Czerń i purpura - ebook
Najsłynniejsza polska powieść współczesna o Auschwitz
Franz Weimert, zdradzony przez swój Kościół ministrant, po śmierci brata zostaje członkiem SS. Milena Zinger, studentka konserwatorium muzycznego, słowacka Żydówka, zostaje skazana na deportację przez reżim księdza Tiso. Losy tych dwojga przetną się w Auschwitz. Ona śpiewa na jego urodzinach, a on – wbrew sobie – coraz bardziej interesuje się więźniarką i zaczyna ją chronić…
Najgłośniejsza książka Dutki, autora bestsellerowych powieści wojennych, nie jest o miłości, ale o jej niemożliwości i nierealności w Auschwitz. To przede wszystkim wiwisekcja sumienia młodego austriackiego katolika, który stał się mordercą i funkcjonariuszem aparatu Zagłady. Powieść stawia też pytania o źródła Holocaustu, m.in. w zderzeniu z chrześcijańskim wychowaniem głównego bohatera.
Wydana po raz pierwszy w 2013 roku „Czerń i purpura” stała się bestsellerem, zyskując dziesiątki tysięcy czytelników w Polsce, a także w Czechach i na Słowacji. Jest żywo dyskutowana od momentu wydania aż do dzisiaj. Zasługuje z pewnością na przedstawienie jej czytelnikom po raz pierwszy w pełnym, rozszerzonym wydaniu i nowej, starannej szacie edytorskiej.
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68342-82-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MARZEC 1942
Pociąg zatrzymał się z łoskotem przy bocznej rampie dworca kolejowego na stacji o niemieckiej nazwie Auschwitz. Zgrzytnęły rygle. Masywne drzwi pierwszego wagonu otworzyły się z kakofonicznym piskiem. Potężny esesman ryknął:
— Herraus!!!
W transporcie znajdowało się tysiąc kobiet. Żadna z nich nie zdawała sobie jeszcze sprawy, co to za miejsce. Przybyły ze Słowacji — prezydent satelickiego względem Trzeciej Rzeszy kraju, katolicki ksiądz Józef Tiso, zapłacił Niemcom po pięćset marek za każdego Żyda wywiezionego przez nich w nieznane.
Po chwili do wagonu podeszło kilkunastu więźniów ubranych w biało-niebieskie pasiaki. Na rozkaz esesmana podstawili deski, po których — przy odrobinie szczęścia i refleksu — można było bezpiecznie zejść na ziemię.
Dwudziestoletnia dziewczyna w skromnym, podszytym filcem płaszczu wiosennym zeszła po desce na żwir. Za nią ruszyły inne kobiety.ROZDZIAŁ I
Żywoty równoległe
CZECHOSŁOWACJA, 1938
Duży pstrąg potokowy o pięknej, zielonkawej skórze, upstrzonej czerwonymi plamkami, chwycił zawieszoną na haczyku tłustą larwę chruścika. Przełknąwszy łakomy kąsek, chciał umknąć w głębinę, ale dziewczyna instynktownie zacięła go na haczyku, podnosząc wędzisko w górę. Energicznymi ruchami zaczęła zwijać żyłkę. Ryba była silna i nie dawała za wygraną. Szarpała się na wszystkie strony. Milena nie zamierzała się jednak poddać. Przeciwnie — siła pstrąga i jego determinacja w walce o życie umacniały dziewczynę w przekonaniu, że to ona musi wyjść zwycięsko z tej walki. Ucieczka przed trudnościami nie leżała w jej naturze, skorej do romantycznych uniesień, ale i asertywnej, kiedy trzeba.
Stojący obok ojciec dawał jej rady. To on nauczył ją łowić ryby. Była dumna z tego, że traktował ją jak syna. Gdy pstrąg wylądował wreszcie na kamienistym brzegu, dziewczyna odetchnęła i odgarnęła z twarzy ciemne, kasztanowe włosy. Wyprostowała się. Była naprawdę piękna — urody zazdrościły jej wszystkie koleżanki w klasie.
Na Słowacji mieszkało wówczas około dziewięćdziesięciu tysięcy Żydów. Żyli na ogół w miastach i trudnili się handlem, choć opanowali także wolne zawody. Ojciec Mileny, sześćdziesięcioletni Elias Zinger, był prawnikiem, prowadził własną praktykę radcowską. Jego zawód dawał prestiż społeczny i stałe dochody — mężczyznę przepełniała duma, że wykonywał go nieprzerwanie od czasów cesarza Franciszka Józefa I. Gdzieś na strychu znajdował się stary, zakurzony portret monarchy. Elias miał ochotę go kiedyś wyjąć i zawiesić na ścianie w reprezentacyjnym pokoju, ale słowaccy klienci zapewne nie przyjęliby tego gestu zbyt miło. A przecież on był po prostu wdzięczny cesarzowi, bo w jego czasach wykształcił się na Uniwersytecie Wiedeńskim i otworzył praktykę na Słowacji, wówczas jeszcze prowincji habsburskiego imperium.
Stary Elias, widząc, jak młodsza córka sprawnie radzi sobie z wędkowaniem, żałował w duszy, że nie urodziła się chłopcem. Dla religijnego mężczyzny, niezależnie od wyznawanej doktryny, nie ma chyba nic ważniejszego niż posiadanie syna. Jednak Najwyższy w swej nieodgadnionej mądrości postanowił nagrodzić dobrego sługę wyłącznie dwiema córkami.
Jak przystało na potomka żydowskiego radcy prawnego, Milena interesowała się książkami, filozoficznymi i religijnymi, co w jej wieku wcale nie przysparzało jej przyjaciółek wśród innych żydowskich dziewcząt. Spotykała się natomiast z chrześcijanami. Elias wprawdzie traktował gojów z należytym dystansem, ale patrzył na życie bardzo pragmatycznie. Dziewięciu na dziesięciu jego klientów było chrześcijanami. Nie zabraniał zatem córce kontaktów z nimi, ale delikatnie starał się ograniczać je do przyzwoitego dla żydowskiej dziewczyny minimum. Był liberalnym żydowskim ojcem, ale ta postawa miała swoje granice. Nie mógł pozostawić córce swobody wyboru człowieka, z którym zapragnęłaby się związać — miała być wierną córką Izraela.
*
Czasami Słowaczki, nie tak dobrze sytuowane jak rodzina Zingerów, zapraszały Milenę na podwieczorki. Na jednym z nich poznała Dawida, osiemnastoletniego brata jej dobrej koleżanki z klasy. Widząc jej zaciekawienie, Jiżka próbowała wytłumaczyć, dlaczego chłopak jest taki rycerski wobec kobiet — powiedziała, że to młody aktywista Gwardii Hlinki.
— Czy to ci ludzie, którzy wybijają w żydowskich sklepach szyby? — zapytała Milena.
— Nie, skądże! — obruszyła się Jiżka. — To bardzo pobożni chłopcy. Niosą baldachim nad biskupem podczas procesji Bożego Ciała.
Wyjaśnienie koleżanki nie było wystarczające. Milena nie mogła zrozumieć, dlaczego niesienie baldachimu nad biskupem stanowi w oczach katolickich rówieśników formę nobilitacji społecznej. Mogła sobie jedynie wyobrażać, że biskup to ktoś równie ważny jak rabin Bratysławy. Ale Dawid, dobrze zbudowany blondyn, nawet jej się podobał. Ze zwykłej dziewczęcej próżności zaczęła potajemnie wymieniać z nim liściki. Ot, niewinny flirt, powiew młodości, a zarazem wyraz tęsknoty za poznaniem ludzi, którzy nie należeli do jej świata.
Milena wielokrotnie sygnalizowała Dawidowi, że jej na nim zależy. Napomykała o jego zręczności oraz o tym, że ujmuje ją sposób, w jaki odnosi się do dziewcząt, oraz że jest bardzo szarmancki, a przy tym dyskretny i czuły. Pisała do niego w taki sposób mimo świadomości, że w środowisku religijnych Żydów zachęcanie mężczyzny do aktywniejszego flirtu skończyłoby się niechybnie skandalem. Miała w sobie skłonność do dość prowokacyjnego zachowania. Podświadomie wyczuwała żal ojca, że nie urodziła się chłopakiem. Niezwykła śmiałość, z jaką podchodziła do swoich spraw, czasami budziła w rodzicach obawy co do kierunku, w jakim zmierza wychowanie córki.
Lato 1938 roku wypełniło Milenie pisanie liścików do Dawida. Bawiły ją te nieznośnie puste słowa. Z wielką uwagą poprawiała każdy list kilka razy, zmieniała jego ton, uwypuklała w treści te cechy adresata, które się jej podobały lub budziły w niej sprzeczne odczucia. Dawid traktował tę korespondencję znacznie poważniej. Często w odpowiedzi dawał wyraz swojemu zaskoczeniu, że ich znajomość tak szybko się rozwija, i przystępował do niezdarnego tłumaczenia, że źle odebrała jakąś jego cechę. Milena — zawsze dwie staje przewagi nad nim — stosowała wówczas osobliwą kobiecą dialektykę. Pisała, że zachwyca ją jego wrodzona skromność, ale on nie rozumie jej serca — starała się przecież tylko wyjaśnić, na czym polegają jego błędy — na przykład to, że nie uczył się francuskiego — albo zwracała mu uwagę, że ciągle przechwala się służeniem do mszy. To wreszcie przechyliło szalę i Dawid z żalem zerwał korespondencję. Znosił delikatne, ale wyczuwalne ironiczne przytyki pod swoim adresem, ale nie tolerował nawet delikatnej drwiny z religii katolickiej.
Na początku września 1938 roku w Czechosłowacji porządek codziennego życia odmierzał już wrzask pewnego malarza pokojowego spod Salzburga, domagającego się poszanowania praw niemieckiej mniejszości w Sudetach. Milena zupełnie się tym nie przejmowała. Była bardzo niezadowolona, że straciła swoją letnią zabawkę — Dawida. I zła na siebie. Mogła przecież pociągnąć ów niewinny żarcik odrobinę dłużej. Ale nie cierpiała wewnętrznie. Zraniona została jedynie jej próżność, ta lekka, nieznośnie irytująca, a przy tym zupełnie naturalna strona kobiecej duszy.
AUSTRIA, 1938 ROK
Drasenhofen — maleńka, zapomniana przez Boga mieścina w Austrii, tuż obok czeskiej granicy. Nad wiejskim ryneczkiem wznosił się kościół, jedyna widoczna z oddali budowla. To truizm, ale austriacka wieś jakby na przekór upływowi czasu zachowała introwertyczną skostniałość życia. Codzienność miała tu jasny i z dawna zaplanowany scenariusz — na mszę wzywał dzwon kościoła parafialnego, a po świeże wędliny chodziło się do sklepu Weimertów.
Babka Franza Weimerta miała osiemdziesiąt lat i zawsze starała się być pierwsza w kościele. Siadała w pierwszej ławce od ołtarza i głośno odmawiała przed mszą różaniec. Jej głęboka, szczera religijność miała wpływ na wnuczka. Szesnastoletni Franz pełnił bowiem w kościele parafialnym funkcję przełożonego ministrantów. Jako ulubieniec babci musiał się podporządkowywać jej religijnym marzeniom i dalekosiężnym planom. Starsza pani, zdobywszy uprzednio ogromny wpływ na syna i synową, decydowała w domu Weimertów o wielu rzeczach. Oczyma duszy widziała wnuczka jako pobożnego księdza, oddanego służbie Bogu i Kościołowi. Jednak marzenia marzeniami — w Austrii, jakby zupełnie na przekór, następowały właśnie nieodwracalne zmiany.
Anszlusu się spodziewano. Zupełnie przeciętni Austriacy, tacy jak rodzina Weimertów, przyjęli to z obojętnością. Być częścią wielkich Niemiec, a nie tej śmiesznej, dziesięciomilionowej republiki — to jednak „coś” znaczyło. Wielu z nich żyło bowiem wspomnieniem dawnej chwały domu habsburskiego. Jeszcze dwadzieścia lat wcześniej niemieckość została rozpięta jak płachta między dwóch cesarzy, austriackiego i niemieckiego. Upadek republiki nic dla tych ludzi nie znaczył. Ojciec Franza, Josef Weimert, niewiele się tym przejął. W dalszym ciągu rozcinał wieprze dostarczane przez okolicznych gospodarzy, robił z nich salcesony, wędził szynki i w tej codziennej menażerii wędzonych świńskich ogonów, łbów i kiełbas nie miał czasu, żeby przejmować się czymś tak abstrakcyjnym jak republika Austrii. Josef Weimert nie miał głowy do polityki. Bo polityka to sztuka trudnych kompromisów. A on nie lubił kompromisów, gdyż wymagały od niego pewnego napięcia nerwowego, z którym źle się czuł. Dlatego większość ważnych dla domu decyzji spychał na kobiety, w tym szczególnie na swoją matkę, a babkę Franza. Poza tym Josef Weimert nie lubił Prusaków, za których miał wszystkich Niemców mówiących z innym akcentem od tego, jakiego używało się w Górnej Austrii lub — w ostateczności — w okolicach Wiednia. Gdy więc faszyści po raz pierwszy próbowali przejąć władzę w republice za rządów kanclerza Engelberta Dolfussa, skwitował to jedynie stwierdzeniem:
— Co ci okropni Prusacy sobie myślą?
Anszlus z marca 1938 roku postrzegał jako jeden z tych trudnych, nielubianych i niechcianych kompromisów, w czym poważny udział miała jego matka, a babka Franza, rodowita Bawarka znad rzeki Inn. Powiedziała mu, że ich rodzina od trzystu lat budowała swoją pozycję uczciwych i rzetelnych rzeźników. Nigdy żaden z przodków Josefa Weimerta nie sprzedawał ohydnej pasztetówki jako wątrobianki, a krakauer, najsolidniejsza z austriackich kiełbas, nigdy nie miała więcej słoniny, niż wynikało to z przepisu. Jeśli zatem od trzystu lat nikt nie narzekał na wędliny Weimertów, nie było żadnego powodu, by ludzie mieli na nie utyskiwać w Austrii pod panowaniem Hitlera. To był pragmatyzm codzienności. Dlatego ojciec przyjął anszlus jako coś zwyczajnego i włączenie Austrii do Niemiec skwitował lapidarnie:
— Nie pozwólmy, aby ta zmiana zaważyła na naszym życiu.
Rodzina Weimertów była najosobliwszym mizoginicznym patriarchatem, jaki można sobie wyobrazić. Słowo ojca było święte, ale tylko jeśli zaakceptowała je babka. W tej rodzinnej konfiguracji do rangi pierwszorzędnej urastała osoba formalnie drugorzędna — babcia, Anna Teresa Weimert. To ona decydowała, jaki kształt ma mieć strudel na święta Bożego Narodzenia, jak długo należy prażyć na niego jabłka, jaki stół kupić, żeby nie zniszczyć dębowej podłogi w salonie, i wreszcie — jakie lektury powinna czytać synowa w czasie ciąży. Matka Franza, Honorata z domu Aufhauser, nie była jakąś błyskotliwą intelektualistką. Ta pobożna kobieta o wielkim sercu prała, sprzątała, oporządzała dom i rodziła dzieci. Bynajmniej nie została do tego zmuszona — to był jej wolny wybór wynikający z potrzeby serca.
W takim świecie przyszedł na świat Franz Weimert. Miał dwóch starszych braci: Lorenza, lekarza, człowieka uczynnego i oczytanego, oraz jego zupełne przeciwieństwo — Friedricha, robotnika pracującego w Wiedniu, rzadko zaglądającego do Drasenfohen, osobnika z natury samotnego, introwertycznego, zawołanego rodzinnego dziwaka.
Trzecim, najmłodszym synem był właśnie Franz, ukochane dziecko swoich rodziców, grzeczne, uczynne, nigdy nieszukające zwady z rówieśnikami, pomagające ojcu, pilnie się uczące i chodzące codziennie do kościoła. I uwielbiane przez babkę, która widziała we Franzim pobożnego księdza.
SŁOWACJA, 1939
Święta Paschy przypadające wiosną 1939 roku były na swój sposób niezwykłe. Upływały w atmosferze niewytłumaczalnego dla wielu ludzi rozdwojenia. Wiosną tego roku ostatecznie umarła Czechosłowacja. Powstało wolne państwo słowackie, z zasady antyczeskie, ultrakatolickie i zajadle antysemickie, co starano się okazywać Żydom na każdym kroku. Ojciec Mileny przed rozpadem Czechosłowacji był po prostu wziętym prawnikiem. Po jej upadku był dalej dobrym prawnikiem, ale już żydowskim. Ów przymiotnik — „żydowski” — wyznaczający niewidzialną granicę narodowości, zawsze ujemnie wartościował. Mecenas Elias Zinger był „tamtym” prawnikiem, czyli żydowskim krwiopijcą, zabierającym dochody biednym Słowakom, którzy żyli przecież w swoim własnym kraju, zgodnie z nauczaniem świętego Kościoła.
Milena nie przepadała za Paschą, pomimo że święto to stanowiło centrum żydowskiego świata. Nie lubiła sprzątania, gdyż tradycja nakazywała przygotowanie zarówno duszy, jak i mieszkania. Każda, najmniejsza nawet filiżanka miała lśnić. Dziewczyna nie lubiła jajek jadanych w czasie sederu, uroczystej kolacji spożywanej przez rodzinę, oraz gorzkich ziół, chrzanu i cykorii. Jednak w tym roku podświadomie wyczuwała dziwny niepokój, jaki udzielał się ukochanemu ojcu. Nie potrafiła wytłumaczyć źródła tego lęku. Do tej pory rodzice, choć matka w mniejszym stopniu, trzymali ją pod kloszem — żyła w błogiej nieświadomości nadciągającej burzy. I chociaż Słowacja nie była wolna od antysemityzmu, Milena do tej pory była pewna własnej wartości. Nie dostrzegała żadnych zagrożeń. Nic poza nią samą nie wzbudzało jej zainteresowania.
Flirt z Dawidem uzmysłowił jej kruchość relacji między ludźmi pochodzącymi z innych światów. Dotąd łudziła się naiwnie, że może uda jej się przeniknąć do świata katolików, a oni z równym zainteresowaniem odpowiedzą na jej zaproszenie. Zawiodła się. Hermetyczność dwóch światów okazała się zbyt trudną przeszkodą. Do opamiętania wezwał ją ojciec, który słysząc, że córka wymieniała liściki ze Słowakiem — i do tego katolikiem! — rzekł:
— Pamiętaj, że Najwyższy przeznaczył ci życie żydowskiej żony.
Ta nieustępliwość ojca, znamionująca jego skłonność do uszczęśliwiania córki według prawa i zwyczaju ich dumnego ludu, miała owej wiosny drugie dno, którego Milena nie chciała i nie potrafiła dostrzec. Po wieczerzy paschalnej, po wypiciu trzech kielichów wytrawnego koszernego wina (w każdym pobożnym żydowskim domu czwarty kielich był przeznaczony dla proroka Eliasza), ojciec oświadczył:
— Musimy wspólnie zadecydować, czy zostajemy tutaj, na Słowacji, czy wyjedziemy do Palestyny.
Za jego pytaniem stała wielka troska o byt rodziny. Wszyscy głęboko się zastanawiali. Czuli, że nie sposób uniknąć tego wyboru. Ponieważ nikt spośród nich nie był w stanie samodzielnie podjąć decyzji, oczekiwali jej od ojca. Stary Elias Zinger wyznał więc, że pozwolił sobie już porozmawiać na ten temat z rabinem i przyjacielem rodziny, dostojnym Majzelsem. Razem doszli do wniosku, że trzeba zachować spokój. Słowacja była ich krajem, niezależnie od tego, co myśleli o tym Słowacy. Skoro budowali ten kraj za Franciszka Józefa I, a potem w Czechosłowacji Masaryka, to czemuż nie mieliby dalej być słowackimi Żydami za rządów księdza Tiso? Postanowili, że zostaną.
Milena nie chciała wcale jechać do Palestyny. Nie uważała jej za swój kraj. Poza tym bała się ciężkich warunków życia. Docierały do niej wieści, że wielu osadników żydowskich wiodło żywot prawie nomadyczny, a na pewno bardzo ascetyczny. Przerażała ją też odległość do tego pustynnego kraju, z którym nie czuła żadnej więzi. Gdy usłyszała, że zostaną na Słowacji, bardzo się ucieszyła. Miała przynajmniej pewność, że spokojnie rozpocznie studia w bratysławskim konserwatorium muzycznym.ROZDZIAŁ II
Rodzinne szczęście
AUSTRIA, 1938
Najlepszym przyjacielem Franza był Bastian Schilling. Jego rodzice, ludzie nadzwyczaj dobrze sytuowani, byli posiadaczami największego majątku w Drasenhofen. O tej rodzinie mawiano, że to powszechnie szanowani obywatele i dobrzy katolicy. Chłopcy przyjaźnili się od piaskownicy i była to relacja oparta na twardych, męskich podstawach. Razem reperowali drewniane samochodziki, razem kradli najdojrzalsze czereśnie i razem podglądali dziewczyny. Ich przyjaźń w zasadzie przetrwała wszystkie próby dzieciństwa i wczesnej, bardzo niewinnej młodości.
Bastian miał o dziesięć lat młodszego brata — pucołowatego chłopca o imieniu Manfred, który go wprost uwielbiał. Jednak to radosne i pogodne dziecko w wieku lat siedmiu wypowiadało zaledwie kilka słów: mama, tata, Bastian, jeść, kupa, spać. Jego niedorozwój intelektualny stanowił dla rodziny Schillingów delikatny, wstydliwy kłopot. Nawet gdyby zapragnęli ukryć Manfreda przed wścibskimi oczyma dobrotliwych mieszkańców Drasenhofen, byłoby to w zasadzie niemożliwe. W małych miasteczkach wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Niepełnosprawność umysłowa Manfreda kładła się cieniem na relacjach Schillingów z innymi rodzinami. Gdy nastały nowe, narodowosocjalistyczne czasy, dało się wyczuć większe napięcie. Chłopiec w zasadzie nie opuszczał już sam domu. Mógł wychodzić tylko w towarzystwie matki, ale nawet wtedy obydwoje przemykali tak szybko, jak gdyby kobiecie bardzo się spieszyło.
Franz nawet go lubił. Jako starszy ministrant, opiekujący się młodszymi adeptami służby liturgicznej, starał się traktować chłopca z największą delikatnością i zrozumieniem. Manfred był bardzo ufny. Franz czuł wobec niego litość i starał się namawiać przyjaciela do podobnego odnoszenia się do niego. Zauważył bowiem, że mimo bezgranicznego oddania i braterskiej miłości Bastian traktował brata z rezerwą, by nie powiedzieć — z lekceważeniem.
Ta uczuciowa nierówność pogłębiła się, gdy niespodziewanie w czerwcu 1938 roku Bastian wstąpił do Hitlerjugend. Jego rodzice uznali to za naturalne. W przeciwieństwie do bezpartyjnej rodziny Franza rodzice Bastiana dość szybko zorientowali się, że mogą dużo zyskać, jeśli przystąpią do NSDAP¹. Partia Hitlera odnotowywała gwałtowny przyrost członków właśnie w dwóch ostatnich latach, na fali sukcesów wodza. Schillingowie, zamożni austriaccy rolnicy, postanowili przeistoczyć się w nowych, nazistowskich ludzi na zasadzie bezideowej i zupełnie koniunkturalnej kontynuacji polityki świętego spokoju, ale i na pragnieniu: „a może coś na tym zyskamy?”. Ich jedyny syn, w którym pokładali nadzieje, po prostu nie mógł nie należeć do najlepszej części niemieckiej młodzieży, jaką była Hitlerjugend. Gdy Bastian wstąpił do organizacji, rodzina nie przestała chodzić do kościoła. Wprawdzie pan Schilling pojawiał się tam rzadziej, ale stopień dewocji pani Schilling pogłębiał się wprost proporcjonalnie do absencji męża. Kobieta szukała w religii ucieczki, odkąd jej mąż powziął trudną, ale zgodną z linią partii decyzję, by powierzyć wychowanie upośledzonego syna narodowosocjalistycznemu państwu.
Gdy spotkali się którejś dusznej niedzieli latem 1938 roku, by nieco odetchnąć od upału, Franz zauważył zakłopotanie Bastiana. Coś się musiało stać. Zawsze to wyczuwał, ilekroć wagarowali lub podkradali czereśnie z czyjegoś ogrodu, lub kiedy Bastian dostawał lanie od ojca. Albo wtedy, gdy kolega zaliczył kolejną dwóję z matematyki, ich ulubionego przedmiotu.
— Co się stało?
Bastian nie miał ochoty na wynurzenia.
— Nie wiem, czy powinienem się tym dzielić.
— Jeśli nie chcesz, to nie mów.
— Ale ja chcę to komuś powiedzieć — odrzekł Bastian z pewną ulgą, tak charakterystyczną dla ludzi pragnących zrzucić z siebie psychiczny balast. — Ojciec wysłał Manfreda do ośrodka opiekuńczo-wychowawczego w Saksonii.
— Co takiego? — Franz nawet nie próbował ukryć zdziwienia.
— Awantura trwała prawie miesiąc, ale w końcu wymógł to na matce. Wiesz, moi starzy bardzo się zmienili, odkąd wstąpili do partii. Ojciec pragnie wieść życie towarzyskie. Poznali dużo ciekawych ludzi.
— Narodowych socjalistów?
— Tak, to w większości partyjni znajomi. Przez Manfreda nie mogliśmy się udzielać. Rodzice się go wstydzili. Teraz mają kłopot z głowy. Pojechał do Saksonii, będą go tam leczyć. Ten ośrodek został przez Führera stworzony specjalnie z myślą o takich dzieciach jak Manfred. Ma tam opiekę dwadzieścia cztery godziny na dobę. — Bastian zamilkł, ale po chwili dodał: — Może to lepiej. W domu nikt nie miał dla niego czasu.
— A ty co o tym myślisz? — zapytał zaniepokojony Franz.
— Będę mógł go widywać razem z rodzicami. To tylko kilka godzin jazdy samochodem — odparł Bastian. Unikał jednak wzroku przyjaciela.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie, Bastian. Chcę wiedzieć, co ty o tym myślisz. Chcę znać twoje zdanie.
— To przecież ojciec zadecydował. Ja nie miałem nic do gadania.
— Nalegam. — Franz nie ustępował.
Bastian popatrzył koledze w oczy.
— Myślę, że rodzice źle zrobili. Manfred jest taki bezbronny. On będzie tam bardzo cierpiał. Ale co mogłem zrobić? Muszę być przecież posłuszny rodzicom. Gdybym się sprzeciwił, ojciec stłukłby mnie na kwaśne jabłko. Mówił, że na pewno znajdą tam jakieś lekarstwo dla Manfreda.
Franz przyjął wyjaśnienie przyjaciela. Pocieszał, jak umiał. Ale nie potrafił sobie wyobrazić, jakie lekarstwo może wyleczyć niedorozwój intelektualny.
SŁOWACJA, 1939
Latem tysiąc 1939 roku, kilka miesięcy po tym, jak wojska Hitlera zajęły Pragę i utworzyły protektorat Czech i Moraw oraz wolną Słowację, Milena dostała się na pierwszy rok konserwatorium muzycznego. Miała wrodzony talent, kochała muzykę i pragnęła oddać się jej profesjonalnie, zawodowo. Oświadczyła więc rodzicom, że nie wyobraża sobie siebie jako kury domowej, zajmującej się domem i doglądającej, czy dzieci mają mokro, albo czy nie są głodne. Najzwyczajniej w świecie nie zamierzała żyć jako pobożna żydowska matka i żona. Ambitna i samodzielnie myśląca dziewczyna upierała się stanowczo przy studiach muzycznych. Matka początkowo w ogóle nie chciała się zgodzić na jakiekolwiek studia. Widząc jednak jej upór, zgodziła się — ale na medycynę. Córka nie miała jednak zamiaru zostać lekarzem. Interesowała ją wyłącznie muzyka. W końcu rodzice musieli się zgodzić i Milena poszła do konserwatorium.
Wkrótce wydano zarządzenie, zgodnie z którym wszyscy studenci Żydzi mieli siedzieć w oddzielnych ławkach. Na bratysławskim uniwersytecie getto ławkowe zostało poparte pięściami Gwardii Hlinki i skłaniających się ku temu władz uniwersyteckich. W konserwatorium studenci żydowskiego pochodzenia stanowili około dwudziestu procent wszystkich studentów i pracowników uczelni. Oni też musieli się podporządkować nowemu prawu. Państwo słowackie, teraz na wskroś katolickie, Żydów — ludzi nieochrzczonych — uznawało za nieprzyjaciół wiary katolickiej lub cel akcji chrystianizacyjnej, co zresztą pozostawało w zgodzie z ówczesną linią Watykanu.
Temperament Mileny nie pozwalał jej podporządkować się nowemu prawu. Na wykładzie zasiadła zatem w pierwszej ławce, obok dwóch słowackich koleżanek i węgierskiego studenta. Na sali zapanowała cisza. Dziewczyna rzuciła wyzwanie wszystkim katolikom i choć ryzykowała upokorzenie, postanowiła, że będzie trwała przy swoim wyborze. Na szczęście tego dnia wykłady z renesansowego madrygału miał profesor Żiżek, marksizujący esteta, kontestator Beneša i ostatnia osoba w konserwatorium, jaką można było uznać za zwolennika rządu księdza Tiso. Profesor wszedł na salę. Łypnął okiem na zebranych i z wyrazem nonszalancji na twarzy ruszył w stronę katedry. Jego zgarbiona postać zdawała się niknąć wśród studentów. Gdy wszedł na katedrę, ściągnął płaszcz i położył go na stojącym obok krześle. Z teczki wyjął plik pokreślonych papierów i położył je na blacie. Założył okulary w grubych oprawach z drzewa wiśniowego. Spojrzał na Milenę, siedzącą tuż obok chrześcijańskich studentów.
— Nie wybaczyłbym sobie, gdyby pani usiadła w ostatniej ławce — powiedział.
Słowa profesora rozładowały atmosferę. Wykład odbył się tak, jak gdyby nie istniał rząd księdza Tiso. Po zajęciach ktoś jednak doniósł władzom uczelni, że profesor Żiżek nie podporządkował się zarządzeniom i pozwolił Żydom na zasiadanie w jednej ławce ze studentami chrześcijańskimi. Wykładowcę natychmiast wezwano na rozmowę do rektora, który argumentował, że swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem nie powinien narażać uczelni na ryzyko poważnych konsekwencji. Podsunięto mu także do podpisania zobowiązanie, że w przyszłości nie dopuści się podobnych czynów. Żiżek odmówił. Następnego dnia wysłano go zatem na bezpłatny, przymusowy urlop.
Milena, wiedząc, co stało się z profesorem, nie zrezygnowała z aktywnego negowania polityki katolickiego rządu Słowacji wobec żydowskich obywateli. Na każdych zajęciach, które odbywały się w grupie ćwiczeniowej, zasiadała obok słowackich koleżanek i kolegów. Nie uszło to uwadze władz uczelni ani aktywistów z Młodzieży Hlinki, nacjonalistycznej i ultrakatolickiej organizacji młodzieżowej, jaką ksiądz Tiso zorganizował na wzór niemieckiej Hitlerjugend.
Któregoś dnia, gdy wracała do domu, podbiegł do niej kolega z roku, Jehuda Szopsowitz, żydowski student w klasie skrzypiec. Milena zwróciła na niego uwagę już wcześniej i zawsze rzucała mu długie, pełne pogardy spojrzenie — Szopsowitz zasiadał z innymi żydowskimi studentami w przepisanej im oślej ławce. Był od niej wyższy niemal o głowę. Nosił bistorową szarą marynarkę. Miał ciemną, opalizującą karnację i starannie wymodelowane brylantyną włosy. Goguś, pomyślała Milena. Nie lubiła takich chłopców.
— Jesteś bardzo odważna — powiedział, gdy dopędził ją na bratysławskim trotuarze.
Posłała mu pełne nieufności spojrzenie.
— A ty jesteś tchórzem — wycedziła z pogardą. — Gdybyście wszyscy usiedli ze mną w pierwszym rzędzie, nikt nie odważyłby się przestrzegać tego przepisu.
Przyspieszyła kroku, ale Szopsowitz nie odstępował.
— Odprowadzę cię do domu — zaproponował.
— W żadnym wypadku. W mojej rodzinie, jak chłopak odprowadza dziewczynę do domu, znajomi mają prawo myśleć, że się jej oświadczy.
— A więc dajesz mi kosza na ulicy?
— Naturalnie — odparła całkiem na serio. — Żydowska dziewczyna musi dbać o reputację. To jedyne, co nam zostało.
*
Kilka dni później do mieszkania Zingerów w centrum Bratysławy zapukała Gwardia Hlinki w asyście jednego policjanta — stary Peter Chowanec, Czech mieszkający w Bratysławie od czasów wielkiej wojny, znał świetnie Zingerów. Zmuszony przez hlinkowców do asystowania przy tym hańbiącym zajściu stał ze spuszczonymi oczami, jak gdyby pragnął się zapaść ze wstydu pod ziemię. Miał dopilnować, aby przeszukanie odbyło się zgodnie z prawem.
Na ten dzień zaplanowano rewizje w mieszkaniach wszystkich bratysławskich Żydów. Poszukiwano materiałów wrogich państwu słowackiemu, tudzież szkalujących hitlerowskie Niemcy, sojuszników rządu księdza Tiso, a także kosztowności i — co najważniejsze — „materiałów masońskich”. Katolicki rząd Słowacji wykazywał obsesyjną wręcz chęć demaskowania masonerii. Podobnie jak we frankistowskiej Hiszpanii uznano, że masoneria stanowi jedno z największych zagrożeń dla zdrowego społeczeństwa. Żydzi zostali powiązani z masonerią. Rodzina Mileny również miała się stać ofiarą tej obsesji.
Był ranek dnia szabasowego, kiedy wszyscy w mieszkaniu Zingerów usłyszeli wyraźne, nieustępliwe pukanie. Elias wstał z łóżka, naciągnął szlafrok i podszedł do drzwi. Był przekonany, że to dozorca przyniósł pozostawioną przez gońca prasę. Otworzył i w tej chwili pchnięte z ogromną siłą skrzydło odrzuciło go wprost na ścianę. Gwardziści wpadli do wnętrza.
— Przeszukać tę żydowską norę! — zagrzmiał najstarszy rangą bojówkarz.
Usłyszawszy krzyki, Milena nawet nie nakładała szlafroka. Wstała szybko, aby sprawdzić, co się stało. W międzyczasie hlinkowcy przewracali ich mieszkanie do góry nogami. Wyrzucili wszystkie ubrania z szaf, potłukli zastawę schowaną w kredensie, aby sprawdzić, czy w tym kuchennym meblu Żydzi nie schowali kosztowności — hasło „żydowskie złoto” naprawdę działało na wyobraźnię.
Przerażona Miriam Zinger pomogła wstać poturbowanemu mężowi. Milena była zbyt przerażona, by uczynić cokolwiek. Napastnicy, przy milczącej zgodzie stojącego w przedpokoju policjanta, przeszli do pokoi i kontynuowali swoje dzieło. Jeden z bojówkarzy rzucił Milenie pełne nienawiści spojrzenie i demolując jej pokój, syknął:
— Teraz możesz sobie w domu urządzać demonstracje.
Jasna aluzja do zachowania Mileny w wyższej szkole muzycznej nie pozostawiała cienia wątpliwości, jaki był powód ataku. Napaść nie trwała dłużej jak piętnaście minut. Hlinkowcy zakomunikowali policjantowi, że nie znaleziono żadnych nielegalnych materiałów. W związku z tym Peter Chowanec przeprosił za „uzasadnione naruszenie miru domowego”. Wyszli i zatrzasnęli drzwi.
Milena płakała w objęciach matki. Nikt wcześniej nie zburzył spokoju tego domu i nie odarł jej z intymności w tak ostentacyjny i brutalny sposób. Mimo bólu i upokorzenia Elias Zinger postanowił działać. Był pełen oburzenia i nie zamierzał puścić tego gwardzistom płazem. Nikt przecież nie pozbawił ich praw publicznych, a w normalnym kraju nie nachodzi się ludzi w ich własnych domach. Napisał ostry protest do naczelnika policji, a do prokuratora skierował zawiadomienie o dokonaniu przestępstwa. Nikt jednak nie przyszedł, aby dokonać oględzin mieszkania. Prokurator, choć znał Zingera, również zwlekał z odpowiedzią.
Po dwóch tygodniach policja przysłała list. Stwierdzono w nim, że przeszukania dokonano zgodnie z obowiązującym prawem — tu zacytowano odpowiedni dekret prezydenta Słowacji, księdza Tiso — i że z powodu szkód nie należy się Zingerom żadne odszkodowanie. Bratysławski komendant policji wyraził natomiast ubolewanie z powodu formy, w jakiej rewizja się odbyła. Kiedy rodzina Zingerów przeczytała ten list, wszyscy zdali sobie sprawę, że są obywatelami drugiej kategorii. Pożałowali decyzji o pozostaniu na Słowacji, ale nie zmienili jej — ojciec wciąż pragnął udowodnić swoją przydatność społeczną, nawet jeśli wyraźnie pokazywano mu drzwi.
AUSTRIA, 1938
Proboszcz podszedł do Franza po mszy. Wyraz twarzy starego księdza zwiastował jakąś smutną wiadomość.
— Synu… — rzekł. — Jutro odbędzie się msza pogrzebowa.
Franz nie krył zaskoczenia. Proboszcz nie miał w zwyczaju informować go o pogrzebach, co najwyżej wyrażał pragnienie, aby Franz oraz inni ministranci stawili się na nich jako służba liturgiczna.
— Manfred Schilling nie żyje — dodał ksiądz.
Franz poczuł lodowaty skurcz w sercu. Pamiętał nie tak dawną rozmowę z przyjacielem. Przecież Manfred pojechał do szpitala w Saksonii. Jak to możliwe, że zmarł po niecałym miesiącu pobytu w tym ośrodku? Chłopak pomyślał, że musiał wydarzyć się jakiś straszny i nieprzewidziany wypadek.
— Jak to się stało? — zapytał.
— Podobno umarł na serce. — Ksiądz westchnął. — Wiem to od jego ojca, godzinę temu przyszedł do mnie, aby umówić mszę pogrzebową. Nie zwlekaj i idź do kolegi ze słowem pocieszenia. Tam dzieje się coś niedobrego.
Franz pospieszył do Schillingów. Drasenhofen nie było zbyt rozległe — z jednego krańca na drugi szło się dziesięć minut. Nie udało mu się jednak od razu spotkać z Bastianem, ojciec kolegi mu zabronił. Franz nie dał jednak za wygraną. Poczekał do zmroku i umówionym wcześniej sposobem — mikroskopijnym kamyczkiem rzucanym w okno pokoju przyjaciela — wywołał go na zewnątrz.
Bastian był w strasznym stanie. Bez przerwy płakał.
— Manfred był taki bezbronny — powtarzał.
W końcu Franz zdołał wyciągnąć z niego nieskładną, ale na tyle dokładną opowieść, by samemu móc wyciągnąć wnioski. Ojciec kolegi zabronił w ogóle mówić o młodszym synu, gdy ten wyjechał do Saksonii. Matka próbowała przerwać tę zmowę milczenia, ale była bezradna wobec zatwardziałości starego Schillinga — „pana i męża”, jak kazał siebie teraz nazywać.
— Jak twój ojciec może się tak zachowywać? — dziwił się Franz.
— Może, jak widzisz. Tylko awantura z matką sprawiła, że poszedł do proboszcza dać na mszę.
— Jak się dowiedzieliście o jego śmierci?
— Po prostu na nasz adres przyszła przesyłka ze szpitala w Saksonii. W paczce znajdowała się urna oraz krótki urzędowy list informujący, że Manfred zmarł na ciężką i nieuleczalną wadę serca.
— Proboszcz mówił to samo.
— Wiem to od ojca, ale… — Bastian ściszył głos, jak gdyby wstydził się tego, co powie, lub chciał powierzyć przyjacielowi największej wagi tajemnicę — …ja nie wierzę, że Manfred miał wadę serca. W tym szpitalu mieli go zabić i ojciec wiedział, co robi, gdy decydował się na leczenie w Saksonii. Nienawidzę tego skurwiela.
— To twój ojciec.
— Fakt, spłodził mnie — powiedział ordynarnie Bastian. — Ale od tej chwili nie jest już moim ojcem.
*
Od pogrzebu Manfreda minęły dwa tygodnie. Uroczystość miała nader skromną oprawę, co kontrastowało z możliwościami finansowymi rodziny Schillingów. Urnę z prochami chłopczyka złożono w rodzinnym grobowcu i więcej o nim nie wspominano — stał się absolutnym rodzinnym tabu. Jak gdyby nie tworzył z nimi rodziny, jak gdyby jego ułomność nie dawała im innej, a mimo to tak samo wartościowej postaci dobra, wrażliwości i ciepła. Po prostu wymazano go z pamięci — nigdy nie istniał.
W miasteczku huczało od plotek. Powtarzano wiele wersji historii o śmierci młodszego syna Schillingów. Przeważały jednak opinie, że jego ułomność intelektualna była wynikiem niedorozwoju ogólnego. Chłopiec miał po prostu bardzo słabe serce, które pewnego dnia nie wytrzymało. Ludzie doszli do wniosku, że to musiała być naturalna śmierć. „Równie dobrze umarłby w domu, gdyby rodzice nie wysłali go na leczenie do Saksonii”, uznali.
Franz nikomu nie zwierzył się z tajemnicy powierzonej przez Bastiana. Zachowywał milczenie nawet w domu, kiedy nestorka rodu, wszechwładna babka, powtarzała wszystkie te opowieści, z prawdą niemające zbyt wiele wspólnego.
*
Ten wieczór wyglądał jak wiele innych. Babcia wygrzewała się w fotelu, a ojciec, wielki nieobecny tej rodziny, siedział na werandzie i przy piwie czytał jakąś powieść przygodową.
— Franz — odezwała się babcia. — Masz już siedemnaście lat. Powinieneś pomyśleć o swojej przyszłości.
To oznaczało, że miała jasny plan wobec wnuka. Chłopak był przekonany, że zaraz zacznie się pogawędka o Kościele oraz o tym, że powinien zostać księdzem. Zawiódł się jednak srogo.
— Dobry, grzeczny chłopiec — ciągnęła babcia. — Zawsze pragnęłam, aby twój ojciec został sługą Bożym. Życie jednak samo pisze scenariusze. Twój ojciec nie chciał służyć Kościołowi.
— Do rzeczy, mamo — wtrącił nerwowo ojciec z werandy. Cały czas śledził rozmowę w domu.
— Nie przerywa się starej matce — zwróciła mu uwagę kobieta. — Słuchałam wczoraj w radiu przemówienia Führera na dorocznym zjeździe młodzieży niemieckiej. Pomyślałam sobie wtedy, że byłoby rozsądnie, aby Franz zapisał się do Hitlerjugend.
Cisza. Żadnej reakcji. Ojciec dalej siedział na werandzie, a matka krzątała się po kuchni, przygotowując dla wszystkich ciepłą kolację.
— Co o tym sądzisz, moje dziecko? — Babka zwróciła się z tym pytaniem do wnuka.
— Bastian jest w Hitlerjugend. — Franz powiedział pierwszą rzecz, jaka pojawiła mu się w głowie.
— To się świetnie składa! — Chyba się ucieszyła. — Będziesz miał kolegę. Jesteście przecież najlepszymi przyjaciółmi, prawda?
Chłopak potwierdził ruchem głowy. Matka nie przerwała pracy w kuchni, teraz siekała cebulę, ale ojciec wycedził z werandy:
— A może byś tak nie decydowała za chłopaka, co, mamo? Za mnie też chciałaś decydować.
— Twój ton, mój drogi, jest nie do przyjęcia — zauważyła babka. Użycie formuły „mój drogi” oznaczało, że jest bardzo przejęta i stanowczo nie godzi się na żaden opór syna. Jej wola była święta, tak jak wola Pana Boga w niebie.
— Ja też uważam, że nie powinieneś tak mówić do matki, Josef — odezwała się matka, która kroiła właśnie w kuchni świeżą cielącą wątróbkę.
Josef Weimert więcej się nie odezwał. Przypieczętował tym samym los syna. Gdyby ostro się sprzeciwił, gdyby zaryzykował awanturę, być może życie Franza potoczyłoby się inaczej. Ale nic takiego się nie stało.
— Czy chciałbyś być członkiem Hitlerjugend? — zapytała babka.
Zaraz potem jednak, nie czekając na odpowiedź wnuka, przeszła w typowy dla siebie monolog, skierowany pośrednio do wszystkich członków rodziny. Argumentowała, że udział Franza w Hitlerjugend byłby korzystny dla rodziny.
— Wy nie jesteście w partii jak Schillingowie i inni sąsiedzi — mówiła do syna i synowej. — Lorenz mieszka w Wiedniu i na pewno się do partii nie zapisał, nie mówiąc już o tym nicponiu Friedrichu, skaranie boskie z tym chłopakiem, z jakimiś socjalistami się skumał, mój Boże, takie bezbożne lektury czyta, a ja się tak codziennie modlę, żeby został dobrym katolikiem i służył naszej wielkiej ojczyźnie!
— A jaką mama ma ojczyznę na myśli? — wtrąciła matka Franza, wrzucając pokrojoną wątróbkę wraz z talarkami cebuli na skwierczące masło.
Babka odwróciła głowę.
— Oczywiście naszą wielką niemiecką ojczyznę.
Powiedziała to najspokojniej w świecie, bo wiedziała, że synowa nigdy się jej nie sprzeciwi. Tydzień później Franz został członkiem Hitlerjugend.ROZDZIAŁ IV
Nowa wiara
WIEDEŃ, POCZĄTEK LATA 1939
Bastian i Franz, ubrani w mundury Hitlerjugend, wysiedli z pociągu na dworcu. Przybyli do Wiednia, dawnego miasta cesarskiego, a teraz — prowincjonalnego miasta wielkiej Rzeszy malarza pokojowego, na spotkanie z Baldurem von Schirachem, szefem Hitlerjugend. W Drasenhofen do organizacji należało już trzydziestu chłopców, czyli wszyscy, którzy mogli być przyjęci. Bastian pojechał do Wiednia jako najstarszy stopniem członek organizacji, a Franz — jako jego zastępca.
Franz bardzo się zmienił przez ostatnich kilka miesięcy, jakie upłynęły od incydentu noworocznego i spowiedzi, która tak dramatycznie wywróciła do góry nogami całe jego dotychczasowe życie religijne. Wkładał teraz całe serce w działalność organizacji. Spajał ją. Organizował apele i pogadanki. Wpadł nawet na pomysł napisania przez wszystkich chłopców z Drasenhofen listu do Führera na jego urodziny obchodzone dwudziestego kwietnia. Pomysł bardzo spodobał się Herr Schneiderowi, szefowi lokalnego NSDAP, który towarzyszył chłopcom w wyprawie do Wiednia. Był to osobnik pod każdym względem upierdliwy i obaj przyjaciele za wszelką cenę pragnęli się pozbyć jego natrętnego towarzystwa. Chcieli się urwać gdzieś w Wiedniu.
Zaangażowanie Franza w działalność ruchu narodowosocjalistycznego zachwycała w równym stopniu babcię, jak rodziców. Ojciec był przekonany, że to efekt ostatniego tęgiego lania i jego wielki sukces wychowawczy. Syn miał w tej materii diametralnie inne zdanie i unikał ojca, jak mógł. Nie ufał mu, podobnie jak księdzu, który zdradził tajemnicę spowiedzi. Odrzucenie przy wyznaniu grzechów mógł jeszcze jakoś znieść i przystąpić jakiś czas potem do sakramentu pokuty, ale tego, co się stało, nie potrafił przebaczyć. Nie wiedział nawet, jak miałby tego dokonać. Czując się odtrąconym zarówno przez Boga, jak i Kościół katolicki, postanowił żarliwością służby w nazistowskiej młodzieżówce odzyskać utraconą godność i poczuć się lepiej wśród rówieśników. Inni uczestnicy spisku też zostali ukarani i podejrzewali Franza o sypanie. Nikt przecież nie lubi kapusiów. Z tego powodu chłopak obiecał sobie solennie, że nigdy więcej nie pójdzie do spowiedzi.
Według Franza chodziło tutaj o fundamentalne zasady. Skoro ksiądz nie dotrzymał tajemnicy spowiedzi, do czego był zobowiązany, on sam poczuł się zwolniony z lojalności wobec proboszcza. Jednak rana, która powstała wskutek tego odtrącenia, nie chciała się goić. Mijały dni i tygodnie, a w sercu chłopaka wciąż tkwiła zadra i powoli, systematycznie, dzień po dniu zatruwała go jadem. Skrzywdzony niewiernością człowiek powoli zaczyna się zmieniać. Franz nie wierzył już w ludzi. Nie ufał im. Potrzebował nowej religii. Idea narodowego socjalizmu nadawała się do pełnienia tej funkcji jak żadna inna. Oferowała bowiem złudne poczucie bliskości i przynależności do szerszej, łatwo definiowalnej wspólnoty. Franz pragnął ukojenia. Nie chciał się już upokarzać przed chrześcijańskim Bogiem — chciał poczucia bezgrzeszności. I znalazł je w ruchu nazistowskim. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że rozpoczął drogę ku samotności, rozpaczy i pustce.
W mieście Herr Schneider nie pozwalał im na zbyt wiele. Po wielu prośbach Franz uzyskał jedynie zgodę na to, by po uroczystym spotkaniu z Baldurem von Schirachem wybrać się do brata. Friedrich Weimert mieszkał w Wiedniu i rzadko dawał znać rodzinie, jak mu się żyje. Franz zabrał z domu zanotowany na jakimś świstku jego adres w jednej z robotniczych dzielnic Wiednia.
Herr Schneider był zaskakująco sprytnym prostakiem. Walczył po zakończeniu wielkiej wojny we freikorpsach na Śląsku. Miał kontakty z nacjonalistami w Niemczech. Po gwałtowanym załamaniu gospodarczym pod koniec lat dwudziestych wrócił do rodzinnej Austrii, gdzie dzięki koneksjom politycznym dostał posadę w szkole w Drasenhofen. Ruch pronazistowski w kraju był silny, a Schneider po anszlusie poczuł wiatr w żaglach — tym razem Niemcy przyszły do niego. Jego lekcje były przepełnione duchem militaryzmu. Chłopcy musieli się uczyć o typach broni i uczestniczyć w długich, wyczerpujących marszach na orientację. Ćwiczenia fizyczne ograniczały się do morderczych biegów i ostrego trenowania pompek, co nawet zdrowych młodzieńców doprowadzało na skraj rozpaczy.
Teraz przyprowadził Bastiana i Franza do jednego z najpiękniejszych secesyjnych teatrów w Wiedniu — Teatru Dworskiego, którego imponujący gmach wynajęto na potrzeby spotkania austriackiej młodzieży męskiej z szefem Hitlerjugend. Na sali było gwarno i tłoczno. Setki chłopców w brunatnych mundurach wesoło rozmawiało, wymieniało uwagi lub po prostu żartowało. Zjechali tu z Wiednia, Dolnej Austrii, Tyrolu, Burgerlandu i innych krain austriackich, teraz złączonych z resztą Niemiec. Franz chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiał, że tak naprawdę nie istnieje funkcjonujący do niedawna podział na Austrię i Niemcy. Był już pewien, że Austriacy to też Niemcy, wprawdzie nie tacy sami jak ci z Berlina czy Hanoweru, ale zawsze Niemcy. W 1938 roku było to prawdą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Franz czuł się także dość onieśmielony. W głębi serca skrywał kompleks wiejskiego pochodzenia. Nie bywał dotąd w wielkich miastach. Do Wiednia trafił teraz po raz trzeci w życiu. Przy nieprzyjemnym uczuciu wstydu, wynikającym z małomiasteczkowego zahukania, pewnej otuchy dodawało mu to, że otaczający go młodzi ludzie — jego rówieśnicy, nieomal partyjni towarzysze — w większości też nie urodzili się pod baldachimem.
Schneider, witający się z nazistowskimi oficjelami, gdzieś zniknął, a chłopcy zajęli miejsca w obszernym i eleganckim audytorium. Usiedli pośrodku, by mieć dobry widok na scenę. Wkrótce zgasły światła. Zagrał werbel — długi, ostry, potężny. Ów dźwięk przenikał na dno duszy i wprawiał w stan ekstatycznego, pełnego napięcia oczekiwania. Spotkania narodowych socjalistów były zawsze perfekcyjnie wyreżyserowane. Pośrodku wielkiej sali, w ciszy zmąconej jedynie niepokojącym werblem zwiastującym nowy porządek świata, chłopcy utworzyli szpaler — zapłonęły pochodnie, oznaki gotowości i oddania. Niecodzienny widok zrobił wielkie wrażenie na zgromadzonych.
W końcu zagrała trąbka, mocno i donośnie, trzy razy. Przybyła delegacja — kilku esesmanów w brunatnych mundurach, a także nazistowski namiestnik Austrii, Arthur Seyss-Inquart, oraz dwóch esesmanów w czarnych mundurach z jego osobistej obstawy. Za nimi szybkim i zdecydowanym krokiem, z prawą ręką uniesioną w hitlerowskim pozdrowieniu szedł Baldur von Schirach, szef Hitlerjugend. W przeciwieństwie do kanclerza Inquarta, ubranego w nienaganny garnitur, von Schirach nosił czarny mundur SS. Franz widział go dość dobrze i w tamtej chwili wydał mu się on nadczłowiekiem, kimś ulepionym z lepszej gliny. Mroczne piękno antracytowo czarnego munduru uświadamiało chłopcu, że decyzja o wstąpieniu do młodzieży nazistowskiej była właściwa — wybrał dobrą drogę do pozbycia się wszelkich kompleksów, które tak boleśnie raniły jego duszę. Franz nade wszystko pragnął się uwolnić od dojmującego poczucia winy i strachu przed katolickim Bogiem. I wtedy tam, w wiedeńskim teatrze, nagle zrozumiał, jak może się przeobrazić w nowego człowieka, który już niczego nigdy nie będzie musiał się wstydzić.
Tymczasem von Schirach wszedł na mównicę. Po jego prawej i lewej stronie miejsce zajęli dwaj chłopcy z pochodniami, osobliwi akolici nazistowskiej wiary. Werble zagrały raz jeszcze i umilkły. Rozpoczęło się przemówienie. Mężczyzna mówił dość długo i mętnie o wielkim niemieckim patriotyzmie, ale dla Franza słowa nie były najważniejsze. W tamtej chwili uświadomił sobie, że stał się częścią czegoś większego, nieskończenie potężniejszego — idei, która sprawowała niepodzielną władzę nad osiemdziesięcioma milionami Niemców. Przynależność do niemieckiego kręgu języka i kultury Franz odczuwał zawsze, ale tego wieczoru jego austriacka niemieckość z pogranicza ustąpiła miejsca mitycznej sile pierścienia Nibelungów i antracytowego połysku na mundurze Schiracha. Dotąd nie do końca świadomy, uciekający przed samym sobą chłopak teraz poczuł, że narodowy socjalizm jest także jego ideą. Utraciwszy wiarę w cierpiącego i współczującego Boga z kościoła w Drasenhofen, znalazł inne bożyszcze. Oczywiście nie mógł jeszcze przypuszczać, jak wielką cenę przyjdzie mu zapłacić. Liczyło się jednak tylko tu i teraz. Jak chciał poeta — niech ta chwila trwa, niech będzie wieczna!²
Gdy Schirach skończył, wszyscy chłopcy wstali z miejsc. Franz poczuł dziwne podniecenie. Stało się coś doniosłego. Fluid udzielił się wszystkim i cała sala zaczęła śpiewać pieśń:
Uns’re Fahne flattert uns voran
Uns’re Fahne ist die neue Zeit
Und die Fahne führt uns in die Ewigkeit
Ja, die Fahne ist mehr als der Tod³.O AUTORZE
Wojciech Dutka – urodzony w 1979 roku w Bielsku-Białej pisarz, nauczyciel i historyk. Człowiek spełniony. Jego największą pasją jest pisanie. Czuje się dobrze zarówno w powieści historycznej, przygodowej, jak i sensacyjnej, ale z powodzeniem uprawia też kolaż tych gatunków. Autor wielu powieści, w tym cyklu o hrabim Mokrzyckim – polskim szpiegu i dyplomacie, cyklu starożytnego – „Apokryfu”, „Apostaty”, „Anegdoty”, a także wojennej serii kobiecej – „Amerykanki”, „Niemki” i „Japonki”.