco, wiecie. I ma nowego bratanka.
I znowu kiwanie głowami i uśmiechy.
Szybko się zorientowałam, że muszę uważać na to, co mówię. Wolę nie myśleć, co ci ludzie wiedzieliby o mnie i moim życiu, gdybym tego nie robiła, zwłaszcza że mama przysyłała mi śliczną bieliznę i inne tego rodzaju prezenty. Rozpieszczała mnie na odległość. Ale z Agnes wszystko to było takie niewinne i urocze. Więc czasami się przez nią rumieniłam ze wstydu, ale nie przejmowałam się tym.
W czwartki jadłyśmy lunch poza domem. Był to dla całej naszej trójki – Księżniczka oczywiście jeździła z nami – wielki dzień. Jechałyśmy do Kent, do pewnego miasteczka, i jadłyśmy lunch z córką Agnes. Trzydzieści mil to jak na angielskie warunki daleko, ale dla Australijczyka to rzut beretem. Stosunek do odległości niewątpliwie zależy od kultury.
W Anglii można przejechać dwie mile i znaleźć się w innej wsi. Ludzie mówią z innym akcentem i bywa, że nikogo z nich się nie zna, nawet jeśli całe życie mieszkało się w sąsiedniej wiosce. W Australii jeździ się po bochenek chleba nawet pięćdziesiąt mil. Zdarza się, że sąsiedzi dzwonią albo odzywają się przez krótkofalówkę, żeby powiedzieć cześć, bo choć mieszkają daleko, uważają cię za sąsiada. Pracowałam kiedyś na Terytorium Północnym, w miejscu tak odludnym, że do najbliższego pubu latało się samolotem. Wieczorami mały pas startowy był zastawiony jedno- i dwumiejscowymi awionetkami, a następnego dnia rano zupełnie pusty, bo wszyscy, opici grogiem, odlatywali do domów, do swoich zagród i bydła.
Więc czwartek był dla Agnes wielkim dniem, a dla mnie oznaczał miłą, odprężającą przejażdżkę. Jej córka była sympatyczna, a wyprawa przyjemna. Obie zawsze zamawiały solidny posiłek, jak dla chłopa: wołowinę, sery i pikle. Dziwiłam się, że Anglicy tak lubią marynaty. Anglia to również dobry kraj dla wegetarian. Miałam co jeść. Ze względu na klimat przeważnie brałam rozgrzewającą zupę i duży talerz makaronu.
Piątki spędzałyśmy w domu. Jeden z synów Agnes prowadził na farmie sklep mięsny. Wybierałyśmy się tam w każdy piątek rano. Agnes się nie spieszyła, oglądała wszystko dokładnie, ale i tak co tydzień kupowała to samo. Rzeźnik nawet proponował, że będzie nam dostarczał zakupy, ale ona się nie zgadzała. Dziękuję ci bardzo, ale wolę przyjechać i sama wybrać – odpowiadała uprzejmie.
W tamtych czasach byłam wegetarianką. Teraz jestem weganką. A mieszkałam na farmie hodowlanej – tak jak w dzieciństwie. Chociaż nigdy nie byłam zwolenniczką jedzenia mięsa, dobrze znałam tę branżę i związany z nią styl życia. Był to dla mnie swojski teren.
W drodze powrotnej wstępowałyśmy do obory. Rozmawiałyśmy z pracownikami i z krowami. Agnes powoli kuśtykała o lasce, ja szłam obok, a Księżniczka wlokła się za nami. Wychodziłyśmy z domu, nawet jeśli było zimno. Po prostu cieplej się ubierałyśmy. Piątki zawsze spędzałyśmy tak samo: szłyśmy do sklepu, a potem zaglądałyśmy do krów.
Nie mogłam się nadziwić, jak inaczej w Anglii traktuje się krowy: mają ogrzewane obory i niemal indywidualną opiekę. Ale krowy australijskie nie muszą znosić angielskich zim. Było mi strasznie przykro, kiedy myślałam o tym, że zwierzęta, które poznałam, skończą u rzeźnika i pewnego dnia może kupimy w sklepie ich mięso. Trudno się z czymś takim pogodzić. Tak naprawdę nigdy mi się to nie udało.
Siłą rzeczy od czasu do czasu rozmawiałyśmy o moim wegetarianizmie, chociaż z szacunku do stylu życia ludzi, u których mieszkałam, starałam się o tym nie wspominać. Nigdy nie należałam do tych wegetarian czy wegan, którzy dużo mówią o swojej filozofii. Ale widziałam pewne rzeczy w domu, kiedy dorastałam, i podczas traumatycznej szkolnej wycieczki do rzeźni, i doskonale rozumiem tych, którzy z pasją potępiają jedzenie mięsa. Naprawdę można przeżyć wstrząs, kiedy się zbierze na odwagę i spojrzy uczciwie na przemysł mięsny i na to, co się dzieje za murami ubojni.
Wolałam żyć spokojnie, jak inni, i szanować prawo innych do takiego życia, jakie uznają za stosowne. Mówiłam o swoich przekonaniach tylko wtedy, kiedy ktoś o to pytał, a kiedy widziałam, że jest autentycznie zainteresowany, robiłam to z przyjemnością. Ciekawe, że nawet prawie nieznani mi mięsożercy przez całe lata atakowali mnie tylko dlatego, że postanowiłam nie jeść zwierząt. Może właśnie dlatego wolałam nie mówić o swoim wegetarianizmie. Chciałam mieć spokój.
