- W empik go
Człowiek lasu - ebook
Człowiek lasu - ebook
Zdziwisz się, jaka relacja może połączyć Cię z osobą, z którą nigdy z własnej woli byś się nie zbliżył.
Ostatnią rzeczą, jakiej pragnie Milt Dale, to mieć towarzystwo w trakcie swoich wędrówek po lesie. Również Helena i jej siostra Bo wolałyby nie być skazane na kontakt z tym szorstkim mężczyzną. Dziewczęta są jednak gotowe poddać się jego surowym zasadom - byle uniknąć porwania. W drodze przez dzikie góry Arizony w tej niespodziewanej ludzkiej konfiguracji rodzi się osobliwa więź. Czy po zakończeniu wędrówki dziewczęta i samotnik będą w stanie rozejść się w swoje strony?
Miłośnicy powieści "Droga" Cormaca McCarthy’ego mogą zacierać ręce!
Zane Grey (1872-1939) - amerykański pisarz, uważany za twórcę gatunku westernu. Twórca poczytnych książek (np. "Jeźdźcy purpurowego stepu" - 1912), z których większość została zekranizowana. Łącznie napisał ponad 80 utworów, głównie o tematyce Dzikiego Zachodu, niektóre z nich przetłumaczono na język polski. W 1951 r. znalazł się na liście autorów objętych cenzurą, a jego publikacje zostały usunięte z obiegu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-5117-5 |
Rozmiar pliku: | 455 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Las stał o zachodzie słońca cichy i samotny, a ostatnie promienie światła rzucały na drzewa złote i czerwone plamy. Człowiek, przemykający się pod wielkiemi konarami, zdawał się stapiać w tych barwach z pniami wielkich jodeł i sosen i stawał się jakby częścią tego dzikiego i malowniczego krajobrazu.
Stary szczyt Baldy, najwyższy w Białych górach, wznosił się samotny i nagi, płonąc jasnem złotem w ostatnich zorzach wieczornych. A potem słońce skryło się za szczyty i cały świat gór i lasów napełnił się zimnem, błękitnem światłem zmierzchu.
Była to dzika i bogata kraina ciemnych lasów i zielonych polan, położona na wysokości dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza, otoczona ze wszystkich stron pustkowiem Arizony — dziewicza ojczyzna łosiów i jeleni, lwów i niedźwiedzi, wilków i lisów, a także kolebka i kryjówka dzikich awanturników.
Na tej wysokości już we wrześniu noce bywają bardzo chłodne i zaraz po zachodzie słońca powietrze oziębia się znacznie.
Milt Dal, człowiek lasu, stanął na skraju pagórka i począł bacznie nasłuchiwać.
U stóp jego rozciągała się niewielka dolina, pokryta świeżą trawą. Dolatywał go stamtąd słaby szmer strumienia, przerywany wyciem szakali, trzaskiem gałęzi pod stopami większej zwierzyny i głosem dzikich indyków, udających się na spoczynek.
Dla wprawnego ucha Dala wszystkie te odgłosy były zwykłą mową niezmąconej w swym spokoju puszczy. To go uspokoiło, obawiał się bowiem usłyszeć szczęk podków końskich, podków, używanych przez białych ludzi. Z Indjanami był w przyjaźni, — wojownicze ich szczepy nie miały wrogich uczuć dla samotnego myśliwca. Wiedział jednak, że gdzieś w gęstwinach ukrywa się banda złoczyńców, kradnących owce spokojnej ludności. Złodziejów tych nie chciał spotkać.
Gdy tak wodził wzrokiem po pochyłościach, nagle szczyt Baldy zapłonął raz jeszcze wieczorną zorzą, napełniając dolinę światłem i cieniem — złotem i błękitem. Woda w strumieniu zamigotała, odległe skały zarysowały się wyraźnie na tle jasnych obłoków. Gdzieś, w lesie, zaszumiał wiatr, niosąc zapowiedź deszczu. Dal odwrócił się szybko od gasnącej zorzy i począł zstępować ku dolinie.
Mając za pasem noc i burzę, nie skierował się do swego obozowiska, odległego o kilka mil, lecz podążył do starej opuszczonej chaty.
Mrok był już zupełny, gdy, skradając się, podchodził do niej. Chata, jak i wiele innych, skleconych w dolinach, mogła ukrywać zarówno dobrze Indjan, jak niedźwiedzia lub panterę, tym jednak razem, na szczęście, była pusta. Dal podniósł głowę ku ciemnym chmurom. Kilka kropel deszczu upadło mu na czoło. Wówczas wszedł do chaty.
W tej samej chwili usłyszał tętent szybko pędzących koni. Wyjrzał i dostrzegł jakieś ciemne postacie, poruszające się woddali. Ponieważ jechali pod wiatr, nie mógł ich wcześniej słyszeć, dopiero teraz rozróżniał wyraźnie pięciu jeźdźców na koniach.
Dal skoczył w głąb chaty, namacał w ciemności drabinkę i szybko, niemal bez szelestu, wdrapał się na mały stryszek, nie wypuszczając z rąk strzelby. Zaledwie opadł na posłanie z liści, gdy w chacie rozległy się ciężkie kroki i dźwięk ostróg.
— Hola, Beasley, jesteś tutaj? — zawołał donośny głos.
Nie było odpowiedzi. Ukryty człowiek zaklął zcicha i znowu zadźwięczały ostrogi.
— Hej, chłopcy, Beasley jeszcze nie przybył — rozległ się ten sam głos. — Wprowadźcie konie pod dach. Będziemy czekać.
— Czekać! — zabrzmiała niechętna odpowiedź. — Może całą noc? A nie mamy nic do jedzenia!
— Cicho bądź, Moze! Wiadomo, że tobie chodzi tylko o jedzenie. Odprowadźcie konie i rozpalcie ogień!
Dal usłyszał ciche przekleństwa, potem odgłos kopyt, chrzęst zdejmowanej uprzęży i parskanie zmęczonych koni.
Po chwili w chacie rozległy się ciężkie kroki nowego przybysza.
— Słuchaj, Gadzie, lepiej było zabrać zapasy — rzekł szorstko.
— Może i lepiej, Jim, ale naco zda się biadanie! Zresztą Beasley nie każe długo na siebie czekać.
Dal, leżąc bez ruchu, czuł, jak gorąca fala krwi uderzyła mu do głowy. A więc ten człowiek na dole — to Gad Anson, najgorszy i najniebezpieczniejszy awanturnik w okolicy, a ci inni to jego banda, znana oddawna z licznych rozbojów. Co więc miało znaczyć spotkanie Gada Ansona z Beasleyem, jednym z dwóch najbogatszych hodowców owiec i właścicieli pastwisk na całej przestrzeni Białych gór? Nie świadczyło to w każdym razie pochlebnie o Beasleyu. I wiele dziwnych spraw, dotyczących owiec i ich pastuchów, spraw, które były bardzo tajemnicze dla mieszkańców wioski Pine, teraz stało się dla Dala jasne jak słońce.
