Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Czereśnie od Świętej Anny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Ebook
39,99 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czereśnie od Świętej Anny - ebook

Mała Lenchen ma analityczny umysł: świetnie liczy i błyskawicznie kojarzy fakty. Kiedy w 1945 roku do jej rodzinnej miejscowości, niedużego śląskiego miasteczka, wkracza Armia Czerwona, jej dotychczasowe życie się kończy. Gdy Lenchen nieco dorośnie, nauczy się – już jako Helenka – że może liczyć tylko na siebie. Zwłaszcza że tajemnicza postać z przeszłości dołoży wszelkich starań, by uprzykrzyć jej życie i niekorzystnie pokierować jej losem. Zaboli nie raz.

Powieść Michaela Sowy ujmuje ciepłym, pełnym zrozumienia spojrzeniem na Śląsk i Ślązaków – przywiązanych przede wszystkim do ziemi, na której się urodzili. To opowieść o walce o niepodległość, o wojnie i o pokoju ustanowionym przez „narzuconych swoich”… O tym, że na krętych śląskich drogach łatwo o poplątane losy. I o tym, że jest czas zemsty i czas przejrzałych czereśni.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67388-46-7
Rozmiar pliku: 961 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

GWIAZDKI
JAK KREW CZERWONE

ROK 1944, WRZESIEŃ

Szybko, szybko, trzeba szybko biec, a do domu jeszcze tak daleko. I koniecznie trzeba patrzeć pod nogi, bo jak się biegnie, to łatwo zahaczyć o wystające tu i tam płyty chodnikowe. Albo potknąć się na dziurze, których w ostatnim czasie jakby przybyło. A wtedy można upaść i pobrudzić fartuch szkolny. Mama by się gniewała. Może nie krzyczała, bo rzadko krzyczy, ale spojrzałaby na swoją jedyną córkę pełnym wyrzutu wzrokiem, a Lenchen nie lubi, kiedy mama tak patrzy. Bo wtedy Lenchen czuje się winna, ale nie z powodu swoich złych uczynków, które mogłyby się nie podobać ani mamie, ani Panu Bogu w Niebie, jak na lekcjach przygotowujących do Pierwszej Komunii mówi ksiądz proboszcz Lange, tylko dlatego, że łamie mamie serce. Lenchen nie ma pojęcia, jak można łamać serce, bo serce jest gąbczaste i nieładnie pachnie (widziała już nieraz, jak mama patroszyła kurę na niedzielny obiad), ale tak mówi tata, a tata wie wszystko, to pewnie i miękkie serce mamy też można jakoś złamać.

Ale teraz nie ma czasu na myślenie o sercu i kurach na obiad, trzeba szybko biec, trzeba szybko znaleźć się w domu, u mamy, u taty, u trójki braci. Trzeba, trzeba. Szybko, szybko. Tak powiedziała Fräulein Kampa, kiedy w środku rachunków zaczęły wyć syreny. Lekcji dzisiaj już nie będzie, wszystkie dzieci mają szybko schronić się do domu. A szkoda, akurat rachunki to taki fajny przedmiot. Lenchen lubi liczyć. Plus, minus, odjąć i dodać. I to nie tylko trzy dodać pięć albo odjąć dwa. Nie, potrafi dodawać i odejmować większe liczby w jednym ciągu, i to w pamięci! Na przykład sto dziewięćdziesiąt jeden dodać pięćset trzydzieści siedem dodać czterysta osiem minus dwieście siedemdziesiąt pięć. No, ile to będzie? Osiemset sześćdziesiąt jeden, ha! Inne dzieci używają do łatwiejszych obliczeń drewnianych liczydeł, ale Lenchen tego nie potrzebuje. Fräulein Kampa sama tak powiedziała. Fräulein Kampa też jest fajna.

Więc Lenchen biegnie ile sił w nogach i uważa, żeby się nie potknąć. Co minutę, albo może i częściej, ryczą syreny, głośno, przenikliwie, uszy puchną, nie można tego wytrzymać. Lenchen wie, że jest wojna, a wojna to bardzo smutna rzecz. Na wojnie umiera dużo ludzi, żołnierze strzelają z karabinów i wybuchają bomby. Tak mówił tata, który wszystko wie, do mamy, kiedyś późnym wieczorem, kiedy Lenchen nie mogła zasnąć, i mimochodem, a może nie mimochodem, podsłuchiwała rozmowę rodziców. Wszyscy bali się wojny, o której każdy codziennie mówił, ale w Groß Strehlitz, w jej rodzinnych Strzelcach, nikt nikogo jeszcze nie zabił i nikt do nikogo nie strzelał z karabinu. I jeszcze żadna bomba nie wybuchła. Jeszcze. Bo głośne syreny nie zwiastowały, nie mogły zwiastować niczego dobrego.

Dlatego trzeba szybko biec, żeby w razie czego być w domu, w swoim domu. Patrzeć pod nogi, uważać. Płyty chodnikowe układają się w przesuniętą kratkę, trochę podobną do tej narysowanej kredą na betonie przy trzepaku do gry Himmel und Hölle, czyli w klasy. Lenchen lubi grać w klasy, kiedy się skacze na jednej nodze, czasem na dwóch, ale uważać trzeba, żeby stopą nie dotknąć linii ograniczającej poszczególne pola. Wtedy koniec skakania i kolej na następnego, a raczej następną, bo jeszcze nie widziała chłopca uczestniczącego w tej grze. Chłopcy mają swoje gry i zabawy, które często kończą się bójką, a potem siniakami na skórze. Lenchen lubi grać w klasy ze swoją przyjaciółką Ingą, ale tamta w zeszłym tygodniu próbowała oszukiwać. Twierdziła, że rzuciła już trójkę, ale Lenchen wie, że to nieprawda. Ominęła trójkę, żeby prowadzić. Lenchen potrafi liczyć, ha, ha, i to nie tylko do trzech. Dlatego Inga nie jest już jej przyjaciółką, to znaczy może jeszcze jest, ale nie taką najlepszą, przynajmniej na razie.

Ciekawe, czy uda się tak biec, żeby stopy nie dotknęły krawędzi płytek. Lenchen postanawia policzyć sobie jeden punkt ujemny za każdy błąd. Jeśli będzie ich więcej niż dziesięć, pomoże dziś mamie w sprzątaniu po obiedzie, pozmywa talerze i sztućce i wytrze je do sucha czystą ściereczką w niebieskie kratki... Hmm, to może dopiero od dwudziestu punktów. Albo od dziesięciu, ale bez wycierania, tylko pozostawi je na ścierce, żeby same obeschły. Ale mama mówi, że lepiej powycierać, bo inaczej na porcelanie zostają zacieki, które później trzeba ponownie przecierać na sucho, bo to wstyd komuś pokazać, gdyby akurat przyszedł w gości. A może się zdarzyć, że zawita do nich ciocia Greta. Ciocia jest siostrą mamy, ale bardzo młodą, ma dopiero dwadzieścia lat, długie warkocze jak Lenchen i lubi bawić się z nią w różne gry, na które mama nigdy nie ma czasu, albo może i nie chce. W klasy też już grała.

Raz, dwa, trzy, jak na razie żadnego punktu ujemnego. A biec trzeba szybko, bo syreny znowu się rozwyły, straszny hałas wokół, tu i tam czasem przemknie jakiś człowiek, ale Lenchen nie rozgląda się, bo przecież wzrok utkwiony ma w ziemię. Cztery, pięć, brązowe półbuciki sprawnie skaczą w środek chodnikowych kwadratów, jeszcze nie nastąpiły na linię. Szybko, szybko. Ciekawe, czy Inga też dałaby radę w takich okolicznościach?

– Halt, mein Fräulein!

Lenchen staje jak wryta. A niech to, już jeden punkt na minusie! Podnosi głowę. Tak, jest już na Hindenburgplatz, który kiedyś, kilka lat temu nazywał się Neuer Ring, czyli Nowy Rynek. Tak twierdził, wszystko wiedzący, tata. Pozmieniali nazwy wszystkich ulic, tak że zrobił się niemały bałagan, mówił. Lenchen nie wie, kim są oni, ci zmieniający nazwy, ale w sumie jest jej to obojętne. Jej imienia, Helene, Helenchen, a najlepiej Lenchen, nikt nie zmienił i tak jest dobrze.

– Schnell, szybko do bunkru! Amerykańskie bombowce są już nad Opolem.

Dopiero teraz zauważa ubranego w szary mundur Luftschutzu policjanta. Stoi oddalony jakieś pięćdziesiąt kroków (kroków Lenchen, ma się rozumieć, czyli nie tak daleko) przy otwartym wejściu do podziemnego schronu, w którym co kilka sekund znika w pośpiechu jakaś osoba. Luftschutzer wymachuje gorączkowo rękami i co chwila spogląda niespokojnie w górę, zapewne wypatruje tam samolotów, czy aby nie pojawił się już któryś z nich nad miastem. Lenchen też podnosi głowę, ale żadna nieproszona plamka nie skaziła jeszcze błękitu wrześniowego nieba.

– Do schronu, do schronu, szybko, nie ma czasu! – woła tamten.

Lenchen zastanawia się. Ale krótko, bo czasu rzeczywiście brak. Znajduje się na Neuer Ring, do domu na Oppelner Straße jest jeszcze dobry kawałek. Podjęcie decyzji przychodzi więc łatwo.

– Herr Polizist, ja mieszkam tuż obok, to jakieś pół minuty drogi, niech mi pan pozwoli wrócić do domu. – Wygięcie ust w podkówkę i zagranie smutnych oczu przychodzi jej niezwykle łatwo.

– Obok? Gdzie mianowicie?

– Na... – Lenchen obraca się, żeby wyglądało na to, że chce pokazać swój dom, ale w rzeczywistości musi krótko pomyśleć, jak się nazywa ulica biegnąca od hotelu w kierunku dzielnicy Adamowitz. Tak, zawsze była niezłą aktorką, jak mówi tata. – Na Gundrumstraße, zaraz za rogiem.

– Zmykaj, mała, szybko do domu, i schowaj się w piwnicy. Tam znajdziesz swoich, bo już na pewno się ukryli. Szybko!

Tak jest, szybko, nie ma czasu.

Lenchen bierze nogi za pas i już nie myśli o grze w klasy, ani o Indze. Przemierza plac i kasuje mnóstwo punktów ujemnych, ale kogo to teraz obchodzi? Syreny wyją, na ulicach niemal pusto, a do domu jeszcze, jeszcze daleko. Gundrumstraße zostaje w tyle, Lenchen nie ogląda się za siebie, ma nadzieję, że Luftschutzpolizist przy schronie nie patrzy za nią i nie widzi, że skłamała. Bo może zna rodziców i poskarży im, a wtedy będzie musiała się tłumaczyć. Lenchen nie lubi kłamać, ale czasem kłamstwo jest potrzebne. Akurat tata tak nie twierdzi, tata mówi, że trzeba zawsze mówić prawdę i być uczciwym wobec innych. Może jednak tata nie jest taki wszechwiedzący?

Już jest na Alter Ring, już w oddali widać spiczastą wieżę ewangelickiego kościoła, już widać wciąż jeszcze zielone korony drzew strzeleckiego parku. Lenchen pędzi, ktoś w bramie mijanego budynku woła, żeby ukryła się, bo zaraz będą spadać bomby, bo zaraz będzie ogień i dym i nie można będzie oddychać. Lenchen już teraz brakuje tchu, ale do domu jeszcze kawałek, chociaż coraz bliżej, już zza załomu wyłania się szara fasada trzypiętrowej kamienicy, jest, stoi. Lenchen widzi, że okno pokoju gościnnego na drugim piętrze, gdzie mieszka rodzina Gralików, czyli jej rodzina, jest szeroko rozwarte. Jakże to, czyżby mama akurat sprzątała? Dzisiaj? Mama zawsze wietrzy mieszkanie, kiedy myje podłogę, bo wtedy szybko schnie. A może to nie mama, może okno samo się otworzyło, bo przecież, jak mówił Polizist, wszyscy z domu mają schronić się do piwnicy.

Do piwnicy, do domu, już zostało tylko kilkanaście, kilka metrów, szybko, szybko, nie ma czasu, już jest brama na wpółotwarta, już jest dom, a jak jest dom, to jest bezpiecznie, wszystko jedno, czy na niebie latają amerykańskie samoloty, czy nie...

Najpierw wszystko się zatrzęsło, jak gdyby jakaś ogromna, niewidzialna ręka szarpnęła budynkiem. Gdzieś rozległ się brzęk tłuczonego szkła, gdzieś coś zatrzeszczało. A ułamek sekundy później rozległ się rozrywający uszy, niewyobrażalny huk.

ROK 1927, CZERWIEC

Na przejściu granicznym w Reptach nie było tłoczno o tej porze. To mogło wróżyć dobrze i źle.

Po polskiej stronie odprawa przebiegała dosyć rychło. Strażnik rzucił pobieżnie okiem na dokumenty trzech młodych mężczyzn, po czym rutynowo przystawił dwa palce do czarnego daszka okrągłej czapki. Szlaban w górę, można było przepchać rowery parę kroków dalej i tym samym znaleźć się już w Niemczech.

A tu już kontrola nie szła tak szybko. Wysokiego, niemal na dwa metry, oficera Zollgrenzdienstu nie interesowały zbytnio wymięte papiery stwierdzające tożsamość podróżnych. Jego uwaga koncentrowała się raczej na zawartości brezentowych plecaków, którymi byli po jednym objuczeni.

– Hierher, bitte! – Z kamienną twarzą wskazał na stojący przy strażnicy ogromny dębowy stół. Adam spojrzał na Pawła, co ten zrobi. Ale organizator ich wyprawy, który przewidział decyzję wartownika, lekko kuśtykając, już prowadził rower na stronę. Adam z Konradem niemrawo podążyli za nim. Przejazd przez granicę przeciągnie się nieco.

Paweł jako pierwszy zrzucił swój tobół na blat. Rozwiązał rzemyki i – ostentacyjnie ziewając – odsłonił wnętrze. Konrad i Adam poszli jego śladem, nie zdobyli się jednak na żadne teatralne gesty.

– Hmmm... – Urzędnik przystawił nos do plecaka Pawła i zrobił głęboki wdech. – To mi tu nieźle pachnie. – Zaciągnął się jeszcze raz intensywnym aromatem. – Śląska? – zapytał.

– Śląska, i do tego dwa razy wędzona.

Twarz Zollgrenzdiensta jakby złagodniała.

– Wiecie, że to nielegalne?

– My wszystko wiemy – odparł Paweł. – Zawsze wiemy.

Pozostała dwójka milczała, obserwując niepewnie zaistniałą sytuację.

– Ile tego macie zusammen?

– Zusammen, czyli razem, jest tego pięć, może sześć kilo, z tego dla was obywatelu pół kilo. Jak zawsze – dodał Paweł.

Celnik nic nie odpowiedział. Wyprostował się i rozglądnął wokół. Od polskiej strony nie nadjeżdżał żaden pojazd. Polski strażnik przysiadł na zydlu, kurzył skręta i patrzył w przeciwną stronę. Może nawet rozmyślnie. Po stronie niemieckiej, na Gleiwitzer Straße, też było spokojnie. Ruch zacznie się dopiero po południu, jak będą wracać z okolicznych targowisk po jednej i drugiej stronie. Odchrząknął.

– Wißt ihr... – przygryzł wargi. – Hauptkomisarzowi urodziło się piąte dziecko. Będą chrzciny. Pół kilo to trochę za mało...