Więc kiedy Agnes pytała, dlaczego przeszłam na wegetarianizm, odpowiadałam wymijająco. Jej byt zależał od dochodów z farmy. W efekcie mój także, chociaż z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Podjęłam tę pracę, żeby zaoszczędzić pieniądze i żeby umilić starszej pani czas.
Ale ona nie dawała za wygraną. Wciąż o to pytała. Więc kiedyś opowiedziałam jej o tym, co czułam, kiedy jako dziecko patrzyłam, jak się zabija bydło i owce. O tym, jaki to miało na mnie wpływ, i o tym, jak bardzo kocham zwierzęta, i o tym, że już wtedy zauważyłam, jak inaczej zachowują się krowy, kiedy czują, że zbliża się śmierć. Odgłosy przerażenia i paniki, które wydawały, wciąż mnie prześladują.
To wystarczyło. Z miejsca oznajmiła, że przechodzi na wegetarianizm. O rany – pomyślałam. Jak ja się z tego wytłumaczę przed jej rodziną? Zagadnęłam o to jej syna, a on przekonał ją, żeby nie rezygnowała z jedzenia mięsa. Musiał się bardzo postarać, ale w końcu uzgodnili, że raz w tygodniu będzie jadła czerwone mięso, raz rybę i raz kurczaka. Kiedy miałam wolne, żywiła się u rodziny, więc wtedy również miała okazję jeść mięso.
Z czasem utwierdziłam się w swoich przekonaniach. Teraz nie zgodziłabym się gotować mięsnych posiłków. Wtedy to robiłam i zawsze mi to przeszkadzało. Przyrządzając mięso, zawsze ze smutkiem myślałam o tym, że kiedyś to było żywe stworzenie, które czuło i miało prawo żyć. Ucieszyłam się więc z tej zmiany, chociaż ryba i kurczak to też niewątpliwie zwierzęta.
Okazało się jednak, że Agnes zgodziła się z synem tylko po to, żeby jej dał spokój. W dni powszednie nie miała zamiaru jeść mięsa. Przez całą zimę i wiosnę przygotowywałam dla niej i dla siebie pyszne wegetariańskie posiłki: chleb orzechowy, boskie zupy, kolorową chińszczyznę i pyszne pizze. Myślę, że w innych okolicznościach żywiłaby się tylko jajkami na twardo i oczywiście gotowaną fasolą. Była przecież Angielką, a Anglicy uwielbiają fasolę.
W końcu śnieg stopniał i zakwitły żonkile. Dni stały się dłuższe, a niebo znowu przybrało błękitny kolor. Farma ożyła i w zagrodach na chudych niepewnych nogach zaczęły biegać cielęta. Wróciły ptaki. Ich śpiew budził nas codziennie. Księżniczka gubiła jeszcze więcej sierści. Zdjęłyśmy z Agnes zimowe płaszcze i czapki i przez kilka miesięcy żyłyśmy w ustalonym rytmie, ciesząc się wiosennym słońcem. Należałyśmy do różnych pokoleń, ale codziennie chodziłyśmy ręka w rękę, śmiejąc się i opowiadając sobie rozmaite historie.
A potem znowu zatęskniłam za podróżami. Obie od początku wiedziałyśmy, że kiedyś odejdę. Poza tym brakowało mi Deana. Wspólne weekendy już nam nie wystarczały, chcieliśmy gdzieś razem wyjechać. Bill zaczął szukać kogoś na moje miejsce: czas, który miałyśmy spędzić razem, powoli dobiegał końca. Miesiące, które z nią spędziłam, były wspaniałym, niezwykłym doświadczeniem. Wzięłam tę robotę, żeby móc podróżować, ale dotrzymywanie towarzystwa Agnes było cudownym zajęciem.
Znacznie przyjemniejszym niż nalewanie piwa. Wolałam pomagać iść prosto komuś, kto jest stary i słaby, niż komuś, kto jest młody i pijany (albo nawet stary i pijany). Kiedy mieszkałam na wyspie i kiedy pracowałam w pubie, robiłam jedno i drugie. Zdecydowanie większą przyjemność sprawiało mi szukanie protezy starszej pani niż zbieranie brudnych popielniczek i pustych kufli.
W końcu pojechaliśmy z Deanem na Bliski Wschód. Poznawaliśmy odmienne, ale fascynujące kultury (i jedliśmy mnóstwo pysznych rzeczy). Po cudownym roku pojechałam do Anglii, żeby odwiedzić Agnes. Moje miejsce zajęła inna młoda Australijka. Świetnie mi się z nią gadało, kiedy starsza pani przysypiała na fotelu. Opowiadała mi różne historie. I wyznała, że była trochę zaskoczona pierwszym pytaniem, jakie podczas rozmowy kwalifikacyjnej zadał jej Bill. Kiedy mi powiedziała, jak brzmiało, wybuchnęłam śmiechem.
Otóż Bill chciał przede wszystkim wiedzieć, czy nie jest, nie daj Boże, wegetarianką.