- W empik go
Czerwona ziemia - ebook
Czerwona ziemia - ebook
O książce:
Wyspa jeszcze przed II wojną światową stała się polską kolonią i zachowała odrębność polityczną. Kiedy dziennikarz stawia pierwsze kroki w Nowej Warszawie na Madagaskarze, nic nie zapowiada, jak blisko znajduje się oko cyklonu, w którym ścierają się stary porządek z nowym.
Czy warto kłaść na szali życie w imię prawdy i rzetelności dziennikarskiej? Czy jest możliwe przeżyć wśród wygasłych wulkanów, wśród ludzi o sercach kipiących nienawiścią i żądzą władzy.
RECENZJE:
I
„Mocna, odważna, wielowymiarowa. Maciej Zajączkowski stworzył opowieść, w której precyzyjnie dopracowana fabuła staje się pretekstem do refleksji nad znaczeniem wolności, postępu i prawdy. "Czerwona ziemia" to historia pozostająca w pamięci na bardzo długo.”
Joanna Dulewicz, pisarka
II
„Mówi się, że nie ma nic bardziej przerażającego od rzeczywistości. Otóż jest... To alternatywna rzeczywistość „Czerwonej ziemi". Zajączkowski zabiera cię w podróż ku prawdzie, gdzie biletem wstępu jest odwaga. Jeśli kłamstwo to prawda w masce, determinacja będzie dłonią, która ją zedrze. Czy będzie to twoja dłoń?”
Bartosz Soczówka, Bliskie Spotkania
III
„Fascynująca fabuła i porywający, reporterski styl młodego pisarza. Książkę czyta się jednym tchem i czeka z niecierpliwością, co będzie dalej.”
Agata Misiurewicz-Gabi, dziennikarka
O autorze:
Urodzony w 1992 roku w Warszawie. Absolwent prawa i stosunków międzynarodowych, aktualnie doktorant na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu – audytor. Z zamiłowania – podróżnik.
Spis treści
PROLOG
Bealanana, 6 grudnia 1989 r.
LIPIEC
Warszawa, 3 lipca 1989 r.
Rozdział 1.
NOWA WARSZAWA
Nowa Warszawa, 18 listopada 1989 r.
Rozdział 2.
GUBERNATOR
Nowa Warszawa, 20 listopada 1989 r.
Rozdział 3.
BAL W OPERZE
Nowa Warszawa, 22 listopada 1989 r.
WRZESIEŃ
Warszawa, 8 września 1989 r.
Rozdział 4.
DZIEŃ POROZUMIENIA
Assada, 23 listopada 1989 r.
Rozdział 5.
LATARNIK
Dolina Ankeziny, 25 listopada 1989 r.
Rozdział 6.
ANTANANARYWA
Lotsohina, 26 listopada 1989 r.
PAŹDZIERNIK
Warszawa, 28 października 1989 r.
Rozdział 7.
INTERIOR
Antananarywa, 27 listopada 1989 r.
Rozdział 8.
SIEDEMNASTY
Okolice Manakany, 29 listopada 1989 r.
Rozdział 9.
W STRONĘ DOMU
Nieznane, 30 listopada 1989 r.
EPILOG
Bealanana, 6 grudnia 1989 r.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67133-01-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bealanana, 6 grudnia 1989 r.
Odzyskałem przytomność. Obudził mnie huk ulewy rozbijającej się o blaszany dach. W końcu zaczęła się pora deszczowa.
Przetarłem oczy i podniosłem się na sienniku. Przez chwilę obserwowałem pełzającego po suficie gekona. Próbował uciec przed dwukrotnie większym od niego karaluchem. Pociągnąłem solidny łyk wody z bukłaka, który znalazłem przy posłaniu i pogrążyłem się w ponurych rozmyślaniach o wydarzeniach z ostatnich dni. O mojej niepewnej i raczej niewesołej przyszłości.
Znajdowałem się nadal na wyspie, gdzieś na granicy interioru. W jednej z dwóch cel miejscowego aresztu w miasteczku Bealanana. Budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych afrykańskich placówek tego typu. Prowizoryczny, nieotynkowany, pamiętał jeszcze czasy Francuzów. Z pewnością był jednak wystarczający na potrzeby pogranicznej osady.
Deszcz, jak to bywa w tropikach, ustał niespodziewanie. Przez pojedynczy, zakratowany lufcik u szczytu ściany, zaczęły przeciskać się promienie porannego słońca. W celi panował straszliwy zaduch — jakakolwiek forma klimatyzacji została prawdopodobnie uznana za zbytni luksus. Nie pomagał nieopróżniony kubeł na nieczystości, stojący w rogu celi.
W areszcie znalazłem się wczoraj wieczorem, po odstawieniu na posterunek lokalnej policji przez oddział milicji Merinów. Znaleźli mnie w ostatniej chwili, gdy błąkałem przez kilka dni po madagaskarskim interiorze. W momencie odnalezienia byłem na skraju śmierci z odwodnienia.
Musieli mnie szukać, zazwyczaj bowiem tubylcze milicje nie operowały tak blisko polskich terenów. Szczęśliwie dla mnie, zostałem dostarczony do najbliższego miasta po drugiej stronie granicy. Musieli dostać odpowiednie rozkazy. W innym przypadku zapewne zostawiliby mnie tam, gdzie znaleźli.
Od białych policjantów z posterunku nie otrzymałem żadnych wyjaśnień. Pamiętam jedynie, że byli zaniepokojeni i wręcz przestraszeni całą sytuacją. Bez zbędnych biurokratycznych formalności wpakowali mnie do celi, zostawiając jedynie wodę. Wkrótce po tym straciłem przytomność.
* * *
Drgnąłem zaskoczony dźwiękiem otwieranego zamka. W drzwiach celi stanął gruby funkcjonariusz, którego pamiętałem z poprzedniego wieczoru.
— Śpiąca królewna się przebudziła. — Na jego twarzy pojawił się brzydki grymas, charakterystyczny dla klawiszy na całym świecie. Dzisiaj wydawał się o wiele bardziej pewny siebie niż wczoraj.
— Nieźle nawywijałeś, vazaha. Przez ciebie ściągają nam na głowę wizytę AOK-u. Ale wcześniej pogada sobie z tobą komendant. Wstawaj!
Podniosłem się z posłania i stanąłem chwiejnie na nogach. Grubas, zirytowany moją powolnością, chwycił mnie za ramię i wywlókł z celi.
— Nie martw się, przyszykujemy cię dobrze na spotkanie z czarnymi — kontynuował, prowadząc mnie korytarzem do nieznanego pomieszczenia. Najwyraźniej był w bardzo dobrym humorze. — Przyjdzie pan doktor, umyjemy cię, uczeszemy, a może, jak komendant z tobą skończy, to i my utniemy sobie małą pogawędkę — zarechotał.
Wprowadził mnie do pokoiku na drugim końcu budynku i posadził na obdrapanym taborecie. Potem szybko opuścił pomieszczenie. Dopiero wtedy dostrzegłem, że w środku czekał już na mnie starszy człowiek w lekarskim kitlu. To był chyba ten doktor, o którym wspominał grubas. Bardziej wyglądał jednak na lokalnego weterynarza.
Zlustrował mnie od stóp do głów. Potem, z ciężkim westchnieniem, zaczął badania. Zmierzył mi puls, temperaturę, a następnie osłuchał. Przez cały czas milczał. W swoim podniszczonym ubraniu musiałem prezentować się dosyć marnie. W końcu grzecznie spytałem:
— Panie doktorze, czy może mi pan powiedzieć, z jakiego powodu zostałem aresztowany?
Cały czas milcząc, spojrzał mi prosto w oczy. Z jego wzroku wyzierała obojętność pomieszana ze smutkiem. W końcu odpowiedział:
— Niestety, nie jestem upoważniony do prowadzenia z panem rozmów.
Do pomieszczenia weszła kolejna osoba. Policjant w średnim wieku, lekko siwiejący. Miał na sobie oficerski mundur.
— Będzie żył? — spytał krótko lekarza.
— Będzie. Jest tylko odwodniony. Dawajcie mu dużo wody.
Następnie lekarz zaczął zbierać swoje przybory ze stołu i wkrótce opuścił pokój. Oficer usiadł, gdzie jeszcze przed chwilą wisiała nad blatem sylwetka lekarza. Rozłożył przed sobą teczkę z dokumentami.
— Jakub Floriański, zgadza się?
— Tak — odpowiedziałem.
— Obywatel PRL, urodzony 16 maja 1959 roku... — Oficer zaczął czytać moje dane z kartki. Potakiwałem głową, potwierdzając je.
— Ja nazywam się Krzysztof Miller, jestem komendantem tego posterunku. Witamy w Bealananie — powiedział i uśmiechnął się lekko.
— Czy jestem oficjalnie aresztowany, a jeśli tak, to z jakiego powodu? — spytałem.
Komendant zamyślił się i po chwili odpowiedział:
— Tak, można tak to określić pod względem prawnym... Pod zarzutem nielegalnego przekroczenia granicy Autonomicznej Republiki Imeriny. Ale będę z panem szczery. W praktyce znajduje się pan poza moją jurysdykcją. Ja tylko tu pana przechowuję.
— Dla AOK-u? — spytałem.
— Obawiam się, że tak. — Pokiwał głową. — Przysporzył pan wielu zmartwień ludziom na górze. Mówiąc dosadniej, wkurwił pan wielu ludzi na górze. Ważnych ludzi. Lada moment ma się tu pojawić agent AOK-u. Wie pan, kiedy ostatni raz był tu agent AOK-u?
— Nie.
— Nigdy — odpowiedział. — Jest pan w gównie po uszy. A co gorsza, my tutaj też możemy się nim zachlapać. Wizyta AOK-u nigdy nie oznacza niczego dobrego — rzekł, kręcąc głową.
— Tak też słyszałem. W takim razie czemu ma służyć to przesłuchanie?
— Zaspokojeniu mojej ciekawości. — Spojrzał na mnie lodowato. — Zastanawiam się, czy jest pan tylko głupim vazahą ze starego kraju, który urządza sobie wycieczki po pograniczu, czy też kimś zupełnie innym i wszyscy skończymy w dołach z wapnem.
Ciszę, która zapadła w pomieszczeniu, przerwał huk zbliżającego się wojskowego śmigłowca. Przez okno dostrzegliśmy, że czarna maszyna ląduje bezpośrednio przed posterunkiem. W powietrze wzbiły się tumany kurzu i piasku.
Ze śmigłowca najpierw wyszedł mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny garnitur i okulary przeciwsłoneczne. W klapie jego marynarki błyszczała odznaka z trójgłową hydrą. Wyszedł spod zasięgu ramion śmigła i szybko poprawił fryzurę, maszerując energicznie w kierunku wejścia do posterunku. Za nim z helikoptera wyskoczyło kilku żołnierzy w pełnym rynsztunku bojowym, którzy natychmiast zabezpieczyli perymetr.
— Panie komendancie, myślę, że niebawem pańska ciekawość zostanie zaspokojona — powiedziałem, przeciągając samogłoski.
Chwilę potem drzwi do pokoju otworzyły się i pojawił się w nich mężczyzna w garniturze. Komendant natychmiast stanął na baczność i zasalutował. Przybysz spojrzał na niego chłodno i powiedział, głosem nawykłym do wydawania rozkazów:
— Nie będzie już pan tutaj potrzebny, panie Miller.
Oficer szybko opuścił pomieszczenie. Przybysz nie zajął jego miejsca, tylko wyciągnął krzesło, stojące wcześniej pod ścianą na środek pokoju. Następnie nonszalancko na nim usiadł i zaczął się we mnie wpatrywać.
— Wiesz, po tym jak się nam urwałeś w Nowej Warszawie, robiliśmy zakłady, czy jeszcze wypłyniesz żywy. Niewielu na to postawiło. Palisz? — spytał.
— Palę.
Bez słowa wyciągnął z kieszeni papierośnicę i poczęstował mnie. Następnie odpalił papierosa, którego wyciągnąłem. Sam także zapalił. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowało milczenie.
— Jakub, tak? — spytał. — Myślę, że na tym etapie zdajesz sobie już sobie sprawę z powagi sytuacji. Naruszyłeś szereg przepisów II Rzeczypospolitej Polskiej i Rządowej Kolonii Madagaskaru. Co gorsza, naruszyłeś także jej rację stanu.
Nadal milczałem. Mężczyzna, niezrażony, kontynuował swój wywód.
— Zdajemy sobie sprawę z części twoich działań w ostatnich tygodniach. Odpowiednie osoby zostały już przesłuchane i wyciągnęliśmy wobec nich konsekwencje. Jednak priorytetowym celem mojego przybycia do tego pięknego miasteczka jest wysłuchanie historii z twoich ust. Być może zawierać ona będzie okoliczności łagodzące — powiedział, uśmiechając się pod nosem. — Zaczynaj. Od samego początku, niczego nie pomijając.
Zrezygnowany popatrzyłem przez okno. Zakurzony dziedziniec oświetlony był promieniami sięgającego zenitu słońca.
— A jeśli odmówię? — spytałem cicho.
Agent bez słowa wyciągnął swój rewolwer i położył go na stole lufą skierowaną w moją stronę. Uśmiechnął się szeroko.EPILOG
Bealanana, 6 grudnia 1989 r.
Niedostępne w wersji demonstracyjnej.
„Konsul” sięga do ubiegłego wieku i wybiega w przyszłość, włączając się w dyskurs o Polsce
„Pisane piórem szlachetnego człowieka do dziś niegodzącego się na świat upokorzeń i niesprawiedliwości, niezależnie od granic.”
Magdalena Pramfelt,
Prezydent Stowarzyszenia
Konsulów Honorowych w Polsce
Sygnet w formie kuli zawiera zamknięte słowo
„MOC”, które jest zarówno częścią nazwy,
jak i przewodnią ideą wydawnictwa _Moc Media_
Słowa, a także książki wypełnione nimi
po brzegi, wpływają na ludzi.
Ci z kolei budują rzeczywistość.
Dlatego w wydawnictwie _Moc Media_
postawiliśmy na książki i ludzi,
którzy chcą zamieniać świat na lepszy.