Człowiek z kowadłem - ebook
Człowiek z kowadłem - ebook
W opowiadaniach ze zbioru ""Człowiek z kowadłem"", Dariusz Muszer poszukuje przyczyn kryzysu europejskiej tożsamości. Realia polsko-niemieckie opowiedziane zostały ze swobodą znawcy tematu: ich bohaterowie utknęli w pułapkach braku przynależności, obcości, alienacji. Niemcy wyobcowani w Niemczech, Polacy wyobcowani w Polsce, wszyscy zapętleni w antagonizmie oczekiwań i rzeczywistości. Muszer z cierpkim humorem eksploruje pułapki, które ludzie zastawiają sami na siebie. I świetnie się to czyta. Łukasz Suskiewicz
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66180-25-3 |
Rozmiar pliku: | 848 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Było to w czasach, gdy pracowałem jako roznosiciel reklam w pewnej hanowerskiej firmie. Chodziłem od domu do domu, od klamki do klamki, od skrzynki pocztowej do skrzynki, i wrzucałem ulotki reklamowe, gazety oraz prospekty.
Pewnego upalnego dnia, w drugą sobotę czerwca, o godzinie dziewiątej zadzwoniłem do kilku mieszkań słynnego wieżowca przy Osterfelddamm, bunkra, który zasiedlono biedotą miejsko-wiejską z całego świata, i czekałem na wpuszczenie do środka. Tytułem wyjaśnienia: roznosiciel reklam musi zawsze naciskać kilka guzików jednocześnie, jeśli nie chce, aby jego dzień zakończył się zapuszczeniem korzeni przed drzwiami jakiegoś budynku. My, ludzie reklamy, musimy stosować różnego rodzaju chwyty, często bardzo podstępne i wymyślne. A pewnie, wiem, że nie podoba się to ludziom, do których roznosiciel właśnie dzwoni, ale tak już często bywa: co dla jednego jest pracą, innego doprowadza do wściekłości. Wielokrotnie musiałem wysłuchiwać przekleństw pod moim adresem, i to w różnych językach, lecz nie robiło to na mnie większego wrażenia. Owszem, początkowo denerwowałem się, ba! strach mnie ogarniał, a nawet wstyd, gdy naciskałem te przeklęte guziki dzwonków, lecz po trzech miesiącach pracy zacząłem odczuwać obojętność. Uodporniłem się, jak stwierdziła z zadowoleniem moja żona. Odtąd traktowałem ludzi jak wytresowane psy, które na dźwięk dzwonka ujadają. Z czasem pogardzałem wszystkimi i wszystkim, co godne było mojej pogardy: mieszkańcami, ulotkami, szefem, ulicami i przyrodą. Opis mojego stanu wymagałby paru obszerniejszych zdań, lecz nie o moją osobę w tej opowieści chodzi, tylko o całkiem inną. Tak więc przemilczę. Powiem tylko, że były to pierwsze oznaki kryzysu.
Dom miał jedenaście pięter, tak więc z przyjemnością myślałem o tym, że zaraz pozbędę się kilkudziesięciu grubych, kolorowych druków reklamowych pewnej skandynawskiej firmy meblowej. Tego dnia moja parciana torba była wyjątkowo ciężka, a w służbowym samochodzie, który stał zaparkowany w odległości kilometra, czekało na mnie i moich kolegów jeszcze pół tony papieru. Szef zarządził, że nie spoczniemy, póki wszystkiego nie rozniesiemy. Już teraz pot zalewał mi oczy i z przykrością myślałem o tym, że do wieczora ciało moje stanie się brudną, wilgotną i cuchnącą ścierką, która po skończonej pracy wsiądzie na rower i, ciągnąc za sobą ten cały smród niczym welon, pół godziny później dotrze do domu, gdzie wzbudzi odrazę w dzieciach i żonie.
Minęło trzydzieści sekund. W życiu roznosiciela reklam to cała wieczność. Właściwie powinienem machnąć ręką i ruszyć dalej, do następnych drzwi, jako że zbyt długie czekanie powoduje wypadnięcie z rytmu, co z kolei ma wpływ na spadek wydajności pracy roznosiciela. Ponowiłem jednak próbę opanowania wieżowca: nerwowo nacisnąłem na chybił trafił guziczki dzwonków i postanowiłem jeszcze kilka sekund poczekać. Od momentu, kiedy zacząłem pracować w reklamie, ślepa wiara w zbieg okoliczności stała się moją religią. Albowiem przypadek to jedyna rzecz na tym świecie, która jest pewna. Wszystko inne to zwykłe zawracanie głowy.
Czujnie trzymałem rękę na klamce, aby natychmiast wtargnąć do wnętrza, gdy tylko usłyszę bzyczenie automatycznego zamka. Przez cały czas nie przestawałem ruszać nogami, musiały być dobrze rozgrzane, jak silnik maszyny. Znowu kilka sekund wieczności. I ta przerażająca cisza! Ciężkie krople potu wisiały na moich skroniach. Nagle zobaczyłem, jak drzwi windy się otwierają. Zalała mnie fala szczęścia. Nie dzwonki uratują mi życie, tylko jeden z lokatorów, który przypadkiem w tej właśnie minucie swojego życia zapragnął opuścić budynek. W moją stronę podążał człowiek. Uderzył mnie jego zaniedbany wygląd: długie, brudne włosy w nieładzie, szary, mocno poplamiony płaszcz, spod którego wystawały strzępy spodni; na nogach sportowe buty, niegdyś zapewne białe. Poruszał się jakoś dziwnie, z wysiłkiem, ociężale. Gdybym mógł pozwolić sobie na dosadne porównanie, powiedziałbym, iż wlókł własne ciało po schodach niczym worek cementu. Pomyślałem, że oto zbliża się kolejny egzemplarz, którego przygniata ból istnienia. Pełno ich mieszkało w tej okolicy.
Długo trwało, zanim dotarł do drzwi i otworzył je. Czekałem aż wyjdzie, lecz on stał z ręką na klamce i nie ruszał się. Dziarskim krokiem wszedłem do środka. I w tym momencie nieznajomy po raz pierwszy podniósł głowę i spojrzał na mnie, nasze oczy spotkały się. Chyba krzyknąłem z przerażenia. Rzuciłem się w kierunku skrzynek i pospiesznie zacząłem wypełniać je folderami. Pracowałem jak automat. Starałem się, aby obraz człowieka w szarym płaszczu jak najszybciej zniknął z mojej głowy. Kogoś tak potwornego jeszcze na jawie nigdy nie spotkałem. Byłem pewien, że przed chwilą wyskoczył z mojego najkoszmarniejszego snu. A wiele snów tego typu gnębiło mnie ostatnimi laty.
Usłyszałem trzask zamykanych drzwi wejściowych i odruchowo odwróciłem się. O mało nie wpadłem na nieznajomego, stał tuż za mną. Powoli wsunął rękę do kieszeni płaszcza i wyjął szarą kopertę, którą mi wręczył. Odruchowo ukryłem ją za pazuchą i skinąłem kilka razy głową. Za co ja mu właściwie wtedy podziękowałem? Za bezsenne noce, które zgotował mi za pomocą zawartości koperty? Za potworne lęki, które nachodziły mnie później w dżdżyste poranki i słoneczne południa? Za ból istnienia, którego potęgę w końcu pojąłem i, jak mi się wydaje, wyraźniej od innych ludzi odczułem we własnej duszy? Niech będzie przeklęta chwila, w której dane nam było zetknąć się ze sobą!
Nasze oczy spotkały się ponownie. W ułamku sekundy zobaczyłem wszystko, co człowiek na tej ziemi jest w stanie zobaczyć. Ujrzałem cały niewyobrażalny, niepojęty bezmiar; dno góry i górę dna, widzialną ciemność i niewidzialną jasność, lub coś w tym rodzaju. Tak mi się wtedy wydawało. Dziś, kiedy emocje moje ostygły i wspomnienia mocno przybladły, nie jestem w stanie dokładnie przypomnieć sobie uczuć, jakie owego dnia mnie opanowały. Dzisiaj nie jestem nawet pewien, czy to spotkanie z człowiekiem w szarym płaszczu miało rzeczywiście miejsce. Rok, jaki dzieli mnie z tamtego sobotniego przedpołudnia ode mnie dzisiejszego, to spory kawał czasu. W ciągu tych dwunastu miesięcy byłem w stanie przeżyć dwa życia. O jedno życie za dużo. O jedno życie za mało.
Dopiero wieczorem, gdy znalazłem się w zaciszu własnego mieszkania, sięgnąłem po kopertę. Tej nocy nie oglądałem, jak zazwyczaj, telewizji, żeby przywołać sen, tylko czytałem wyznania nieznajomego. Od razu urzekły mnie, wciągnęły po uszy, od pierwszych słów stały się moją własnością. Dwa miesiące trwało tłumaczenie tekstu na język polski, tylko dwie godziny dziennie mogłem poświęcić tej pracy. Okradałem siebie ze snu, żeby doprowadzić mój zamiar do końca. Ile czasu minie, zanim ktoś opublikuje te słowa, nie wiem. I szczerze mówiąc, nie interesuje mnie to. Tłumaczenia z niemieckiego dokonałem dla siebie i dla niego, dla tego obdartego włóczęgi, nie chciałem, żeby pamięć o nim zaginęła. Tylko tyle byłem w stanie dla niego zrobić. Wtedy. Potem zrobiłem dla niego znacznie więcej.
I jeszcze jedna niewielka uwaga: gdy już koperta znikła na mojej piersi i powróciłem do pracy, przez cały czas czułem, że nieznajomy stoi za mną. Jak złowrogi cień. Jak wyrzut sumienia lub skarga. Gdy jednak po nakarmieniu kolorowym papierem ostatniej skrzynki odwróciłem się, w korytarzu nie było nikogo. Tylko podmuchy wiatru wdzierały się do wnętrza budynku przez szparę w drzwiach. Poczułem natarczywe ukłucie w sercu, ogarnął mnie smutek. Myślę, że to właśnie wtedy straciłem radość życia; jad płynący ze słów ukrytych w kopercie zaczął mnie przenikać. Przechodząc przez oszklony przedsionek, jeszcze raz ujrzałem nieznajomego: stał na zewnątrz budynku, jego oczy ponuro wpatrywały się we mnie. Pomachałem ręką, on odwzajemnił pozdrowienie. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że to tylko brudna szyba odbija moją postać. Spod płaszcza wystawało mi kowadło. Nie pozdrowiłem siebie po raz drugi.
Wyskoczyłem na podwórze i pędem pobiegłem w kierunku drzwi następnej klatki schodowej. Z przerażeniem i wściekłością myślałem o tym, ile straciłem czasu i pieniędzy.
Oto wreszcie tekst, który znalazłem w szarej kopercie:
2
To ja jestem tym człowiekiem, który 22 stycznia 1992 roku napadł na stację benzynową w Hanowerze. Prawdą jest, co mówiono w radiu, że posłużyłem się kowadłem, aby przestraszyć tego młodego sprzedawcę, tak jak prawdą jest, iż wręczył mi trzysta marek, oraz że po dokonaniu czynu przestępczego oddaliłem się na piechotę w nieznanym kierunku. Sądzę, że godzina również się zgadza. Pewny oczywiście nie jestem, gdyż owej nocy nie miałem zegarka na ręce, a gdybym nawet miał, to i tak nie zainteresowałbym się, którą godzinę właśnie wskazuje. Zegarki mogą się mylić. Zegarki wynaleziono tylko po to, aby coś stale przypominało nam, jaką marnością nad marnościami jesteśmy, i że lada chwila czeka nas grób. Pewien mój znajomy stale nosił dwa zegarki – jeden na ręce, drugi w kieszonce kamizelki – i był dumny z tego, że w każdej dosłownie chwili jest w stanie powiedzieć, ile sekund właśnie upłynęło od momentu jego urodzenia. Nigdy nie zrozumiałem, do czego potrzebna mu była ta wiedza. On pewnie również.
Jako że w dzienniku radiowym nic nie wspomniano o innych, niezwykle istotnych okolicznościach całej sprawy oraz o motywach, jakimi kierował się nieznany sprawca, czyli w tym wypadku ja, zdecydowałem, iż złożę niniejsze oświadczenie. Liczę na to, że te zapisane słowa pomogą zrozumieć moją postawę, a także, co podkreślić pragnę, będą stanowiły przestrogę dla wszystkich tych młodych ludzi, którzy noszą się z zamiarem zdobycia łatwych pieniędzy poprzez bandycki napad na jakąś stację benzynową. Oczywiście przestroga nie dotyczy wyłącznie potencjalnych sprawców, którzy czyn zakazany zamierzają popełnić za pomocą kowadła. Tyle w kwestii moralności i prawa.
I jeszcze jedna uwaga: ze względu na własne bezpieczeństwo rozporządzam, aby treść niniejszego oświadczenia podana została do publicznej wiadomości dopiero w roku 2020, kiedy to z pewnością będę starym człowiekiem, a być może nawet nie będę już żył. Nie, nie zachodzi obawa, iż targnę się na swoje życie. To prawda, że jest ono podłe, ale widać tylko takie mi się należało; widocznie na nic więcej nie zasłużyłem. Nie mam zamiaru pozbawić się życia, tej odrobiny czegoś, co jest naprawdę moją wyłączną własnością. Zgadzam się, aby inni mnie zabili. Zgadzam się, aby przypadek zrządził, czy mam prawo dalej żyć. W Boga i gwiazdy nie wierzę, niech więc – jeśli w ogóle – ręka ludzka wymierzy mi sprawiedliwość.
Pamiętnego dnia obudziłem się przed południem i z przerażeniem stwierdziłem, że od równo pięciu lat jestem bezrobotny. Fakt ten przerażał mnie oczywiście już wcześniej, kilkakrotnie nawet, ale tego dnia przerażenie moje było szczególne, było to – jeśli wolno mi tak powiedzieć – arcyprzerażenie. Obrazowo opisałbym je jako niebotyczny, kosmiczny strach, który chwycił mnie za gardło i potrząsnął mną niczym szmacianą lalką. Na strach jeszcze nikt nie wynalazł lekarstwa. W dodatku byłem tak zmęczony długotrwałą bezczynnością, że gdyby na przykład wyrwano mi rękę lub wydłubano oko, odczułbym to jako akt miłosierdzia. Może wtedy, po raz pierwszy od lat, nabrałbym przeświadczenia, że jestem, że w jakiś sposób istnieję. Mnie nie było. Ręka nie była moją ręką, oko nie było moim okiem, noga nie była moją nogą... O głowie lepiej nie wspominać: była jedną wielką dziurą, którą wypełniała czarna pustka. Tylko czasami przelatywały przez nią nietoperze, nazywane przez innych myślami.
Co bezrobotność oznacza dla młodego, trzydziestoczteroletniego człowieka nie muszę chyba nikomu, kto jest przy zdrowych zmysłach, tłumaczyć. Tak więc od pięciu lat byłem społeczeństwu całkowicie niepotrzebny, od pięciu lat byłem parchem, który przyssał się do jabłka i zabrudził jego piękno. Byłem zaprzeczeniem człowieka. Nie-istotą. Na szczęście mieszkałem sam, więc fakt, iż byłem bezrobotnym, który ma świadomość zbędności swojej obecności na tej planecie, nikogo, poza oczywiście mną, nie obciążał. Trzy lata temu odeszła ode mnie żona. Stwierdziła, iż jestem niepoprawnym pechowcem i w ogóle niewypałem, żałosną i absurdalną pomyłką w jej życiu. Pamiętam, że odejście jej miało miejsce w dniu, gdy zaniosłem na pocztę setny list, w którym tkwiło własnoręcznie przeze mnie napisane podanie o pracę. Zdarzyło się to więc w środę, jako że środa jest moim dniem pocztowym; tylko w środy wysyłam listy, to przynosi szczęście (o ironio!), a poza tym hala pocztowa jest w środowe przedpołudnia zwykle pusta, co oszczędza mi stania w kolejkach.
Dziecka ze sobą nie zabrała, jako że nie mieliśmy dzieci, ani ze sobą, ani z poprzednich małżeństw czy związków nielegalnych. To ona nie chciała mieć. Ciągle powtarzała, że rodzenie dzieci nie ma najmniejszego sensu, gdyż nasz świat jest pełen nieszczęśliwych istot, które nie wiedzą, co ze sobą począć. Tak często to powtarzała, że w końcu uwierzyłem. Po trosze ona sama należała do tychże nieszczęśliwych ludzi; mogła przecież lepiej trafić, a trafiła na mnie. Poza tym trafiła do tego miasta, do tego państwa i na tę planetę, za co jednak mnie winić nie można, jako że jestem przyjezdny.
Gdy odeszła, cieszyłem się, że nie mamy dzieci, bo mogłyby być smutne. Nikomu w tym mieście nie jest dobrze bez mamy czy taty. Wiem coś niecoś na ten temat, jako że matkę swoją widziałem tylko raz w życiu, i to niedokładnie. Gdy mnie rodziła. Krótkie było nasze spotkanie, gdyż zaraz odwróciła głowę i krzyknęła potężnym głosem, aby zabrać jej tego potwora, czyli mnie, z oczu. Z ojcem związek mój ograniczył się do bladego wyobrażenia, że jakiś mężczyzna musiał moją matkę zapłodnić, a żeby do tego doszło, musiał leżeć na niej, albo ona na nim. Musieli się więc dotykać! Nawet gdyby akt miłosny odbył się w pozycji stojącej czy jakiejkolwiek innej, oni – moi stwórcy – musieli ocierać się o siebie, musieli zmagać się ze sobą, musieli głaskać się, musieli wymienić między sobą różnego rodzaju płyny ustrojowe – musieli się kochać! Siła ich namiętności była dla mnie nieistotna, ważne było to, że w ogóle darzyli się jakimś uczuciem. Do dziś trudno mi uwierzyć, że w jednym jedynym plemniku tkwiło tyle siły, która zdolna była przerodzić się w coś takiego jak ja. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mógłbym być po prostu dzieckiem z probówki. Teraz coraz bardziej przychylam się do tej koncepcji. Jestem wypadkiem przy pracy, jestem efektem spotkania się plemnika z jajem na metalowym stole w prosektorium.
Po tym zdarzeniu, jak moja żona zabrała swoje rzeczy i wyszła przez balkon, przyjechała karetka pogotowia na sygnale, ale szybko stwierdzono, że pośpiech był zbyteczny. Nawet płaszcz, jaki tej środy miała na sobie, nie nadawał się do użytku. Może i dałoby się coś z niego zrobić, lecz nie miałem pieniędzy na pralnię chemiczną. Policja długo rozmawiała ze mną; pytano mnie przede wszystkim, czy to jest w porządku, aby zdrowa, normalna kobieta wychodziła z mieszkania na ósmym piętrze przez balkon, i to w dodatku z walizkami w rękach? Obstawałem przy swoim: mnie również wydawało się to dziwne, ale nie chciałem Birgit zwracać uwagi na niestosowność takowego przedsięwzięcia, gdyż mogłaby odczuć to jako przejaw męskiej dominacji. Ona była bardzo wrażliwa na tym punkcie, to znaczy na punkcie samodzielności, nowej kobiecej świadomości i tym podobnych rzeczy. Tolerowała mnie tylko wtedy, gdy siedziałem cicho i nie krytykowałem jej, gdy na przykład jadła zupę widelcem albo rozrzucała po całym mieszkaniu poplamione krwią miesięczną podpaski higieniczne, albo też godzinami paplała o obcokrajowcach, którzy nic innego nie robią, tylko sprzedają narkotyki, nie potrafią przyzwoicie zachowywać się, kradną w sklepach i w ogóle zabierają powietrze prawowitym mieszkańcom tej krainy.
Ze wszystkich sił starałem się nie być taki, jak większość przedstawicieli mojej płci: samolubny, zły, leniwy i wiecznie domagający się seksu. Zaparzałem kawę, prałem, sprzątałem, robiłem zakupy, gotowałem obiady – dla nas obojga oczywiście – a nawet pozwalałem jej czasami przełączać programy telewizyjne za pomocą pilota. Starałem się być mężczyzną nowego typu, nowych czasów, mężczyzną ery Wodnika. Przeczytałem nawet – ba, przestudiowałem! – Żelaznego Jana Roberta Bly’a i zacząłem mozolnie wcielać postulaty autora w życie. Hm, teraz wpadło mi do głowy, że może właśnie dlatego odeszła ode mnie. Nieważne. Była jak człowiek, który wprawdzie wyzwolił się, lecz sam nadal nie wie, co ma teraz z tą całą wolnością począć. Współczułem jej, nie potrafiłem jednak pomóc. Wyzwolenie to najbardziej osobista sprawa każdego człowieka. Nikt nie ma prawa wtrącać w nie swoich trzech groszy. Nagle odzyskana wolność zabiła już całe tłumy ludzi.
Na pogrzeb Birgit oczywiście nie poszedłem; dla mnie stała się umarłą już w chwili, gdy oświadczyła, że musi żyć sama, że musi pozbierać swoje życie do kupy i że czas najwyższy, aby otworzyła własne konto w banku. Czasami myślę, że to tylko jej miłość do mnie trzymała ją przy życiu. Gdy tylko przestała mnie kochać, popełniła ten fatalny, brzemienny w skutkach czyn. Nieszczęsna niewiasta. Każdy z nas może zabłąkać się w labiryncie uczuć, jej pomyliły się drzwi. Ziemia nie była jej lekką, szczególnie w kontekście tej ostatniej sekundy, w której zetknęła się z nią.
Od dnia, w którym Birgit odleciała ode mnie, nie miałem żadnych bliższych kontaktów z kobietami, głównie dlatego, że obawiałem się, co by na to powiedziała Birgit. Oczywiście, że się onanizowałem, aby zabić to przykre napięcie, jakie niekiedy mnie rozsadzało. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, więc ta prosta czynność przychodziła mi z niejakim trudem. Szybko jednak opanowałem odpowiednie techniki. Jak ognia unikałem wyobrażania sobie, że oglądam różne części ciała rozebranych modelek czy aktorek, zawsze widziałem płeć lub odbyt mojej Birgit. Jeśli nawet zdarzyło się, że w fantazji mojej pojawiła się przypadkiem jakaś obca kobieta, sam akt ejakulacji odbywał się na piersiach, plecach, pupie, w uchu albo w ustach Birgit. Tylko jej ciało było godne, aby spoczęła na nim moja nikczemna sperma. Mogę więc śmiało powiedzieć, że właściwie nigdy jej nie zdradziłem. Ponieważ nie wierzę w niebo i piekło, jestem pewien, że Birgit również mnie nie zdradza. Po prostu nie ma gdzie tego robić. Rozpłynęła się w przyrodzie niczym wiosenny wiatr i koniec. Ja muszę żyć dalej, za nią i za siebie. Wymaga to wiele wysiłku, szczególnie wtedy, gdy członek mój nabrzmiewa i z utęsknieniem wypatruje tej jedynej wilgotnej dziury, w której mógłby zaznać ukojenia; węszy za spełnieniem, błaga o zrozumienie i miłość. Najważniejsze jednak, że ja i Birgit pozostajemy sobie wierni.
Często, szczególnie wieczorami i o świcie, dręczyły mnie dziwne myśli, wyraźnie widziałem drogę, jaką Birgit podąża w dół, lecz gdy któregoś dnia zabiłem w końcu drzwi balkonowe gwoździami i deskami, wszystko ucichło – otchłań przestała mnie nęcić i przyciągać. Tej samej nocy, gdy dokonałem owego symbolicznego i dosłownego zabicia balkonu, zacząłem we śnie latać. Odczułem to jako poważną odmianę w moim zwyczajnym jak dotychczas życiu. Nigdy wcześniej – ani we śnie, ani na jawie – nie zdarzyło mi się, abym wzniósł się w przestworza, toteż początkowo nie bardzo potrafiłem sobie z tą nową przypadłością poradzić. Krótko trwała moja nauka; po kilku snach, jak to się mówi, chwyciłem byka za rogi. Latałem niczym ptak. Z nogami w dół, a ręce moje były skrzydłami; gdy machałem nimi, wznosiłem się ponad światem – wrogowie moi pozostawali daleko, na twardej ziemi. Próbowali oczywiście schwycić mnie za nogi, ściągnąć na ziemię i rozszarpać, ale zawsze jakoś się wymykałem. Skrzydła dały mi wolność, możliwość ucieczki; noc w noc ratowały mi życie. Stałem się niezniszczalny. Stałem się nieosiągalny dla nikogo. Nie potrafię powiedzieć, jakiego rodzaju byłem ptakiem. Określiłbym siebie jako bezgatunkową, bezpłciową, czarnoskrzydłą istotę latającą. Do pełnego rynsztunku brakowało mi tylko miecza i nieco ognia, którym mógłbym pluć, gdyby przyszła mi na to ochota.
Którejś nocy do wrogów moich przyłączyła się na krótko Birgit. Pojawiła się nagle z walizkami w rękach na środku pokoju. Tylko czerwony biustonosz z koronką, który zawsze tak lubiła, przykrywał jej drobne piersi, poza tym była naga, piękna, z potarganymi rudymi włosami, jakbyśmy dopiero co przestali się kochać. Gdy spojrzała na mnie i zapytała, dlaczego to zrobiłem, z ust jej puściły się potoki krwi. Nie chciałem jej przeszkadzać, wyfrunąłem przez wywietrznik nad kuchenką gazową i kominem przedostałem się na wolność. Po tym zdarzeniu Birgit nigdy więcej nie pozwoliła sobie na jakąkolwiek formę wyrzutu.
Nie jestem pewny, czy moje latanie we śnie ma jakikolwiek związek z napadem na stację benzynową, w każdym razie warte chyba jest wspomnienia, że aby uniknąć tego, iż którejś nocy mogę odlecieć w chmury i nie powrócić na ziemię, zdecydowałem się spać z kowadłem. To znaczy: przykułem łańcuchem kowadło do ręki, i tak chodziłem oraz spałem. Było ciężkie, ważyło kilkanaście kilogramów, nie obawiałem się więc, że sen mój może być tak twardy, abym odleciał na zawsze i tego nie zauważył. Moje kowadło było w stanie trzymać mnie w łóżku nawet wtedy, gdybym zapadł w najgłębszy, najczarniejszy i najbardziej pełny lotów sen.
I tak upłynęły trzy lata. Nie były to lata, o których zwykło się mówić, że przeminęły jak z bicza trzasnął; były to powolne, mozolne lata, pełne miesięcy, tygodni, godzin, minut i sekund, które namacalnie czułem na swoim ciele. Nie rozkoszowałem się każdą chwilą mego życia, o nie! Każda sekunda sprawiała mi ból, każda sekunda była miesiącem, każdy miesiąc – wiekiem... Czekałem na powrót Birgit, na jej rozgrzeszenie, no i oczywiście czekałem na przelanie przez urząd zatrudnienia pieniędzy na moje konto, co miało miejsce w rytmie dwutygodniowym.nota biograficzna autora
Dariusz Muszer (ur. 1959) – poeta, prozaik i tłumacz. Mieszka w Hanowerze. Laureat Nagrody Związku Niemieckich Pisarzy „Das neue Buch in Niedersachsen und Bremen“ za powieść Die Freiheit riecht nach Vanille (1999). Opublikował m.in. tomy wierszy: Zatrzymane wersy (1987), Pestki i ogryzki (1989), Die Geliebten aus R. und andere Gedichte (1990), Panna Franciszka, pomylony akordeon i inne wiersze (1995), Księga zielonej kamizelki (1996), Jestem chłop (2004), Wszyscy moi nieznajomi (2004), Zapomniany strajk (2012) Wiersze poniemieckie (FORMA 2019); powieści: Die Freiheit riecht nach Vanille (1999, wydanie polskie: Wolność pachnie wanilią – FORMA 2008), Der Echsenmann (2001), Niebieski (FORMA 2006), Gottes Homepage (2007, wydanie polskie: Homepage Boga – FORMA 2013), Lummick (2009), Schädelfeld (2015, wydanie polskie: Pole Czaszek – FORMA 2017); zbiory opowiadań: Człowiek z kowadłem (FORMA 2019) oraz Baśnie norweskie (FORMA/FLiHB 2018). Jego opowiadania znalazły się w antologiach FORMY: 2008 (FORMA 2008), City 1 (FORMA 2009), 2011 (FORMA 2011), 2014 (FORMA 2014), City 3 (FORMA 2016), 2017 (FORMA 2017) i City 4 (FORMA 2018). Na www FORMY prowadzi blog „123. HANNOVER Dariusza Muszera” – http://www.wforma.eu/123-hannover-dariusza-muszera.html.