Tymczasem do chaty weszli pozostali członkowie bandy Ansona. Rozległo się trzaskanie krzesiwa i po chwili wnętrze chaty rozjaśnił czerwony blask ognia.
Dal, leżąc twarzą do ziemi, mógł dojrzeć przez szpary między belkami twarze zebranych mężczyzn. Jednego z nich tylko znał — Jima Wilsona, który przybył do Pine na długo przed Ansonem. Jim był najlepszym z całej bandy i miał przyjaciół wśród uczciwych mieszkańców wioski. Mówiono, że niezawsze był w zgodzie z Ansonem.
W świetle ogniska twarz Ansona dziwnie podobna była do głowy węża, oczy mu błyszczały, a długa i chuda postać przypominała węża, którego przezwisko często mu nadawano.
— Gad, jaki interes ma do ciebie Beasley? — zapytał Jim.
— Powiem ci, gdy sam się dowiem — odparł Anson.
Wydawał się zmęczony i siedział milczący, podczas gdy inni szeptali między sobą półgłosem.
— Cicho! — szepnął nagle Moze. — Słyszę tętent konia na szlaku.
Gad wstał i stanął przy drzwiach, nasłuchując. Na dworze wiatr wył i zawodził, a krople deszczu bębniły po dachu chaty.
— Nareszcie — odetchnął Anson z ulgą.
Zapanowała cisza, potem Dal usłyszał wyraźnie uderzenia kopyt po kamiennym szlaku wzgórza.
Ludzie w chacie poruszyli się niespokojnie, ale nikt się nie odezwał, tylko ogień trzaskał wesoło. Anson usunął się ode drzwi ruchem zwinnym i ostrożnym.
Koń zatrzymał się przed chatą.
— Hej! jest tam kto? — zawołał jakiś głos w ciemności.
— A kto idzie? — odpowiedział Anson.
— Czy to ty, Gad? — rozległo się znowu pytanie.
— To ja — odparł Anson, stając we drzwiach.
Nowoprzybyły wszedł do chaty. Był to potężny mężczyzna, otulony nieprzemakalnym płaszczem, po którym spływały lśniące krople wody. Duży kapelusz, sombrero, naciśnięty na czoło, zakrywał górną część twarzy. Widać natomiast było długie czarne wąsy i szeroką, mocną szczękę. Zarówno cała postać, jak i każdy ruch tego człowieka zdradzały ukrytą siłę i władczą, opanowaną wolę.
— Jak się masz, Gad? Dobrywieczór, Jim! Przysłałem po was w jednej... drobnej sprawie... zupełnie prywatnej.
I znaczącym ruchem dał znać Ansonowi, aby ludzie jego opuścili chatę.
— Ano — mruknął Gad niechętnie, zwrócił się jednak do towarzyszów i rzekł rozkazująco: — Moze, Shady i ty Burt, idźcie siodłać konie i czekajcie na mnie. A teraz, — mówił dalej, gdy pozostali już sami — co mi masz do powiedzenia, Beasley, jaką grę prowadzisz? Jim zna wszystkie moje sprawy, możesz przy nim mówić.
Beasley zbliżył się powoli do ognia i wyciągnął ręce, jakby je chciał rozgrzać.
— Tym razem nie chodzi o owce — rzekł.
— Tak też myślałem.
— Ta sprawa przypadnie ci do serca. Będziesz miał do czynienia z Alem Auchinclossem, który zrobił ciebie tem, czem jesteś obecnie — wyrzutkiem, wyjętym z pod prawa.
Anson drgnął gwałtownie, Jim pochylił się ku mówiącemu. Beasley spojrzał niepewnie w stronę drzwi i począł mówić szeptem.
— Stary Al jest chory i zapewne niedługo pożyje. Posłał więc do Missouri po swoją siostrzenicę, młodą dziewczynę... Chce jej zostawić swe pastwiska, owce i cały majątek. Zdaje się, że nie ma innych spadkobierców. Pomyślcie tylko! Odda jej wszystko — dom, konie, owce! Wiecie, że ja i Al byliśmy niegdyś wspólnikami, potem on zaklinał się, że go oszukałem i wygnał mnie precz. Ale ja wam mówię i zawsze powtarzam, że to on skrzywdził mnie niecnie, że winien mi owce i pieniądze. Mam w Pine i tu na szlaku tyluż przyjaciół, co i Auchincloss... A teraz słuchaj, Gad...
Zatrzymał się, aby nabrać oddechu; jego wielkie ręce drżały nad ogniskiem. Anson słuchał pochylony, jak zwierz gotowy do skoku. Jim stał bez ruchu, wpatrzony w mówiącego.
— A więc słuchajcie — ciągnął dalej Beasley. — Dziewczyna ma przyjechać na stację Magdalena szesnastego, to znaczy, od jutra za tydzień. Weźmie omnibus pocztowy do Snowdrop, gdzie będą na nią oczekiwać ludzie Ala.
— Hm, — mruknął Anson, gdy Beasley znowu się zatrzymał — i cóż z tego?
— Dziewczyna nie powinna dojechać do Snowdrop.
— Chcesz, abym zatrzymał omnibus i porwał dziewczynę?
— Tak.
— A co potem?
— Usuń ją... niech zaginie. Zresztą, to twoja rzecz. Wtedy ja wytoczę proces Auchinclossowi, niech go licho porwie! A kiedy zdechnie, zabiorę jego majątek... według prawa. Dziewczyna może się potem zjawić, to mnie już nie będzie obchodziło. Załatwcie to we dwóch, ty i Jim, a jeżeli użyjecie całej bandy, nie mówcie im, co i jak. Będziecie dobrze opłaceni. Ale pamiętajcie: gdy dostaniecie zapłatę, opuścicie na zawsze te strony.
— To będzie najrozsądniej, — przyznał Gad — ale słuchaj, Beasley, — dodał po namyśle — czy się nie przerachujesz? Stary Al jest chytry i może cię wystrychnąć na dudka.
— Stary Al jest umierający — rzekł Beasley z pewnością siebie, nie pozostawiającą ani cienia wątpliwości.
— To prawda, niebardzo był raźny, gdy go widziałem ostatni raz — zgodził się Gad. — Dobrze, Beasley, podejmę się tej roboty. Jak poznam dziewczynę?
— Nazywa się Helena Rayner — odrzekł Beasley prędko. — Ma lat dwadzieścia. Wszyscy Auchinclossowie są przystojni, a ona jest z nich podobno najpiękniejsza...
— Hm... Beasley, to jest gra niebezpieczna, ja tego nie lubię... Zawsze jednak ufałem twemu słowu. Musimy to obgadać... ile będzie dla mnie?
— Nie wtajemniczajcie nikogo, a cała zapłata wam się dostanie... co sądzisz o dziesięciu tysiącach owiec lub o ich wartości w złocie?
Jim zagwizdał zcicha.
— A potem odjedziemy w inne strony? — zapytał półgłosem Anson.
— Tak, jak było powiedziane.
— Możesz na mnie liczyć, Beasley. Szesnastego sierpnia na stacji Magdalena... nazywa się Helena i jest ładna?
— Tak. Moje stada będą szły na południe mniej więcej za dwa tygodnie. Przyślij mi słówko przez pasterzy, a spotkam się z wami.
Beasley włożył rękawice na rozgrzane nad płomieniem ręce, nasunął głębiej sombrero i, rzuciwszy słowo pożegnania, wyszedł z chaty.
— Jim, co o nim myślisz? — zapytał Gad Anson.
— Słuchaj, stary, sprzedałby nas obu, jak nic — odparł Jim.
— Ano, tak, — mruknął Gad — ale teraz wracajmy do obozu.
Po chwili rozległo się znowu parskanie koni, stłumione głosy, a potem tętent kopyt na szlaku. Tętent oddalał się szybko, aż ucichł zupełnie.
I znowu ciszę leśną przerywało tylko zawodzenie wiatru i jednostajny szum deszczu.ROZDZIAŁ II.
Milt Dal powstał powoli i w zamyśleniu wpatrywał się w otaczający go mrok.
Miał lat trzydzieści. Jako czternastoletni chłopiec uciekł ze szkoły i z domu, dostał się do pociągu, wiozącego na zachód pionierów i jeden z pierwszych widział, jak na pochyłościach Białych gór budowano chaty z ciosanych balów. Nie pociągała go jednak ani uprawa roli, ani hodowla owiec, ani wogóle monotonna i żmudna praca domowa, to też od dwunastu lat żył w lesie, rzadko tylko odwiedzając wioski Pine, Show Down i Snowdrop. Nie znaczyło to, aby był obojętny dla ludzi; bynajmniej, miał dla nich wiele życzliwości i wszędzie chętnie go witano, ale Dal całą siłą pierwotnego człowieka kochał życie swobodne, samotność i piękno przyrody.
Taki był człowiek, który tej nocy wykrył niecny spisek przeciwko jedynemu w tych stronach białemu człowiekowi, nie żywiącemu dla niego przyjaznych uczuć.
— Ach, ten Beasley — mruknął do siebie. — Beasley, spiskujący z Gadem Ansonem! Ano, Gad miał rację, Al Auchincloss jest ciężko chory. Biedny staruszek! Jeśli mu opowiem to, co słyszałem, nigdy mi nie uwierzy, to pewne.
Dziewczyna... Helena Rayner...—rozmyślał dalej— ma lat dwadzieścia. Beasley chce ją porwać... to dla niej gorsze, niż śmierć!
Dal przyjmował dotychczas wypadki życiowe ze spokojem umysłu i obojętnością, jaką daje długie wtajemniczanie się w mądrość leśnego życia. Zbrodniarze knuli swe niecne zamiary, aby chyłkiem, niespodziewanie napaść na swą ofiarę, jak wilk na bezbronną sarnę. Wilka często zabijał właśnie za to, z ludźmi złymi lub dobrymi jeszcze się nie mierzył. Wogóle miał mało z ludźmi do czynienia. Starcy i dzieci budzili w nim litość, ale, jak dotąd, nie interesował się nigdy młodemi dziewczętami, a oto teraz obraz tej nieznanej Heleny Rayner dziwnie owładnął jego wyobraźnią.
I nagle zdał sobie sprawę, że zamierza pokrzyżować plany Beasleya nie ze względu na starego Ala Auchinclossa, ale aby przyjść z pomocą nieznanej bezbronnej dziewczynie. Może już była w drodze na Zachód, sama, pełna nadziei, z myślą o przyszłym domu. Jakże mało wie człowiek, co go czeka u kresu podróży! Wiele śladów ginie nagle w leśnej gęstwinie i tylko doświadczony myśliwiec zdoła odgadnąć dzieje ich tragedji.
Dal czuł, jak gorąca fala krwi uderza mu do głowy. Dotąd nie brał udziału w walkach, ani zapasach między ludźmi i nie znał, co to gniew; teraz jednak krew się w nim burzyła na myśl o niecnej zasadzce, zastawionej na niewinną dziewczynę.
— Stary Al nawet mnie nie wysłucha, a w każdym razie nie uwierzy — dumał. — Może nawet nikt mi nie uwierzy... A jednak Gad Anson nie dostanie dziewczyny!
Tak, Dal Milt był już zdecydowany i wiedział dobrze, jak ma postąpić.
Wziął strzelbę, zsunął się ze stryszka i ostrożnie wyjrzał przez drzwi.
Noc była zimna, wietrzna, ciemna. Poszarpane chmury sunęły po niebie i tylko czasami zamigotała gwiazda. Mżył drobny, zimny deszcz. Z lasu dochodził głuchy posępny szum.
— Jednakże tu przenocuję — mruknął, cofając się do chaty.
Z ogniska pozostały tylko czerwone głownie. Dal wyciągnął z myśliwskiej kurtki woreczek z solą i kilka kawałków suszonego mięsa. Mięso położył na rozżarzonych węglach, a gdy poczęło skwierczeć, wyciągnął je zaostrzonem drewienkiem i zabrał się z apetytem do jedzenia.
Siedział na kłodzie drzewa, grzejąc dłonie przy cieple rozżarzonych głowni, wpatrzony w migotliwy, czerwono-złoty blask dogasającego ogniska.
Na dworze szalała wichura, szum lasu wzrastał do potęgi głuchych grzmotów, ale Dal czuł, jak rozkoszne ciepło przenika mu członki, jak ogarnia go miła senność. Słyszał wiatr, hulający między drzewami, czasem z łoskotem rozhukanego wodospadu, to znowu z hałasem, podobnym do zgiełku cofającej się armji. Od czasu do czasu wichura zamieniała się w głuche, żałosne zawodzenie. A w tlejących głowniach jawiły mu się dziwne obrazy, dziwne, niby senne marzenia.
Wkońcu Dal wstał, wdrapał się na stryszek i wkrótce mocno zasnął.
O szarym świcie ruszył naprzełaj do wioski Pine.
W nocy wiatr zmienił kierunek i deszcz przestał padać, lekki szron pokrył trawę. Zagajniki i polany były jeszcze szare w niepewnem świetle poranku, w gęstwinach zaś leśnych czaił się mrok. Cisza była tak zupełna, że zdawała się przybierać realne, choć nieuchwytne kształty. Potem niebo na wschodzie zapaliło się jutrzenką, rozjaśniając mroki przedświtu, a uśpiony las zbudził się, aby przyjąć złote promienie wschodzącego słońca.
Były to najszczęśliwsze chwile samotnych dni Dala, tak jak zachód słońca był dla niego zawsze chwilą smutku. Było też coś w jego krwi, co przenikało go radością na dźwięk głosu jelenia, ilekroć cicho, bez szelestu, przemknął przez polanę, pozostawiając ciemne ślady na zroszonej trawie.
Dal szedł zygzakiem, unikając trudnych pochyłości, ale „senacas“, tak zwane przez meksykańskich pasterzy łąki parkowe, były równe i dostępne, jakgdyby zrobione przez ludzi dla kontrastu z dzikiemi i urwistemi wzgórzami. Zarówno otwarte senacas, jak i gąszcz leśny na wzgórzach były dla wprawnego oka Dala pełne życia. Łopot skrzydeł, a potem szary cień, który mignął między jodłami, świergot w krzakach lub skradające się kroki zwierza miały dla niego znaczenie, łatwe do odgadnięcia. Raz, gdy bezszelestnie wszedł na małą polankę, ujrzał rudego lisa, podkradającego się do stada kuropatw, ale kuropatwy zerwały się do lotu, a lis uszedł w las.
Dal zawsze gdy przychodził do Pine, miał zwyczaj przynosić zwierzynę przyjaciołom, którzy przyjmowali go z radością. I jakkolwiek śpieszył się bardzo, nie miał zamiaru odstępować od swych przyzwyczajeń.
Po kilku godzinach wszedł do wielkiego lasu świerkowego, gdzie olbrzymie, sękate drzewa wznosiły się majestatycznie jedne przy drugich, a ziemia pokryta była pachnącą warstwą igliwia, gładką jak kobierzec. Ze wszystkich stron patrzyły na wędrowca zgrabne wiewióreczki, jedne drobne, bronzowe, zręcznie przeskakujące z drzewa na drzewo, inne większe, rude, a wreszcie najpiękniejsze — ciemno-szare z puszystemi białemi ogonami i pierzastemi uszkami.
Z lasu świerkowego wyszedł na dużą polanę, potem przebył łagodną pochyłość, gdzie świerki i osiki tworzyły malownicze grupy, a słoneczne ciepłe polanki poprzecinane były błyskotliwemi strumieniami. Nagle usłyszał gulgotanie indyków; skłoniło go to do zmiany kierunku i cicho obszedł kępę zielonych drzew, za któremi na bujnej trawie pasło się kilkanaście sztuk wspaniałych indyków. Na szelest kroków Dala podniosły głowy i zwróciły się w jego stronę ruchem tak charakterystycznym dla tych ptaków.
Dzikie indyki są jednemi z najtrudniejszych ptaków do upolowania, jednakże Dal zabił dwie sztuki, a pozostałe poczęły uciekać jak strusie, unosząc się nad ziemią, mniej więcej na wysokość człowieka. Po chwili zniknęły już w lesie.
Przerzucił zabite indyki przez ramię i poszedł w dalszą drogę. Po chwili doszedł do miejsca, gdzie między cedrami i świerkami otworzyło się jakby okno na rozległą, pustą przestrzeń, ciągnącą się hen ku ciemnej, niepewnej linji horyzontu.
Mała wioska Pine leżała na tej równinie. Droga, równoległa do bystrego strumienia, wiła się między grupami chat, nad któremi wznosiły się ku górze słupy błękitnego dymu. Ze wszystkich stron otaczały je pola żyta i owsa, ozłocone promieniami słońca, a dalej zielone łąki ciągnęły się aż do krainy lasów.
Nie był to krajobraz sielankowy, raczej dziki, ale pogodny i spokojny, przypominający dawne osiedla ludzkie, pełne szczęścia i dostatku, gdzie życie płynęło równo, w spokoju i odosobnieniu.
Dal zatrzymał się przed przytulną, małą chatką z niewielkim ogródkiem, obsadzonym słonecznikami. Na jego wołanie we drzwiach chatki ukazała się siwa i zgarbiona, ale bardzo jeszcze żwawa staruszka.
— Ach, mój Boże, toż to przecież Milt Dal! — zawołała na powitanie.
— Ja sam — odparł wesoło. — Przyniosłem pani indyka.
— Dal, jesteś naprawdę dobrym chłopcem, że nigdy nie zapominasz o starej wdowie Cass... Co za indyk! Pierwszy, jakiego widzę w tym roku. Mój Tom czasem przynosił mi takie ptaki... I może jeszcze kiedy przyniesie?
Mąż jej, Tomasz Cass, poszedł przed laty do lasu i więcej nie wrócił. Ale biedna staruszka zawsze na niego czekała i nie traciła nadziei.
— Wielu ludzi zaginęło w lasach, a potem wracało — rzekł Dal, tak jak powtarzał jej to wiele razy.
— Proszę do chaty. Jesteś na pewno głodny. No, powiedz, synu, kiedy ostatni raz jadłeś świeże jajka lub jajecznicę?
— Powinna to pani pamiętać — odparł ze śmiechem, idąc za nią do małej, czystej kuchenki.
— Święty Boże! Toż to było przed tylu miesiącami — mówiła, wstrząsając siwą głową. — Milt, powinieneś porzucić to dzikie życie, ożenić się, mieć dom rodzinny.
— Zawsze mi to, matko, powtarzacie.
— I zobaczę jeszcze, jak to zrobisz... siadaj teraz, a za chwilę podam ci coś, na co ci ślinka pójdzie do ust.
— Dziękuję wam, matko. Powiedzcie mi też, co tu słychać nowego?
— Nowego? Co może być nowego w tym zamarłym kącie — odparła; krzątając się jednakże po kuchni, aby przygotować dla Dala jajecznicę, poczęła opowiadać o wszystkiem, co się zdarzyło w wiosce od czasu jego ostatniej bytności.
Dal czuł się dziwnie dobrze w tej czystej kuchence, przy schludnym stole staruszki, słuchając jej ploteczek, opowiadanych spokojnym głosem, z miłym, pogodnym humorem.
— A jak się ma stary Al Auchincloss? — zapytał wreszcie.
— Marnie... marnie, — westchnęła — jeździ jednak konno niegorzej niż dawniej. Już mu niedługo na tym świecie... Ale... ale, to mi przypomina o największej nowinie, jaką kiedykolwiek słyszałeś.
— Co mówicie! — wykrzyknął Dal, aby zachęcić podnieconą mówieniem staruszkę.
— Al posłał do Saint Joe po swą siostrzenicę, Helenę Rayner. Ma po nim odziedziczyć majątek. Słyszeliśmy dużo o niej... mówią, że śliczna z niej dziewuszka... No, Dal, masz dobrą sposobność. Porzuć swoje lasy i zabierz się do pracy... Możesz ożenić się z tą dziewczyną.
— Nie mam na to żadnych danych — odparł Dal z uśmiechem.
Staruszka obruszyła się.
— Co ty wiesz! Każda dziewczyna chciałaby ciebie, Dal, gdybyś tylko na którą spojrzał.
— Mnie? Dlaczegóż to, matko — zapytał zdziwiony i rozbawiony jej pewnością.
— Dlaczego? Naprawdę, Milt, żyjąc w tych lasach, jesteś zupełnie jak dziesięcioletni chłopczyk... lub tak stary, jak te wzgórza... Niema tu żadnego chłopca, którego możnaby nawet porównać z tobą. A ta dziewczyna ma ognistość Auchinclossów.
— Nie jest więc może, mimo wszystko, takim skarbem — odparł.
— Nie masz powodu ich kochać, to prawda, ale słuchaj, Dal, wszystkie kobiety z ich rodziny są dobremi żonami.
— Ależ, matko, to są tylko marzenia, — rzekł poważnie — ja nie chcę żony. Szczęśliwy jestem, żyjąc w lesie.
— I masz zamiar całe życie żyć, jak dziki Indjanin?
— Mam nadzieję.
— Wstydziłbyś się! Znajdzie się jednak dziewczyna, która cię zmieni i dałby Bóg, aby to była Helena Rayner.
— Przypuśćmy, żeby mnie zmieniła, ale nie zmieni nigdy starego Auchinclossa, który mnie nienawidzi, wiecie o tem.
— Nie jestem tego pewna. Któregoś dnia spotkałam Ala i pytał o ciebie. Mówił, że jesteś dzikus, ale przyznawał, że ludzie tacy jak ty są dobrymi osadnikami. Bóg tylko wie, ile dobrodziejstw wyświadczyłeś tej wiosce. Stary Al nie uznawał twego sposobu życia, lecz nie żywił do ciebie złych uczuć, póki twoja oswojona pantera nie porwała mu tylu owiec.
— Matko, nie wierzę, aby Tom porwał owce Ala — odparł Dal z przekonaniem.
— Jednak Al i wielu innych tak sądzi — odparła staruszka, wstrząsając siwą głową. — A i ty nie przysięgniesz, że tak nie było, zato dwóch pastuchów przysięgało, że widzieli twego Toma.
— Widzieli tylko panterę zdaleka i tak się przerazili, że uciekli. Toma nie można o to podejrzewać; jest on najbardziej oswojony ze wszystkich moich pieszczochów. Czyż nie próbował położyć głowy na waszych kolanach i lizać wam rąk?
— Tak, lepiej jednak zostawiaj Toma w lesie, gdy przychodzisz do nas.
Dal skończył jedzenie i, pogadawszy jeszcze chwilę ze staruszką, począł się żegnać.
— Czy wrócisz niedługo, — zapytała — chociażby dlatego, żeby zobaczyć siostrzenicę Ala? Będzie tu za tydzień.
— Tak, wpadnę tu niedługo. Matko, czy widzieliście moich przyjaciół Mormonów?
— Nie widziałam i nie chcę ich widzieć. Wiem tylko, że pracują teraz u Beasleya.
— Naprawdę! — zawołał Dal ze zdumieniem. — I cóż oni tam robią?
— Beasley tak się zbogacił, że buduje sobie nową zagrodę i potrzebował pomocników.
— Beasley się zbogacił — powtórzył w zamyśleniu. — Coraz więcej koni, owiec i bydła, czy tak?
— Boże drogi, Beasley już sam nie wie, co posiada. Jest najpotężniejszym w tych stronach człowiekiem od czasu, gdy stary Al począł podupadać. A to pewne, że powodzenie Beasleya nie poprawia mu zdrowia! Słyszałam, że ostatnio bardzo się kłócili. Al nie jest już tym, co dawniej.
Pożegnawszy się ze staruszką, Dal odszedł w zamyśleniu. Beasleya nietylko trudno było podejść, równie trudno i niebezpiecznie było mu się przeciwstawić.
Po drodze spotykał znajomych, którzy witali go przyjaźnie. Po długiej nieobecności Dal odczuwał zawsze napływ serdeczności, spotykając wieśniaków z Pine. Uczucie to mijało jednak prędko, gdy znalazł się znowu w leśnem pustkowiu, bo w istocie ludzie ci z małemi wyjątkami niewiele o niego dbali. Nie uważali Dala Milta za swego, bo wolał las i swobodę, niż spokojne życie w wiosce. Jedni sądzili, że jest leniwy, inni mieli go za niedołęgę lub wprost za głupca, a wielu przyznawało, że ze sposobu życia jest raczej Indjaninem, niż człowiekiem ich rasy. Nie przeszkadzało im to jednak zwracać się do niego o pomoc lub radę, a ponieważ Dal nigdy nie odmawiał ani jednego, ani drugiego, jego wizyty w Pine przedłużały się zawsze, mimo jego chęci.
Stał właśnie przed sklepem z kilku wieśniakami, gdy na ulicy ukazał się Beasley.
— Halo, Milt! — zawołał, podchodząc z wyciągniętą ręką.
Powitanie było serdeczne, lecz w oczach miał Beasley błysk nieufności. Jego pewne siebie zachowanie wskazywało, że mógł być zarówno dobrym przyjacielem, jak i niebezpiecznym wrogiem.
Dal podał mu rękę.
— Jak się miewasz, Beasley?
— Nie mogę się skarżyć, choć pracuję jak wół. A co słychać w lasach?
— Dużo indyków i jeleni, niedźwiedzi też. Zima będzie pewnie wczesna i łagodna.
— To dobrze, a skąd teraz przybywasz?
— Naprzełaj z mego obozu.
— Twego obozu? Nikt go dotąd nie mógł odnaleźć — odparł Beasley niechętnie.
— Jest tam... w górach.
— I przyznaj się, czy twoja pantera jest tam uwiązana u drzwi chaty? — zapytał Beasley, a ledwo dostrzegalne drżenie wstrząsnęło jego potężną postacią.
— Tom nie jest uwiązany, ja zaś nie mam chaty — odparł Dal spokojnie.
— Czyż możliwe, aby ta bestja chodziła swobodnie po twoim obozie.
— Tak jest.
— Tam, do licha! Nie lubię tych stworzeń. Już nieraz pantery tropiły mnie nocą. Nie powiem, abym się ich bał, ale mnie drażnią. Czy długo tu zabawisz?
— Tak, jakiś czas.
— To zajrzyj do mnie. Zawsze chętnie cię powitam. Kilku twych dawnych przyjaciół pracuje teraz u mnie.
— Dziękuję, wpadnę do was.
Beasley miał już odejść, gdy nagle, jakby jakaś myśl go wstrzymała, zwrócił się do Dala.
— Słyszałeś pewnie, że staremu Alowi Auchinclossowi niewiele już się należy? — zapytał.
— Pani Cass już mi o tem mówiła, biedny Al!
— Tak, już się skończył. Żal mi go, chociaż Al nigdy nie był rzetelny...
— Beasley, — przerwał Dal gwałtownie — nie mów mi tego. Al był zawsze najuczciwszym i najbardziej prawym człowiekiem w tej krainie pastwisk.
Beasley rzucił na Dala ponure spojrzenie.
— Słuchaj, Dal, — rzekł z naciskiem — to, co ty myślisz, nie wpłynie na nasze zdanie tutaj. Ty mieszkasz w lesie...
— Jednakże, mieszkając w lesie, mogę mieć swoje zdanie i wiedzieć bardzo dużo — odparł Dal tym samym tonem.
Otaczająca ich grupa ludzi zamieniła między sobą zdziwione spojrzenia. Milt Dal ukazał się im pod nową postacią. Beasley też nie umiał ukryć zdumienia.
— Wiesz... o czem? — zapytał mimowoli.
— O tem, co się dzieje w Pine.
Kilku mężczyzn zaśmiało się zcicha.
— Oho! Niejedno tu się dzieje — wtrącił Lem Harden.
Prawdopodobnie przezorny Beasley nigdy nie uważał Dala za człowieka, z którym należy się liczyć, a w każdym razie nie przypuszczał, że może mu stanąć wpoprzek drogi. W tej chwili jednak wyczuł lub odgadywał w Dalu przeciwnika. Zaniepokoiło go to i zdumiało.
— Czy wiesz, — rzekł po chwili — że nie jestem z Alem w zgodzie? Kłócimy się od lat dawnych. Wiele z tego, co on ma, należy do mnie i będzie znowu moje. Przypuszczam, że ludzie będą musieli wziąć stronę jego lub moją... Większość jest za mną. Za kim ty się wypowiesz? Al nigdy nie miał o tobie dobrego mniemania, a zresztą to człowiek umierający. Czy weźmiesz jego stronę?
— Tak, przyznaję, że stanę przy nim.
— To dobrze, cieszę się, żeś się wyraźnie wypowiedział — odparł krótko Beasley i odszedł pewnym krokiem człowieka, który potrafi usunąć ze swej drogi każdą przeszkodę.
— Milt, to niedobrze, że zrobiłeś sobie z Beasleya wroga — rzekł Lem Harden. — On ci tego nie daruje.
— Na pewno zagarnie schedę po starym Alu — dodał Jess.
— A jednak to szlachetnie ze strony Dala, że się tak ujął za biednym Alem — wtrącił brat Lema.
Dal pożegnał się z wieśniakami i odszedł zamyślony. To, co wiedział o Beasleyu, już mu tak nie ciężyło, a droga, którą obrał, wydawała mu się najsłuszniejsza. Zanim jednak miał się zobaczyć z Alem Auchinclossem, musiał niejedno jeszcze przemyśleć, a na to potrzeba mu było godziny samotności pod cienistemi świerkami.ROZDZIAŁ III.
Po południu, oddawszy kilka usług mieszkańcom wioski, Dal udał się do Auchinclossa.
Płaski, czworokątny budynek z drewnianych bali i kamieni stał na niewielkiem wzgórzu, o pół mili angielskiej od wioski.
Dom ten, wyglądający raczej na fortecę, był pierwszy, jaki zbudowano w tych stronach. Budowę przerywały częste napady Indjan, teraz jednak kraj się uspokoił, a dom Auchinclossa wznosił się, jak dawniej ponad stodoły i szopy różnego rodzaju i wielkości; poniżej ciągnęły się rozległe, dobrze uprawne pola. Kołysały się w słońcu złote łany owsa, a stada koni, bydła i owiec pasły się na zielonych pastwiskach, poprzecinanych taśmą bystrych strumieni.
Wszędzie widać było dostatek, oraz pracę i dbałość właściciela, który utrzymywał dom w porządku, uprawiał pola i miał oko na cały dobytek.
Tego popołudnia Dal zastał starego Ala Auchinclossa, siedzącego w cieniu werandy i rozmawiającego z kilkoma pastuchami i drwalami.
Auchincloss był człowiekiem wspaniałej budowy o szerokich, mocnych barach. Nie miał jeszcze siwych włosów i nie wyglądał na starego, na twarzy jego jednak malowało się pewne znużenie, jakby szary cień zgnębienia, który mówił o jego wieku i przemijającem życiu. Rysy twarzy były spokojne i czyste w rysunku, jakby rzeźbione, a niebieskie oczy szczere i pełne wyrazu, chociaż nieco smutne.
Dal nie był pewien, jak zostanie przyjęty, i nie zdziwiłby się wcale, gdyby go poprostu wyrzucono. Nie był tu od lat wielu, z pewnem więc zdumieniem spostrzegł, że Al ruchem ręki oddalił swych ludzi i przyjął go bez niechęci.
— Jak się macie, Al? — rzekł swobodnie, opierając strzelbę o ścianę domu.
Auchincloss nie wstał, lecz wyciągnął rękę na powitanie.
— Ano, cóż, przyznaję, że po raz pierwszy nie mam uczucia, abym mógł położyć cię na obie łopatki.
— To znaczy, że nie czujecie się dobrze. Przykro mi bardzo, wierzajcie — odparł Dal.
— Nie, to nie to. Nigdy w życiu nie chorowałem. Ja się skończyłem, jak koń silny i pracowity, który robił za dużo... Ale ty, Dalu, nic się nie starzejesz. Życie w lesie płynie ponad człowiekiem.
— Tak, czuję się doskonale i nie dbam, że czas mija.
— Ano, może nie byłeś takim głupcem, jak się zdawało... myślałem czasem o tem, teraz, gdy mam czas myśleć... Ale, Dalu, nie wzbogaciłeś się wcale.
— Mam wszystko, czego chcę i czego potrzebuję.
— Ale nie pomagasz nikomu, nie zrobiłeś w życiu nic dobrego.
— Nigdy nie zrozumiemy się, Alu — odparł Dal z uśmiechem.
— To prawda... a jednak teraz przyszedłeś mnie odwiedzić.
— Niezupełnie. Przedewszystkiem chcę wam zapłacić za owce, które, według was, porwała moja oswojona pantera. Ile ich było?
— Coś koło pięćdziesięciu.
— Tak dużo? I naprawdę przypuszczacie, że to mój Tom porwał je wszystkie?
— Hm, jestem tego zupełnie pewny.
— Niech tam, nie mówmy o tem więcej. Zapłacę za nie, spłacę je swą pracą.
— Milt Dal, czy masz zamiar pracować u mnie, aby spłacić te owce? — zapytał stary osadnik z niedowierzaniem.
— Tak jest — odparł Milt.
— No, niech mnie licho porwie, — rzekł, patrząc przenikliwie na Dala — co się z tobą stało? Czy dowiedziałeś się, że moja siostrzenica przyjechała i chcesz ją sobie pozyskać?
— Tak, Alu, moja propozycja jest w pewnym związku z jej przyjazdem — rzekł szczerze. — Nie miałem jednak zamiaru pozyskiwać jej sobie, jak się wyraziłeś.
— No, no, jesteś podobny do innych młokosów, Dalu. Zresztą to dobry znak. Wiedziałem, że tylko kobieta zdoła wyciągnąć cię z lasu. Ale słuchaj, chłopcze! Moja siostrzenica, Helena Rayner, zrobi z tobą wszystko, co jej się spodoba. Nigdy jej nie widziałem, ale mówią, że jest podobna do matki, a Nell Auchincloss, co to była za dziewczyna!
Dal czuł, że się czerwieni. Nie spodziewał się, że rozmowa weźmie taki obrót.
— Naprawdę, Al... — zaczął.
— No, no, nie wykręcaj się, chłopcze! Ale w każdym razie to pięknie z twej strony, że zrobiłeś tę propozycję. To mi wystarcza. Nie troszcz się więcej o te owce.
— Chciałem jeszcze w jednej sprawie porozmawiać z wami, — zaczął Dal z wahaniem — to jest o Beasleyu.
Auchincloss zerwał się gwałtownie i płomień gniewu przebiegł mu po twarzy.
— Nie wspominaj przy mnie tego... tego mieszańca! — wybuchnął. — To mnie doprowadza do wściekłości... Słuchaj, ja ci nie zapomnę, żeś szczerze ze mną rozmawiał... żeś stanął po mojej stronie. Lem Harden powiedział mi o tem. Ucieszyłem się i dlatego dziś zapomniałem o dawnej niezgodzie. Ale ani słowa o tym złodzieju owiec... albo wypędzę cię precz!
— Ależ, Alu, bądźcie rozsądni, — tłumaczył Dal — muszę koniecznie pomówić z wami... o Beasleyu.
— Nie potrzeba. Nie będę słuchał.
— A jednak musicie słuchać! Beasley chce zabrać twój majątek. Już porozumiał się...
— Na Boga! Wiem o tem — wykrzyknął Auchincloss, którego twarz była teraz wprost sina. — Czy myślisz, żeś mi powiedział coś nowego? Zamilcz, Dal, nie zniosę nic więcej.
— Ależ jest coś jeszcze gorszego — mówił Dal prędko. — Dużo gorszego! Życie wasze jest zagrożone... a wasza siostrzenica... Helena... ma być...
— Milcz... i wynoś się! — krzyczał starzec, wygrażając pięściami.
Zdawało się, że za chwilę padnie, gdy cały drżący cofał się ku domowi. Kilka chwil szalonego uniesienia zmieniło go w starego, niedołężnego człowieka.
— Ależ Al, jestem przecież twoim przyjacielem — zaczął błagalnie Dal.
— Przyjacielem, czy tak? — odparł starzec z goryczą. — W takim razie jedynym przyjacielem. Milt Dal, jestem bogatym i umierającym człowiekiem, a tacy nie mają szczerych przyjaciół, dlatego nie wierzę nikomu. Ale ty, dziki myśliwcze... mówisz, że jesteś przyjacielem — dowiedź tego. Idź i zabij tego mieszańca. złodzieja owiec! Zrób coś i wtedy przyjdź ze mną rozmawiać!
Z temi słowami wszedł, słaniając się. do domu i zatrzasnął drzwi.
Dal stał chwilę, milcząc, potem wziął strzelbę i odszedł szybkim krokiem.
Słońce już zachodziło, gdy Milt doszedł do obozowiska swych przyjaciół. Mormonów.
Jan, Roy, Joe i Hal Beeman byli synami Mormona, który założył małą spólnotę w Snowdrop. Byli to jeszcze młodzi ludzie, ale ciężka praca i twarde życie na otwartem powietrzu uczyniło z nich ludzi dojrzałych. Tylko rok różnicy było między Janem a Royem, Royem a Joe, a także Joe a Halem i trudno było odróżnić jednego od drugiego. Wytrawni jeźdźcy, pasterze owiec, hodowcy bydła i myśliwi mieli wszyscy wysmukłą, mocną budowę ciała, smagłe twarze i spokojne, ale bystre oczy.
Obozowisko ich znajdowało się niedaleko zdroju, w kotlinie, otoczonej osikami, w odległości trzech mil od wioski Pine. I chociaż pracowali u Beasleya, wracali codziennie na noc do obozowiska, według zwyczajów swej sekty.
Dal i bracia Beeman mieli dużo wspólnych zamiłowań i zawiązały się między nimi serdeczne stosunki, ale ich rozmowy, jak dotąd, dotyczyły wyłącznie spraw, związanych z życiem leśnem. To też, spożywając z nimi kolację, Dal rozmawiał, jak zwykle, o polowaniach i zwierzynie, nie wspominając nic o swych zamiarach. Po kolacji pomógł Joemu spętać konie i odprowadzić je na noc na łączkę między świerkami.
Dopiero, gdy cienie nocy ogarnęły las, a ognisko płonęło wesoło, Dal poruszył temat, zajmujący jego umysł.
— A więc pracujecie dla Beasleya? — zaczął.
— Pracowaliśmy, — odparł Joe — ale dziś był koniec miesiąca, więc wzięliśmy zapłatę i zwolniliśmy się. Beasley był wściekły.
— Dlaczegoście go rzucili?
Joe nic nie odpowiedział, a bracia spojrzeli po sobie znacząco.
— Słuchajcie więc, co wam powiem — rzekł wtedy Dal i w krótkich słowach opowiedział o zamiarach Beasleya, o planie porwania siostrzenicy Auchinclossa i przywłaszczenia sobie jego majątku.
Gdy Dal skończył, Mormoni siedzieli chwilę milczący, nie okazując ani zdziwienia, ani oburzenia. Najstarszy, Jan, poruszył czerwone głownie ogniska, aż buchnęło snopem jasnych iskier.
— A teraz, Milt, wytłumacz, dlaczego nam to opowiedziałeś? — zapytał.
— Jesteście jedynymi moimi przyjaciółmi, — odparł Dal — nie uważałem za roztropne opowiadać o tem w wiosce, ale wam, chłopcy, mogę zaufać. Nie dopuszczę, aby Gad Anson porwał dziewczynę. Potrzebuję jednak pomocy i przyszedłem do was.
— Beasley jest najmocniejszym człowiekiem w Pine, a Al jest już słaby. Beasley zagarnie majątek, czy będzie dziewczyna, czy nie.
— Niewszystko jest tak, jak się wydaje. Ale mniejsza z tem... Obchodzi mnie tylko los dziewczyny... Przyjedzie do Magdaleny szesnastego i weźmie omnibus pocztowy do Snowdrop... I co trzeba zrobić? Jeżeli pojedzie omnibusem, możecie być pewni, że ja pojadę także. Ale nie trzeba, aby nim jechała. Chłopcy, ja chcę ją ocalić! Czy mi pomożecie? Wiecie, że ja dla was także byłem w ciężkich opałach. Naturalnie, teraz to co innego, ale czy jesteście moimi przyjaciółmi? Teraz wiecie, kim jest Beasley. Czy chcecie być na łasce jego i bandy Gada Ansona? Macie szybkie konie, bystre oczy i dobrze władacie strzelbą. Właśnie takich ludzi mi potrzeba, aby się zmierzyć z tą bandą. Czy staniecie przy mnie, czy mam iść na tę walkę sam?
Jan Beeman powstał i w milczeniu, z pobladłą twarzą, uścisnął dłoń Dala, inni bracia uczynili to samo, jeden po drugim. Oczy ich błyszczały, na smagłych twarzach malowała się zawziętość.
— Milt, bodaj że my lepiej, niż ty, wiemy, kim jest Beasley — rzekł Jan po chwili milczenia. — To on zrujnował naszego ojca i oszukiwał Mormonów. My wiemy, że do niego idą owce, kradzione przez bandę Ansona. Jednakże nasi ludzie nie pozwalają oskarżać Beasleya, więc cierpimy w milczeniu. Ojciec kazał nam czekać, aż ktoś inny wypowie się przeciw Beasleyowi, i oto teraz ty przyszedłeś do nas.
Roy położył rękę na ramieniu Dala. Był on może najbystrzejszy ze wszystkich braci i najbardziej żądny przygód i niebezpieczeństw. Najczęściej też przebywał z Dalem podczas długich wypraw łowieckich i był najwytrwalszym jeźdźcem w okolicy i niestrudzonym myśliwym, gdy chodziło o tropienie zwierzyny.
— Pójdziemy z tobą — rzekł krótko głosem mocnym i dobitnym.
Zajęto znowu miejsca przy ognisku. Jan dorzucił drzewa na ogień, który buchnął płomieniem, wijącym się w podmuchach wiatru. Mrok wieczorny przeszedł w ciemność nocy, a szum sosen wzmagał się i potężniał. Zdała dochodziły głosy szakali.
Pięciu młodych ludzi rozmawiało długo, z przejęciem, rozważając, planując, odrzucając plany, podawane przez każdego z nich. Dal i Roy mieli najwięcej dobrych pomysłów. To, co przedsiębrali, przedstawiało nieskończoność możliwości, które trzeba było rozważyć — potrzebne konie i uzbrojenie, okrążenie drogi do Magdaleny, aby ich nikt nie spostrzegł, porwanie dziewczyny, która może okaże swą wolę i prawdopodobnie będzie chciała jechać pocztą, porwanie siłą, jeśli będzie potrzeba, wałka i nieunikniona pogoń, ucieczka w lasy i szczęśliwe zwrócenie dziewczyny Auchinclossowi.
— A wówczas, Milt, czy wystąpimy przeciwko Beasleyowi? — zapytał Roy.
Dal milczał zamyślony.
— No, chłopcy, dosyć na dzisiaj, — rzekł Jan — idźmy spać.
Owinęli się w nieprzemakalne brezenty, Dal położył się pod jednem nakryciem z Royem i wkrótce zasnęli mocno. Czerwone głownie ogniska gasły powoli, szum wiatru ucichł i cały las stał spokojny w cieniach nocy.ROZDZIAŁ IV.
Helena Rayner spędziła dwadzieścia cztery godziny w pociągu, śpieszącym na Zachód. Towarzyszyła jej młodsza, zaledwie szesnastoletnia siostrzyczka. Opuszczały rodzinne St. Joseph z sercem, ściśniętem żalem za ukochanymi, a jednocześnie z radosnem podnieceniem i pełne nadziei na to dziwne życic, czekające je na dalekim Zachodzie.
Wszyscy w rodzinie Auchinclossów mieli we krwi męstwo i zamiłowanie do przygód oraz czynnego życia, poza tem propozycja wuja była nie do odrzucenia wobec ciężkiej sytuacji majątkowej. Matka ich pozostała wdową, obarczoną liczną rodziną; Helena uczyła młodsze rodzeństwo, zarabiała jako nauczycielka i, jak mogła, pomagała matce, jednak życie stawało się z każdym rokiem trudniejsze, więc choć niełatwo przyszło zerwać serdeczne nici, wiążące ją z rodzinnym domem, skorzystała ze sposobności i zdecydowała się jechać do wuja.
I oto jej dziecinne modlitwy i tajemne marzenia miały się spełnić. Pragnęła zawsze dać dobrobyt rodzinie, zapewnić przyszłość młodszej siostrzyczce, a zwłaszcza porzucić szare, monotonne miasto dla rozległych przestrzeni Zachodu.
Cóż mogło być piękniejszego nad swobodne życie we wspaniałej ranchy, wśród koni, krów i owiec, w krainie gór, lasów, strumieni i łąk, pokrytych dzikiem kwieciem, wśród tego wszystkiego, co instynktownie kochała, do czego podświadomie tęskniła, i co jak marzenie z bajki miało się stać rzeczywistością.
Radosne rozmyślania zostały jednak przerwane niemiłem odkryciem, że Harve Riggs znajdował się w tym samym pociągu. A więc jechał za nią.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.