Paweł też przygryzł wargi. Czyżby Niemiec stawał się coraz bardziej bezczelny? Chłopcy byli świadomi układu, który Paweł miał z nim już od roku – że za każdym razem, jak będzie przemycał wędlinę na handel po drugiej stronie granicy, jedno pętko przypadnie strażnikowi. Paweł wiedział, kiedy tamten ma służbę i swoje wypady na drugą stronę granicy zawsze dopasowywał do harmonogramu Niemca.

– Ile wy macie? – zwrócił się do dwóch pozostałych.

– Nic – odparł Konrad.

– Nic – odparł Adam.

– Jak to nic? – Paweł nie ukrywał złości. – To co sobie myśleliście, że was na wycieczkę do Niemiec zabieram?

– Przepraszam, Paweł, nie wiedziałem, że trzeba było zabrać ze sobą na handel – wymamrotał Konrad. – Mówiłeś tylko, że jedziemy odwiedzić te dwie dziewczyny nad Odrą.

Adam nie usprawiedliwiał się przed Pawłem. W ogóle nie miał ochoty na tę wyprawę. Podobno Paweł poznał na odpuście w Piekarach dwie siostry, Ślązaczki skądś spod Opola. I kiedy przekomarzał się z nimi przy swoim straganie, jedna z nich, ta starsza, szczególnie wpadła mu w oko. Tak przynajmniej twierdził Konrad, Pawła kuzyn, a Adama kolega z sąsiedniego familoka. No to Paweł postanowił odwiedzić je podczas jednego ze swoich następnych „handlowych wypadów na Zachód”, jak mówił. A że siostry były dwie, to dokooptował do swego projektu, wpatrzonego w niego jak kocur w szpyrkę, kuzyna Konrada. „Żeby była równowaga”, jak mówił. Ale chyba tak bardzo mu na tej równowadze nie zależało, skoro przystał na towarzystwo jeszcze jednego kompana, Adama właśnie. Adam akurat naprawiał drzwi komórki na podwórku, kiedy podszedł Paweł i zapytał, czy ma rower, na chodzie, ma się rozumieć, bo jego akurat złapał gumę, a czasu na naprawę nie było. I czy jest w posiadaniu w miarę dużego plecaka. Adam miał akurat dwa sprawne rowery i jeden sprawny plecak, więc Paweł bez mrugnięcia oka przystał na propozycję kuzyna, żeby zabrać kolegę. Tak po sąsiedzku i za wypożyczenie roweru.

A Adam też na to przystał, bo oprócz łatania usterek dla sąsiadów za miskę wodzionki albo kawałek kołocza i tak nie miał co robić. Kryzys się nasilał po obu stronach granicy, kopalnie – także tę, w której przepracował z Konradem blisko rok – zamykano na nieokreślony czas, ludzie głodowali, a o lepszej przyszłości jak na razie można było tylko pomarzyć. Jedyną pamiątką z gruby były cztery funty „Lukaschika” – szarego mydła w podwójnej kostce, właściwie przeznaczonego do prania, ale dobrze dającego sobie również radę z szorstką skórą strudzonego po dziesięciogodzinnej szychcie górnika. Adam, jako chłopiec do wszystkiego, miał akurat dostarczyć do łaźni przydział na cały miesiąc, kiedy syreny obwieściły nagły koniec szychty. Wraz z ponad setką pozostałych, zamiast w przebieralni, znalazł się w jednej niemal chwili na bruku. W przenośni i dosłownie.

Westchnął. Pokazał celnikowi wnętrze swojego plecaka, które tamten przeszukał, ale raczej nie znalazł w nim nic wzbudzającego podejrzenie, bo machnął wolną ręką (w drugiej trzymał już spore zawiniątko z wiadomą zawartością), w ten sposób każąc im odjechać. Trzech chłopaków popedałowało wzdłuż prostej jak strzała ulicy w kierunku Gliwic. Paweł klął na czym świat stoi, bo nie tak wyobrażał sobie odprawę na Grenzübergang w Dramataler Wald. Wtórował mu swoimi pieronami Konrad, acz nie tak gromko, i jakby z opóźnieniem. Adam podążał za kuzynami na swojej nie najnowszej patrii jakieś trzy metry dalej. Pomyślał, że jednak trzeba było zostać w Tarnowskich Górach i poświęcić czas na porządne wyczyszczenie pieca, który zaczynał już nieźle kopcić. Na kominiarza matki nie było stać.

Za Gliwicami, które ominęli, kierując się na Łabędy, można było już dostrzec różnicę pomiędzy czarnym a zielonym Śląskiem. Okolica wokół Pławniowic obfitowała w pola i lasy, nozdrza łaskotał zapach świeżo skoszonej trawy, a nie cuchnące wyziewy hutniczych kominów i natarczywa woń węglowego pyłu.

Chyba właśnie tego smrodu zabrakło Pawłowi, ponieważ zarządził pauzę, żeby można było zakurzyć. Już od dwóch godzin byli w drodze, podróż mijała bez zakłóceń, trasa pod wałem wzdłuż Klodnitz-Kanal przebiegała mniej więcej na jednym poziomie. Czas więc najwyższy na zaczerpnięcie głębokiego nikotynowego oddechu.

Chłopcy zatrzymali się na skraju zagajnika. Rzucili rowery w upstrzoną karminowymi makami, wysoką na niemal metr trawę, płosząc przy tym parkę derkaczy. Sami usiedli w cieniu rozlazłych brzózek wyciągając nogi. Paweł wyjął z kieszeni plik egipskich, wydostał jednego papierosa dla siebie, po czym rzucił paczkę do Konrada i Pawła. Zapalili. Przez chwilę milczeli, zaciągając się mocnym aromatem.

– Jak daleko jeszcze? – odezwał się w końcu Konrad i splunął w bok. Widocznie nie był przyzwyczajony do mocnego tytoniu.

Paweł wyłożył się w trawie, naciągnął płową cyklistówkę tak, że daszek dotknął wyzierającego z ust papierosa. Wziął go między palce i strzepnął popiół.

– Już niedaleko, połowa drogi za nami.

– Czyli do Opola już niedużo zostało?

– Do Opola zostało dużo, ale tam nie jedziemy.

– A to dobrze. Wiesz, gdzie jechać, a to najważniejsze.

– To gdzie to w końcu jest? – zapytał Adam, któremu podlizywanie się Konrada szło już na nerwy.

– Paweł dobrze orientuje się w terenie, nie bój się. – Konrad jeszcze raz splunął.

– To taka mała wioska... Za Annabergiem. Do Odry niedaleko.

Za Annabergiem. Górą Świętej Anny. Adam znał to miejsce. Z klasztorem, kościołem, kapliczkami kalwaryjskimi. Dokąd cały Śląsk pielgrzymował na liczne odpusty, procesje i święta, modlił się i targował, chcąc kupić kolorowego lizaka dla dzieci czy napić się chłodnego steinitz we wszystkich okolicznych językach. Po niemiecku, polsku, czesku. Po śląsku. To miejsce przyciągało jak magnes ludzi z wszystkich stron. Ale teraz, jeśli cel ich podróży znajdował się za Annabergiem, to znaczyłoby, że muszą najpierw przez niego przejechać. Przez górę. Na rowerach.

Odwrócił głowę do Pawła.

– Ten podjazd pod Annaberg wcale nie jest taki łatwy.

Paweł widocznie skończył już palić, bo na miejscu papierosa pojawiło się w jego ustach wyrwane źdźbło trawy. Czapkę dalej miał naciągniętą na oczy. Ziewnął przeciągle, co udzieliło się natychmiast Konradowi.

– Nie jest łatwy. I dlatego nie będziemy w ogóle pod niego podjeżdżać.

– Tylko?

Paweł ziewnął ponownie. Konrad akurat patrzył w przeciwną stronę, obserwując z na pół rozdziawioną gębą, czerwieniącą na horyzoncie zamkową wieżę posiadłości von Ballestremów. Nie wiedział więc, że należałoby ziewnąć jeszcze raz.

– Tylko ominiemy Annaberg od strony Poręby. A potem to już... – Tu Paweł wykonał gest ręką, który miał znaczyć „prosto jak strzała”.

– Paweł się zna na tych okolicach jak mało kto. – Konrad nie przestawał patrzeć w kierunku Pławniowic. – Powiedz, Paweł, jak to było w maju tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego.

Maj tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. Adam nadstawił uszu.

– Konrad, daj spokój, stare dzieje.

– Paweł zna każdy kamień, każdą dróżkę na Annabergu. – Konrad nie zamierzał dać spokoju.

– Naprawdę byłeś tam wtedy z ludźmi Korfantego? – Adam skończył palić i przydusił peta, po czym pociągnął głęboki łyk wody z aluminiowej menażki.

Paweł znów ziewnął.

– No cóż, byłem... młody. Szesnaście mi było. Wszyscy szli, to i ja poszedłem.

Konrad i Adam zamilkli, czekając na dalszy ciąg opowieści, ale Pawłowi się nie spieszyło. Może nie wszystko pamiętał, a może i nie chciał przypominać sobie wydarzeń sprzed sześciu lat.

– Strzelać byle kto potrafi i w gębie każdy pierwszy – odezwał się po dobrej minucie. – Ale jedyne, co się liczy, czy podczas wojny, czy nie, to jest mieć łeb do interesów. Jedźmy dalej, bo jeszcze kawał drogi przed nami.

Cała trójka wsiadła na rowery, każdy spiął klamrą prawą nogawkę. Ruszyli w kierunku zachodnim, na Ujazd.

– Ale Konrad ma rację – rzucił jeszcze Paweł. – Świętej Anny nie sposób zapomnieć.

Kiedy po niemal czterech godzinach podróży przejechali za Zdzieszowicami tory linii kolejowej, oczom ich ukazał się cel wyprawy. Niecały kilometr przed nimi leżała Rozwadza, mała wioska u podnóża Góry Świętej Anny, licząca może trzydzieści chałup, których kryte gontem dachy tu i ówdzie wyłaniały się pomiędzy topolami rozsadzonymi po obu stronach gościńca. Chłopcy zatrzymali się. Czuć było w powietrzu napięcie.

– To już tu? – zapytał Konrad.

Paweł przetarł dłonią spocone czoło i wyjął z kieszeni pomiętą kartkę. Przyjrzał się jej.

– To tu. Mam adres... Hm... Nic tu nie stoi, tylko to, że dom znajduje się na głównym zakręcie wprost naprzeciwko gospody.

– No to w przypadku kosza zawsze jest jeszcze jakaś możliwość, żeby... – Konrad chciał zażartować, ale Paweł mu przerwał:

– Zamknij się w końcu!

Konrad natychmiast się zamknął. Adam też się nie odzywał, tylko próbował ogarnąć wzrokiem osadę. Rzeczywiście – pięknie tu było. Wioska, jak zresztą cała okolica, tonęła w zieleni. Zagrody otoczone sadami, na pastwiskach pasły się krowy. Sielanka. Mógłby tu żyć.

– Jedziemy.

Ostatnie pięć minut na rowerach trzech młodzieńców przebyło w całkowitym milczeniu.

Faktycznie, na zakręcie, przed karczmą „Sojka”, znajdowało się średniej wielkości domostwo. Parterowy pobielany wapnem budynek ze stromym dachem otaczał wysoki na półtora metra smołowany, żerdziowy płot z furtką. Za nią kamienny chodnik prowadził do równie czarnej altany, w której cieniu widniały na wpół uchylone drzwi, tak samo czarne jak sztachety przed domem.

Czyżby gospodarze oczekiwali ich wizyty?

Chłopcy zeszli z rowerów, oparli je o parkan i stanęli niepewnie przed furtką. Paweł, zawsze przywódczy i wiedzący co powiedzieć, teraz nerwowo tłamsił czapkę zdjętą z głowy. Konrad nie miał czapki, więc miętosił tylko róg swojej koszuli, patrząc bacznie na kamrata, jaki tamten uczyni następny krok.

Ale następny krok uczyniła postać, która właśnie ukazała się u wejścia. Postawny mężczyzna, około czterdziestki, niemal dwa metry wzrostu, w czarnej, a jakże, zamszowej kamizelce i sztruksowych ciemnych spodniach, o twarzy nie wróżącej nic dobrego. Na pewno ojciec tych dwóch panien, do których ciągnęło Pawła. I Konrada. Stali teraz jak wryci i nie byli w stanie wykrztusić słowa, kiedy groźna sylwetka przybliżyła się do furtki. Przenikliwy wzrok lustrował twarz to Pawła, który zapomniał chyba, po co tu przyjechał, to Konrada, który chyba zdążył już narobić w gacie.

– Cześć, Poloki – odezwał się mężczyzna, głosem przypominającym dudnienie armaty.

Cisza.

Adam, który pozostał nieco w tyle, podszedł dwa kroki, odsunął zamarłych kompanów i stanął oko w oko z jegomościem.

– Cześć, Niymiec. Adam Gralik z Tarnowskich Gór. Wuszt my wom przywieźli.

Twarz gospodarza domu przez pięć sekund ani drgnęła. A potem obaj stojący naprzeciw siebie mężczyźni wybuchli szczerym, gromkim śmiechem.

ROK 1945, STYCZEŃ

Piwnica to złe miejsce. Kiedy wchodzi się z ulicy do kamienicy, trzeba najpierw przejść po prawej stronie obok ciemnej jamy, w której znikają prowadzące w dół betonowe schody. I nieustannie zionie stamtąd przenikliwym chłodem. Lenchen zawsze omija to miejsce żwawym krokiem, kiedy wraca do domu albo kiedy wychodzi z domu. W dwie sekundy przemierza krótki korytarz na parterze, żeby potem znaleźć się na schodach prowadzących do mieszkania, albo odwrotnie – od schodów do bramy na ulicę.

Ale piwnica jest potrzebna w każdym domu. W piwnicy schowane jest drewno i węgiel na zimę. Gdyby nie było piwnicy, trzeba by go trzymać... no gdzie? W kuchni? W pokoju? Rodzice Ingi, która mieszka dwie ulice dalej, trzymają węgiel w komórce na podwórku. Komórka zamykana jest na dwie siermiężne kłódki, żeby nikt go nie ukradł, tak twierdzi Inga. Poza tym tata Ingi trzyma tam dwa króliki, a może trzy, Lenchen nie jest pewna. A króliki też można ukraść, bo mają takie mięciutkie futerko i bije od nich zawsze ciepło. Lenchen kilka razy karmiła je z Ingą trawkami, pałaszowały jakby nigdy w życiu nic nie jadły. Ale trzeba przy tym uważać, jak mówi koleżanka, trzeba podawać im tylko długie źdźbła, bo inaczej mogą odgryźć palec. Lenchen nie może sobie wyobrazić siebie bez palca u ręki, lewej czy prawej. Na pewno głupio by to wyglądało – mieć tylko cztery palce, zamiast pięciu, wszyscy wkoło by się z niej śmiali. No i na pewno by bolało.

U nich na podwórku jednak nie ma komórek, więc miejsce węgla jest w piwnicy. W piwnicy jest też regał z wekami, które zawierają pyszności. Lenchen wie, bo nieraz patrzyła, jak mama zagotowuje powidła, kompoty i inne czary w dużych słoikach z grubego szkła. Czasem jej pomagała, ale tylko z odmierzaniem cukru do słoików. Duży słoik dwie łyżki, mały słoik jedna. Czasem, kiedy mama nie widziała, Lenchen wsypywała trochę więcej cukru do słoików z czereśniami, które uwielbia ponad wszystko i lubi słodkie. Ostatniego roku, może dwa lata wcześniej, nie było cukru w ogóle. Tata skądś przyniósł małą torebkę brunatnych, posklejanych grudek, mówił, że to cukier z Lagru, gdzie musiał się teraz co chwila meldować. Lenchen miała okazję się przekonać, czy to rzeczywiście był taki brudny cukier, bo rodzice słodzili nim jedynie herbatę, i to tylko w niedzielę. Nie był. Przynajmniej smakował nie tak samo, jak kiedyś, kiedy jeszcze wojny nie było.

Dlatego teraz piwnica jest tylko i wyłącznie złym miejscem. Miejscem z węglem i niesłodzonymi kompotami i przetworami. Lenchen jej nie lubi, ale cóż począć, musi w niej co chwila przebywać. Na szczęście nie jest sama. Mama zawsze trzyma ją za rękę, a kiedy rozlegnie się wybuch, najpierw kurczowo ściska dłoń Lenchen tak, że aż boli, a potem żegna się i mówi „Pod twoją obronę uciekamy się...”. To jest po polsku, mama zawsze modli się w tym języku. Lenchen zna parę słów po polsku, bo tata, jak był chłopcem, mówił po polsku. I babcia Marta, która już jest stara, i rozumie tylko polski. Lenchen ją bardzo lubi, bo babcia zawsze jak ich odwiedzała przywoziła karmelowe tsukerki. Ale babci dawno, dawno już nie widziała. Może jak już przestaną zrzucać bomby, to się znowu spotkają?

Tak więc mama co chwila zaciska dłoń na dłoni Lenchen. Lenchen już nieraz miała łzy w oczach, ale nie z powodu strachu, tylko od bólu. Lenchen nie musi się niczego obawiać, bo jest z mamą i tatą, i starszymi od niej braćmi: Willim, Reinholdem i Jürgenem. Nie jest sama, więc co może się jej złego w tym złym miejscu przydarzyć?

Poza nimi jest jeszcze ciocia Greta, ale nie wiadomo, dlaczego tata i Herr Janitsch ukrył ją i Magdę Janitsch, córkę Herr Janitscha, między ścianą a deskami składowiska z węglem. Jeszcze przedtem kazali obu dziewczynom ubrudzić twarze miałem węglowym, fe! Ciocia Greta od razu posłuchała, ale Magda próbowała protestować. Wtedy Herr Janitsch zaczął na nią krzyczeć, Lenchen jeszcze nigdy nie widziała go tak zdenerwowanego. Wtedy Magda zaczęła płakać i też wysmarowała twarz i szyję węglem. Od tego jej łzy zrobiły się czarne jak smoła i zabrudziły jej zielony sweterek, ale ten i tak już na pewno był brudny, bo w końcu obie ukryły się w tym ciasnym miejscu, a ono przecież do najczystszych nie należy.

Lenchen nic z tego nie rozumie.

Piwnica, to złe miejsce, jest pełna. Oprócz rodziny Gralików, czyli mamy, taty, braci, no i cioci Grety, którą w sumie można chyba też do rodziny zaliczyć, są jeszcze Janitschowie z pierwszego piętra, z córką Magdą w zielonym, acz pobrudzonym sweterku, ich piętnastoletni syn Markus, który chodzi już do gimnazjum na Krakauer Vorstadt i który wypożycza Williemu książki. Podobno ma ich w domu cały regał. A Willi, jej najstarszy brat, bardzo lubi czytać, nie tak jak Reinhold albo Jürgen, którzy co chwila drą koszule na podwórku albo w drodze ze szkoły. Już nieraz tata spuszczał im lanie, ale nic sobie z tego nie robili. Poza Gralikami i Janitschami są jeszcze Herr i Frau Wollny. Frau Wollny przypomina jej trochę babcię, tę, która mówi po polsku, ale nie dlatego, że również rozumie ten język, tylko z powodu śnieżnobiałych włosów. Lenchen zastanawiała się kiedyś, czy wszystkie starsze osoby muszą mieć takie włosy. Herr Wollny też ma takie, i babcia z Rozwadzy, i dziadek też. Jak Lenchen będzie starsza, to prawdopodobnie jej włosy też się posrebrzą, ale w sumie to nie będzie miało większego znaczenia, bo już teraz jest jasną blondynką. A Herr Wollny jest głuchy. Może to i dobrze, bo nie będzie słyszał, jak znów coś wybuchnie.

Ale coś tu nie pasuje.

Lenchen nie może sobie przypomnieć, żeby dziś słyszała syreny alarmowe. Dzisiaj nie było nalotu, a mimo to wszyscy domownicy zebrali się w piwnicy. Dzisiaj nad miastem było cicho, ale na twarzach dorosłych pojawił się lęk, którego nigdy wcześniej u nich nie zauważyła.

A mama nie przestaje zaciskać dłoni, co chwila szepcze „Zdrowaś Maryjo...”, ale robi to szybko, gubi słowa, przerywa, znów zaczyna od nowa. I chyba płacze.

Terkot nad nimi był podobny do klekotu bocianów, tylko głośniejszy i trwał dłużej. Lenchen wie, że to karabin maszynowy, który strzela i zabija ludzi. Lenchen się nie boi, bo nikomu nic złego nie zrobiła, więc dlaczego ktoś miałby ją zabić? Ale kiedy słyszy krzyki na górze, krzyki niezrozumiałe, na pewno nie po polsku, bo tak na pewno nigdy babcia nie mówi, więc kiedy słychać te nawoływania, coraz głośniejsze, coraz bliżej, to czuje się coraz bardziej niepewnie. I chyba nie tylko ona, bo chłopcy też tulą się do matki, do taty, tata coś szepce, uspokaja – Lenchen nigdy nie widziała braci w takiej bezradności. Najmłodszy, Jürgen, płacze, chce do domu, chce z powrotem do mieszkania na górze, tata go uspokaja, mówi, że jeszcze nie teraz, że za chwilę. Frau Janitsch spogląda to na męża, to na miejsce za węglem, Herr Janitsch głaszcze ją po twarzy, Markus przeciera oczy, czyżby też płakał? Tylko małżonkowie Wollny zachowują spokój, jakby nic się nie działo. Herr Wollny na pewno nie słyszał krzyków, a Frau Wollny...

Wchodzi ich dwóch. Obydwaj w poplamionych, burozielonych płaszczach, nieogoleni, zapoceni. Na głowach mają takie śmieszne czapki z maleńką czerwoną gwiazdką, ta gwiazdka się Lenchen nawet podoba, bo przypomina jej Boże Narodzenie, którego przed miesiącem tak jakby w ogóle nie było. Ale dawniej bywało i podobna gwiazda, tyle że większa, zdobiła ich choinkę w dużym pokoju, pod którą leżały prezenty. Jednak teraz nie ma świąt, a od tych ludzi, którzy przyszli, bije nieprzyjemny zapach, taki jak od Herr Schulza z sąsiedniej kamienicy, o którym mama mówi, że kiedyś zapije się na amen. Zapach żołnierzy jest jednak jeszcze bardziej intensywny.

Mama ściska dłoń Lenchen, ale Lenchen nie czuje bólu, nie czuje już nic, bo jeden z przybyszy ją ujrzał – podchodzi, pochyla się, zbliża swoją brudną, podrapaną twarz do jej twarzy i patrzy jej prosto w oczy.

Lenchen stoi jak zahipnotyzowana. Nie może się ruszyć, świat wokół niej przestał istnieć. Patrzy w skośne oczy i ogarnia ją przerażenie. Nie dlatego, że dostrzega w nich zło, że czai się w nich groza, że widzi niebezpieczeństwo. Nie, Lenchen przeraża ich pustka. Nicość. Otchłań bezkresna. Patrzy w te pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy, nie zauważa jak drugi żołnierz coś krzyczy najpierw do taty, potem do Herr Janitscha, grozi karabinem, odwraca się do Markusa, woła „Daj mne swoi czasy, du urr geben!”, nie widzi bezradnego chłopca, który odwraca się do rodziców z pytającym wzrokiem, potem do grożącego mu czerwonoarmisty, nie słyszy, jak wyjękuje „Nein, nie mam zegarka”, nie słyszy, jak pada strzał, nie słyszy krzyku Frau Janitsch ani pozostałych, nie widzi, jak tamten osuwa się po ścianie, pozostawiając na niej czerwoną jak gwiazdka na czapce żołnierza smugę świeżej krwi, nie widzi, nie słyszy, nie czuje, bo zagłębia się w bezdennej pustce, bo nicość w oczach żołnierza wciąga ją coraz bardziej i silniej, nie może temu zaradzić, i przeczuwa, że od teraz, od tej chwili, ta nicość, ten niebyt, szary, bezkresny i przeogromny, wypełniać będzie resztę jej życia.

ROK 1945, STYCZEŃ

Raz, dwa, raz, dwa, mama stawia duże kroki, jakby nie zważała na to, że Lenchen i chłopcy drepczą obok. Co tam drepczą – biegną truchcikiem, bo nie nadążają za dorosłą osobą. Bracia są od niej starsi, więc ich kroki są większe od kroków małej dziewczynki, no i ogólnie chłopcy są bardziej wytrzymali. Przynajmniej tak im się wydaje.

Raz, dwa, raz, dwa. Może to i dobrze, że tak szybko trzeba przemierzać park, bo jest zimno, okropny mróz, a jak się człowiek szybko porusza, to jest cieplej. Tylko żeby się nie zaziębić, mówi mama, zasłonić usta tym brudnym, podziurawionym szalem, który właściwie nie jest szalem, tylko odprutym rękawem swetra taty. Który i tak jest za mały i ciągle się zsuwa, tym bardziej, jak się niemal biegnie, a zziębnięte dłonie trzymać muszą zawiniątko z najpotrzebniejszymi rzeczami. Każdy z nich coś niesie, resztkę ich dobytku, z ich domu, który nie jest już domem, bo spłonął na Oppelner Straße. Domu, którego już nie ma.

Nie ma, nie będzie – czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? Raz, dwa, raz, raz, można pomylić krok na tym śniegu. Po co w ogóle brną przez ten park? Po co to wszystko? Nie ma domu, nie ma szkoły, nie ma hrabiowskiego zamku, który właśnie minęli, wszystko spalone, całe miasto w ruinach, swąd wdziera się do płuc, pali w gardle, choć przecież jest mróz, powietrze jest chłodne, wyciska łzy z oczu.

Co jest celem ich wędrówki? Mama powiedziała, że muszą się udać do Sucholohna, Trockengrund, czyli Suche Łany na południu miasta, bo wojsko paliło i bombardowało centrum, ale przedmieścia z gospodarstwami i zagrodami nie ucierpiały tak bardzo. Dobrzy ludzie na pewno zlitują się nad matką z czworgiem dzieci i dadzą jakieś schronienie. A Pan Bóg w niebie też ich nie opuści.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: