- W empik go
Człowiek epoki - ebook
Człowiek epoki - ebook
Narrator opowiadania – Stanisław G. – postanawia w sposób naukowy dowieść istnienia wampirów. Czy mu się to udaje?
Niezwykły, zaskakujący tekst, który wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom czy opisom. Można go próbować określić przez takie słowa kluczowe jak: horror, wampir, groteska, kpina, nihilizm, samotność, legenda miejska, śmierć, bunt, seks, ojciec, matka, egzystencjalizm, mała stabilizacja, podwójny cudzysłów, oksymoron, wulgaryzmy, szarganie świętości. Autor prowadzi swoistą grę z czytelnikiem – manipuluje nim. Tekst jest swego rodzaju łamigłówką, labiryntem. Mimo tego dobrze się go czyta – wciąga od pierwszej strony, gdyż sztukę przykuwania uwagi czytelnika doprowadził Iredyński do perfekcji. Klimaty obecne w „Człowieku epoki” nieodparcie kojarzą się z prozą Bruno Schulza, Witolda Gombrowicza i Tadeusza Konwickiego („Nic albo nic”) – by wspomnieć tylko polskich autorów.
W „Człowieku epoki” nie tylko treść jest oryginalna, odkrywcza, niebanalna. Taki jest również styl tej powieści, który, jak zauważa Zdzisław Marcinów, cechuje „barwne przemieszanie języków: od mowy technokratów czy zawodowego żargonu dentystów, grypsery, poprzez wulgaryzmy rodem z żargonu przedmieścia, parodię języka propagandy, filozofii czy strukturalistycznej antropologii, do aluzji i parodii form języka utworów literackich”. Jak podaje ten autor recenzje „Człowieka epoki” opublikowało blisko czterdziestu recenzentów! [Zdzisław Marcinów,„W pułapce Oksymoronu. Od małej stabilizacji do narodzin wampira (o Człowieku epoki Ireneusza Iredyńskiego)”, Anthropos?, 14-15/2010]
ALEKSANDRA URBAŃCZYK (ksiazkioli.blogspot.com, 2021):
W krzywym zwierciadle.
Groteska, która zrodziła się ze świadomości sprzeczności panujących w otaczającym nas świecie, stała się w XX (i na początku XXI) wieku bardzo popularną kategorią sztuki. Groteska zniekształca obraz rzeczywistości, pozornie odziera go z powagi (wzbudza śmiech podszyty przerażeniem), a jednocześnie wytrąca z utartych kolein myślenia, zmusza odbiorcę do uważniejszego przyjrzenia się światu i dostrzeżenia paradoksów. Taką właśnie rolę spełnia króciutki utwór Ireneusza Iredyńskiego opublikowany w 1971 roku. „Człowiek Epoki” to przewrotne opowiadanie, stanowiące biografię pewnego... wampira. Autor sięgnął po mocno zakotwiczony w kulturze mit wampiryczny, który pozwala twórcom dotykać tematów tabu bądź obnażać najskrytsze obawy i lęki, ale również udowadnia, że ten motyw nie został jeszcze całkowicie wyeksploatowany. Wampir Iredyńskiego nie jest stereotypowy; w jego postaci, jak w lustrze, odbijają się nasze ludzkie słabości. Stał się pretekstem do przedstawienia kondycji współczesnego człowieka. Dodać należy, iż diagnoza pozostaje nadal aktualna.
Podczas lektury uważny odbiorca napotka liczne aluzje literackie, a także pozaliterackie smaczki. Opowiadanie podobno powstało w latach 1967-68, podczas pobytu pisarza w więzieniu. Iredyński nie poczynił starań, by osadzić akcję utworu w kontekście historycznym, ani w żadnym konkretnym czasie i miejscu (Stolicą opisywanego przez autora świata jest Oksymoron, a oksymoron oznacza „paradoks”, „niedorzeczność”), a jednocześnie dosyć skrupulatnie oddał siermiężne warunki PRL-u, łącznie z symbolicznym odniesieniem do roli cenzury, która utrudniała życie twórcom i publicystom (zmuszała ich do zręczności w operowaniu piórem, do gry w aluzje i metafory, do pisania zdań z podwójnym dnem, które skrywały ich prawdziwe poglądy). Czyż powtarzająca się scena z udziałem „członków Ligi Zdrowia Psychicznego” kołujących nisko nad miastem – nie jest elementem takiej właśnie gry: aluzją do wszechobecnej gomułkowskiej „polityki kulturalnej”?
Pomimo zaszyfrowanej symboliki - utwór czyta się lekko dzięki wprowadzeniu (na różnych poziomach) elementów komicznych, absurdalnych i purnonsensowych (np. metafory i przenośnie materializują się dosłownie). Opowiadanie jest spisanym w formie książki nagraniem magnetofonowym, które w zamierzeniu narratora ma spełnić kilka funkcji (oczywiście o komicznym wydźwięku) – jest rodzajem pamiętnika, sprawozdania, a nawet dysertacji naukowej. Jest spowiedzią, a nawet może stać się „dowodem w sprawie”, który ma zapewnić złagodzenie kary w przypadku ewentualnego śledztwa.
Stanisław G. (narrator opowiadania) – postanawia w sposób naukowy dowieść istnienia wampirów. Czy mu się udaje? Utwór jest przewrotny chociażby ze względu na „metody naukowe”, którymi posługuje się nasz „badacz”. Prędzej czy później czytelnik musi zastanowić się nad etyką postępowania i oceną jego zawodowego sukcesu w kategoriach moralnych. Dochodzi do wniosku, że lekkość poruszanych tematów jest pozorna i stanowi maskę dla raczej niewesołych przemyśleń. W najgłębszych warstwach utwór nie tylko rezonuje, ale również odzwierciedla gorzką dewizę Maksyma Gorkiego z dramatu pt. „Na dnie”: CZŁOWIEK TO BRZMI DUMNIE...
Projekt okładki: Karolina Lubaszko
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-65-1 |
Rozmiar pliku: | 171 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
...jestem nieco zakłopotany zaczynając swą opowieść, wieńczącą jedyny cel mojego życia, jakim było znalezienie wampira vel wampyra, powtarzam: jestem zakłopotany nieco, ale do mówienia zmusza mnie przekonanie, że każdy człowiek jest winien swoim siostrom i braciom w gatunku jakąś opowieść ku pokrzepieniu serc według swoich możliwości, więc i mnie od tego obowiązku uchylać się nie wolno. Pokrzepiającym dla szerokiej publiczności może być przykład uwieńczenia powodzeniem moich wysiłków i eksperymentów mających na celu udowodnienie istnienia wampirów vel wampyrów i zbadanie struktury tego zjawiska, które większość ludzi uważa za fantom, a jednak przystępuję do relacji mojego odkrycia z pewnym — jak już nadmieniłem — zakłopotaniem, bo — po pierwsze — nie wiem, co będę robił po ostatecznym zamknięciu sprawy wampirów vel wampyrów, a niewątpliwie sprawozdanie niniejsze będzie zamknięciem tej sprawy, po drugie zaś — odkrycie moje było przypadkowe, nie pokrywające się z hipotezami, jakie wysnuwałem w początkowym okresie badań, a także ujawniające bezprzydatność eksperymentów robionych wówczas przeze mnie, mówiąc skrótowo: osiągnąłem sukces nie osiągając go całkowicie. Praca moja ma podłoże w pacholęcych porachunkach z łajdackiej pamięci ojcem mym prof. dr Janem Asmodeuszem G., autorem dwudziestocztero tomowej „Krzepiącej historii cywilizacji euro-amerykańskiej”, w którym to dziele ojciec mój poddał druzgocącej krytyce rzekomy fakt istnienia wampirów vel wampyrów, udowadniając w nadobnych kadencjach (elegancja stylu, jak wszystkim wiadomo, nie wpłynęła na zornamentyzowanie scjentycznej prostoty wywodu), że wampiry vel wampyry były wymysłem ludzi o umysłach mrocznych i wzburzonych jak błotne gejzery, że była to próba wytłumaczenia nieznanych zjawisk przyrody na miarę ówczesnych wyobrażeń i że nikt nie widział wampira vel wampyra ani nie obserwował czegoś lub kogoś w trakcie czynności warunkującej nazwę, to jest podczas wysysania krwi z osobników żywych płci męskiej, żeńskiej lub z hermafrodyty. Nie wiem, dlaczego ten fragment podziałał na mnie tak silnie, mógłbym znaleźć dużo innych, równie frapujących, w licznych dziełach łajdackiej pamięci mego ojca, a jednak właśnie wzmianka o nieistnieniu wampirów ukształtowała moje dotychczasowe życie, stała się manifestacją mojego j a przeciw wielkiemu j a mojego ojca. Zaczęło się to wszystko, gdy byłem trzynastoletnim pacholęciem ukształtowanym przez mojego ojca, orędownika wytłumaczalności, jasności i przyczynowości, ukształtowanym w sensie dosłownym, gdyż łajdackiej pamięci ojciec mój znajdował czas na ćwiczenia gimnastyczne ze mną, strofowanie mnie, bym chodził zawsze wyprostowany, jak również na wspólne odwiedziny u krawca, który na polecenie mego ojca szył dla mnie ubrania zgeometryzowane; ojciec także wbił mi do głowy, że świat składa się elementów prostych i można go rozłożyć jak model sześcianu na mnogie małe sześcianiki. Za wypowiedzenie słów takich, jak „chaos”, „rozwichrzenie” czy „pokrętło”, musiałem wpłacać do domowej skarbonki część kieszonkowego, jak to robią dzieci w innych domach za powtarzanie z przyjemnością słowa „dupa”, i kara ta była dla mnie prawdziwą torturą nie dlatego, że nie mogłem sobie kupić dietetycznej mlecznej czekolady zalecanej przez autorytet służby zdrowia, lecz dlatego, iż pozbawiony byłem łechczywej przyjemności lizania monet i banknotów, o których wiedziałem, że są pokryte odrażającymi bakteriami o kształtach rozmamłanych, czego mi ojciec nie omieszkał pokazać ku przestrodze pod patentowanym mikroskopem. Aby zdusić we mnie wszelkie mgławicowe porywy właściwe okresowi dojrzewania (ojciec przekonał się doświadczalnie, że wchodzę w ten niebezpieczny okres podnosząc ze mnie precyzyjnym ruchem kołdrę), umieścił w waterklozecie napis własnoręcznie przez siebie sporządzony (klasyczna antykwa) CZŁOWIEK TO BRZMI DUMNIE, a także dostarczył mi schematów rozmnażania się ludzi, podobnych nieco do schematu radioodbiornika, który dostałem już wcześniej. Do forsownej gimnastyki doszła nauka boksu, a także kąpiele zimowe w rzece, które uzyskały sławę publiczną, jako że fotoreporterzy w nausznikach i kożuszkach gęsto błyskali fleszami, a zdjęcia przez nich porobione ukazywały się potem w ilustrowanych magazynach z podpisami: „Wielki racjonalista wraz z synem kąpie się w przerębli.” Wspomnieć też muszę o urządzeniu gabinetu ojca, a także o urządzeniu mojego dziecinnego pokoju; w jednym i drugim meble były z mas plastycznych, szkła i metalu, robione według wskazówek ojca w firmie „Funkcjonalność”, prostokątne lub kwadratowe, lampy były bez abażurów, ściany polakierowane na biało, a podłoga wyłożona łatwo zmywalnym encyklopedofixem. Dużo mógłbym jeszcze mówić o ojcu, ale sądzę, że te przykłady wystarczą, jako że opowieść moja dotyczy innego tematu, a wspomnienia o łajdackiej pamięci ojcu mym i świętej pamięci mej matce (które za chwilę podam) stanowią coś w rodzaju wstępu koniecznego do zrozumienia (proszę, „do zrozumienia”! — niezniszczalny wpływ łajdackiej pamięci mojego ojca) mojej pasji w tropieniu wampirów vel wampyrów, która we wczesnym okresie młodości stała się tak nagląca, że nie zawaham się jej nazwać idée fixe. Świętej pamięci matka moja zajmowała pokój osobny, do którego ojciec zachodził raz w tygodniu, dokładnie w niedzielę, o godzinie dwudziestej zero zero, nie zapominając o rytuale spojrzenia na zegarek i powiedzenia: „Czas na miłość i higienę” — pokój ten był urządzony zupełnie inaczej niż ojca i mój, meble były frymuśnie gięte, łoże owalne z baldachimem i koronkami, na meblach było pełno bibelotów, strusich piór, a ściany wybite bordowym brokatem zawieszone były obrazami jakby nie dokończonymi, linie i plamy na tych obrazach gięły się i niknęły w jakichś rozpylonych przestrzeniach świetlnych, w ogóle światło w pokoju świętej pamięci matki mojej było niezwykłe, trzepoczące, co sprawiały abażury z jedwabiu z dziwnymi zaciekami i meble rzucające gąszcz cieni poskręcanych ze sobą spazmatycznie. Do trzynastego roku życia opieka świętej pamięci matki mojej nade mną ograniczała się do kołysania mnie na kolanach i gaworzenia ze mną językiem przedziwnym, w którym składnia była łamana, gramatyka puchła lub chudła gwałtownie, aż wreszcie gramatyka i składnia zniknęły, pojawił się język onomatopeiczny, którego używaliśmy bez obaw, albowiem i świętej pamięci mojej matce, i mnie wiadomo było, że ojciec nie wejdzie do tego sanktuarium kobiecości poza niedzielą, godzina dwudziesta zero zero, a usłyszeć spoza drzwi nic nie będzie mógł, na drzwiach bowiem umieszczono obłe poduchy tłumiące wszelkie głosy i odgłosy; łajdackiej pamięci ojciec mój odrywał się często od swoich foliałów, by przeprowadzić ze mną ćwiczenie woli lub ćwiczenie mięśnia kapturowego, pukał wówczas do drzwi pokoju matki i gdy otwierałem je, mówił cezariańską składnią: „Stanisławie, zobaczyłem, przyszedłem, ćwiczymy.” Po owym incydencie z podniesieniem kołdry przez łajdackiej pamięci mojego ojca i ofiarowaniem mi schematu rozmnażania stosunek do mnie świętej pamięci matki wzbogacił się, zaprosiła mnie do swego pokoju, gdzie pokazała mi model dorzecza Amazonki, model pokryty płową sierścią, która jeżyła się, gdy na nią lekko dmuchnięto — wystarczał właściwie bliski oddech — model, którego zagłębienia pokryte były substancją fosforyczną, zielonkawo świecącą w mroku, model pełen wyżłobień, zgrubień, tajemnych zakamarków, zapalających się w głębi światełek, z umieszczonym wewnątrz mechanizmem wydającym pomruki i westchnienia, całość zrobiona z materii dającej się łatwo deformować, a jednak w dziwny sposób sprężynującej, w dziwny, bo bardzo powoli, tak że model najbardziej nawet zdeformowany po pewnym czasie powracał do właściwego kształtu, zaznajamiałem się — powiadam — z tym przedmiotem przez kilka tygodni zupełnie swobodnie, bo matka moja częste wizyty w jej pokoju wytłumaczyła ojcu moją skłonnością do zabawy modelem klucza wiolinowego, jaki niedawno nabyła w antykwariacie, a ojciec po namyśle oświadczył, że wspomniana skłonność nie może zdeformować mojej dziecięcej psychiki, jako że klucz wiolinowy pomimo kształtów obleśnych spoczywa na pięciolinii, precyzyjnym wyznaczniku punktów. Świętej pamięci matka moja przebierając mnie w peniuary spienione koronkami, jakieś dwuznaczne szatki z fiszbinami, gąbkami wewnątrz jedwabiu, zaznajomiła mnie z zakamarkami modelu, co przyszło jej tym łatwiej, że szatki owe łechcząc zmniejszały mnie do wymiarów lilipucich, tak iż nie byłem większy od pchły strojnie przybranej (słyszałem, że wyprodukowano kiedyś taką w mieście Tulę dla cara Wszechrosji), i posuwając się w wilgotnym mroku pachnącym jak rozkładająca się i kwitnąca równocześnie dżungla, słyszałem gdzieś daleko w górze śmiech świętej pamięci matki mojej, cieniutki, rozplatający się i splatający jak warkoczyk. Na wędrówkach tych spędzałem mnóstwo godzin, parę razy bliski byłem utonięcia w podłożach grząskich i pachnących, raz — a zdaje mi się, że było to w niedzielę — bliski byłem zagłady, olbrzymia masa jak ziemia spulchniona tektonicznymi ruchami waliła się na mnie, ale na szczęście miałem przy sobie scyzoryk odpowiednio też zmniejszony i kłując tym mikroskopijnym ostrzem walącą się na mnie masę, kłując w zapamiętałej furii — uratowałem się, masa zniknęła, a ja znów mogłem rozpocząć swoją wędrówkę przez okolicę pachnącą jakby świeżo po deszczu, i tylko gdzieś daleko był ryk niby oddalającej się burzy czy też zranionego zwierzęcia. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego pewnego dnia nie przyjąłem pomniejszających mnie szatek, wiem tylko, że zapragnąłem zapanować nad okolicą, którą poznałem, wszystkie nauki mego ojca zlały się w jedno pragnienie: zniwelować, wyrównać, uporządkować. Świętej pamięci matka moja pozwoliła mi na to z zagadkowym uśmiechem, a ja dokonując dzieła pewny byłem, że raz na zawsze ujarzmiłem okolicę, której wykroty i wzgórza, rozpadliny i tropikalna wilgoć były niedawno przyczyną moich słodkich strachów, i trwało to do chwili (ta moja pewność), gdy świętej pamięci matka moja ubrała mnie odpoczywającego (a więc bezwolnego) w szatki pomniejszające i udałem się w wędrówkę spodziewając się zastać teren zniwelowany, uporządkowany, wyrównany, ale tam nic się nie zmieniło, wróciłem i płacząc rzewnie na łonie matki wyznałem jej, że rozumiem teorię względności. Było to ostatnie moje pomniejszenie, matka chcąc przeciwstawić się mojej frustracji oraz geometryzującemu wpływowi łajdackiej pamięci ojca zaczęła zapraszać do siebie przyjaciółki, które chętnie zabawiały dziecko przebierając się w zatłuszczone barchany, zetlałe jedwabie, nakładając na siebie płaty pleśni i grzybni, obwieszając się strusimi piórami, dzwoneczkami, faramuszkami, ptifurkami, i tak ugarnirowane poddawały mnie edukacji pokrętnej, wystrzępionej, splecionej, niepewnej i mrocznej — w przeciwieństwie do edukacji mojego ojca, która była mechaniczna, przejrzysta, rozłożona na elementy i równomiernie oświetlona. Gdy ojciec wywoływał mnie z pokoju matki, aby przeprowadzić ze mną ćwiczenie umysłowe lub kartezjańską gimnastykę, syciłem się myślą, że udowodnię istnienie wampira vel wampyra i w ten sposób unicestwię ojca; wtedy właśnie myśl o wampyrze miała u mnie nasilenie idée fixe. Korzystałem z poświęcenia matki mojej i jej przyjaciółek do szesnastego roku życia, kiedy to łajdackiej pamięci ojciec mój zażądał od matki, by się poddała operacji obcięcia piersi, ściosania bioder i przemienienia łydek w graniastosłupy, matka moja wstała od stołu (działo się to podczas kolacji) i każąc mi iść za sobą przeszła do swego pokoju, gdzie wręczyła mi bez słowa parę zbutwiałych liści o wyrafinowanym wykroju, po raz ostatni nakarmiła piersią i złożywszy na mym czole wilgotny, parujący pocałunek, poleciła wrócić do stołu. Nigdy jej już nie zobaczyłem; o jej śmierci przeczytałem we „Wspomnieniach” kapitana żeglugi przybrzeżnej Januarego B., matka moja płynąc statkiem spacerowym wpadła do morza trzymana przez dużą owłosioną małpę (nikt nie potrafił wytłumaczyć obecności małpy na statku!) i na oczach publiczności opierającej się o burty poszła wraz z małpą pod wodę, by się za chwilę wynurzyć jako sześcian opleciony ośmiornicą (nieco owłosioną), macki stwora plątały się, wyginały perwersyjnie, aż wreszcie sześcian pękł, a ośmiornica strzyknęła potężnie sepią, zaciemniło się morze i niebo, rozszalała się burza o sile pięciu stopni (w skali Żdanowa) i statek musiał odpłynąć, aby uniknąć roztrzaskania o skały. Po zniknięciu matki nienawiść moja do ojca wzrosła zatrważająco, w trzewiach moich jady gulgotały wulkanicznie, aż — nie znajdując innego wyjścia — usadowiły się najbliżej atmosfery, w której mogłyby się rozpłynąć, usadowiły się na moich policzkach pod postacią dorodnych krost. W samotności byłem z tych krost nadzwyczaj dumny, lecz wśród kolegów szkolnych wstydziłem się ich okropnie i dopiero przyjaciółka mojej matki (mająca wnętrze ud pokryte srebrno-czarną pleśnią), spotkawszy mnie na ulicy zaprowadziła do siebie do domu (mąż jej, pułkownik straży pożarnej, akurat pełnił służbę na wieży), gdzie uleczyła mnie z czerwonych kopczyków metodą dość dziwną, lecz skuteczną: otóż kazała mi włożyć galowy mundur jej męża, buty z cholewami z twardej błyszczącej skóry, mosiężny wypucowany kask z kogucim piórem, i gdy tak chrzęszcząc juchtem, suknem i metalem przechadzałem się po kuchni, zawołała mnie do sypialni, wręczyła toporek strażacki i kazała porąbać konika na biegunach; uwinąłem się szybko, konik zmienił się w stertę szczap i drzazg, a ja wyciągnąłem chustkę pułkownika pachnącą tytoniem i absyntem, aby otrzeć zroszoną potem twarz; chowając chustkę w kieszeń munduru zobaczyłem na niej moje krosty, zeschnięte jak owoce głogu, podbiegłem do lustra, twarz moja była czysta, poczułem się — pamiętam — wtedy dziwnie osłabiony i poprosiłem przyjaciółkę mej matki, by pokazała mi wewnętrzną stronę ud. Pleśni nie było. Rzekoma przyjaciółka matki okazała się psychoanalitykiem, przyjacielem ojca. Wróciłem do domu i wypiłem spirytus z naczynia, w którym łajdackiej pamięci ojciec mój przechowywał cyrkiel i ekierkę odkażając te przyrządy przed użyciem, zabrałem z biurka pieniądze i udałem się na zwiedzanie szynków w naszym mieście. Podczas tej kilkumiesięcznej wędrówki widywałem kilka razy wampiry vel wampyry, udało mi się nawet jednego schwytać, ale po bliższym badaniu okazał się on zwykłym weteranem wojny burskiej, a nie wampyrem, tak, piłem wtedy tęgo, od alkoholi począwszy, a na kwasie solnym skończywszy, i próżne były starania Ligi Abstynentów (której łajdackiej pamięci ojciec mój był honorowym prezesem), by mnie schwytać i odstawić do lecznicy mlecznej. Wróciłem do domu z własnej woli, ojciec mimo kanciastości ruchów wydał mi się zjełczałym starcem, dziwnie był wobec mnie cichy, jakby się bał albo niedowierzał, że to ja, Stanisław, jedyny jego syn, wróciłem do domowych pieleszy, stwierdziłem wówczas, że przestałem ojca nienawidzić, została mi tylko niechęć, cień zaledwie poprzedniej nienawiści, a tak samo myśl o wampirze vel wampyrze przestała być jątrząca jak przedtem, pragnienie udowodnienia realności wampirów vel wampyrów straciło związek z moim ojcem, stało się bytem samodzielnym, stałym składnikiem mojego umysłu, składnikiem nie sprawiającym kłopotu. Zgodziłem się z nieśmiałą propozycją ojca, bym zaczął studiować historię, zgodziłem się, że studiowanie historii jest przejawem rozsądnego antropocentryzmu, i ojciec porażony moją zgodą zaczął cichutko płakać, jedynym przejawem jego dawnej osobowości były sześcienne łzy; studia ukończyłem już po jego śmierci, w historii nie znalazłem niezbitych dowodów na istnienie wampirów, podejrzewałem tylko kilka postaci historycznych, że w ukryciu musiały zajmować się tym procederem, ale to było tyle co nic. Nie mając poprzedników w szukaniu wampirów („Młot na czarownice” jest dziełem nie odpowiadającym dzisiejszym warunkom) musiałem szukać na ślepo, każdy mógł się okazać wampirem vel wampyrem, było to szukanie igły w stogu siana, i zaprawdę mogę mówić o szczęściu, że udało mi się trafić na wampyra, mogło minąć wiele lat, a nic bym nie znalazł, metoda bowiem, którą zastosowałem, była prosta: żyć według kaprysów, a może się trafi na wampira vel wampyra, jak widać metoda ta była antymetodą. Wspomnę pokrótce o zgonie mego ojca, zgonie dość zastanawiającym, łajdackiej pamięci ojciec mój wszedł pewnego ranka do mego pokoju bez pukania...
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI