- promocja
Czterdzieści zasad miłości - ebook
Czterdzieści zasad miłości - ebook
Życie bez miłości w ogóle się nie liczy
Ella Rubinstein – Amerykanka, lat niespełna czterdzieści, trójka dorastających dzieci i małżeństwo w trakcie rozpadu. Każdy jej dzień wygląda tak samo: dba o dom oraz przygotowuje pełnowartościowe posiłki dla najbliższych. Do czasu, gdy zostaje zatrudniona jako recenzentka w jednej z agencji literackich.
Jej pierwsze zlecenie to maszynopis powieści o Rumim – trzynastowiecznym poecie nazywanym Szekspirem świata islamu. Ella, początkowo sceptyczna, wraz z lekturą odkrywa, że historia Rumiego w zdumiewający sposób odzwierciedla jej własną.
Od tego momentu jej życie diametralnie się zmienia.
Szkatułkowa powieść o złudnie przyjemnym życiu w schronie zbudowanym z nawyków i rytuałów oraz o tym, co się dzieje, kiedy ze schronu gwałtownie wyciągnie się kilka cegieł.
Olga Wróbel, Kurzojady
Skacząc na osi czasu między filozofią, emocjami, mistycyzmem a brutalną rzeczywistością, Elif Shafak tworzy niezwykły, a jednak wciąż znajomy świat, właściwy dla nas wszystkich. Piękna lektura!
Georgina Gryboś-Szczepanik, literackakavka.pl
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-77-9 |
Rozmiar pliku: | 791 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Beztrosko trzymasz w palcach kamień, po czym ciskasz go w nurt rzeki. Skutki tego nie muszą być dostrzegalne od razu. W miejscu, w którym kamień zmąci taflę, woda tylko lekko się zmarszczy i rozlegnie się plusk, stłumiony przez szmer fal. To wszystko.
Wrzuć za to kamień do jeziora. Skutek będzie nie tylko widoczny, ale o wiele trwalszy. Kamień zaburzy nieruchome wody. Tam, gdzie uderzy w taflę, utworzy się krąg, od którego natychmiast rozejdzie się kolejny, a potem jeszcze jeden. Po chwili zmarszczki, wywołane jednym pluśnięciem kamienia, rozprzestrzenią się tak, że obejmą całe jezioro. Zatrzymają się i stopniowo wygładzą dopiero wtedy, gdy dotrą do brzegu.
Jeśli kamień uderzy o powierzchnię rzeki, wywoła po prostu jedno z wielu zakłóceń jej burzliwego biegu. Nic szczególnego. Nic nieodwracalnego.
Jeśli jednak kamień uderzy w taflę jeziora, nigdy nie będzie ono już takie jak przedtem.
Przez czterdzieści lat życie Elli Rubinstein przypominało nieruchome wody, wypełniały je bowiem przewidywalne, powtarzające się czynności i przyzwyczajenia. I choć pod wieloma względami było pospolite i monotonne, nie uważała go za męczące. Przez ostatnich dwadzieścia lat wszystkie jej życzenia, przyjaźnie, wszelkie podejmowane przez nią decyzje ograniczało jej małżeństwo. Mąż Elli, David, był cieszącym się wzięciem dentystą, który ciężko pracował i sporo zarabiał. Zawsze zdawała sobie sprawę z tego, że nie łączy ich żadne głębsze porozumienie duchowe, sądziła jednak, że dla małżonków — zwłaszcza o tak długim stażu — więź emocjonalna nie musi być najważniejsza. W małżeństwie są przecież istotniejsze rzeczy niż namiętność i miłość, na przykład wyrozumiałość, sympatia, współczucie oraz ów najbardziej boski akt, na jaki może się zdobyć istota ludzka: przebaczenie. Wobec każdej z tych spraw miłość schodziła na dalszy plan, chyba że żyło się w jakiejś powieści albo w romantycznym filmie, w którym przerysowani bohaterowie darzyli się wręcz legendarnym uczuciem.
Dla Elli najbardziej w życiu liczyły się dzieci. Mieli z mężem piękną córkę Jeannette, która studiowała, oraz nastoletnie bliźnięta o imionach Orly i Avi. I dwunastoletniego psa rasy golden retriever, który wabił się Duch — towarzyskie i wesołe zwierzę od początku przysparzało im radości, rano zaś dotrzymywało Elli kroku na spacerach. Teraz pies się zestarzał, był otyły, całkiem głuchy i niemal ślepy; na Ducha przyszedł już czas, lecz Ella wolała myśleć, że będzie żył wiecznie. Właśnie w taki sposób podchodziła do większości spraw. Nigdy dotąd, nawet wówczas, kiedy fakty były nieuchronne i oczywiste, nie umiała zmierzyć się z prawdą o tym, że coś umiera lub się kończy: obojętne, czy chodziło o przyzwyczajenie, etap życia, czy małżeństwo.
Rubinsteinowie mieszkali w Northampton w stanie Massachusetts, w dużym wiktoriańskim domu, który wprawdzie wymagał częściowego remontu, ale nadal wzbudzał zachwyt. Miał pięć sypialń i trzy łazienki, a także lśniące parkiety z drogiego drewna, garaż na trzy auta, drzwi balkonowe i, co ważne, jacuzzi na świeżym powietrzu. Małżonkowie mieli polisę na życie, ubezpieczenie na samochód, regularnie płacili składki emerytalne, oszczędzali według ustalonego planu na studia swoich pociech, wspólne konta bankowe, a oprócz domu dysponowali jeszcze dwoma luksusowymi mieszkaniami: jednym w Bostonie, a drugim na Rhode Island. Ella i David ciężko na to wszystko pracowali. Wielki, rozbrzmiewający gwarem dzieci dom, pełen eleganckich mebli i przesycony wonią domowego ciasta, może niektórym wydać się banałem, dla nich jednak stanowił obraz idealnego życia. Małżeństwo zbudowali na wspólnym wyobrażeniu o nim i w zasadzie urzeczywistnili większość swoich marzeń, jeśli nie wszystkie.
W ostatnie walentynki mąż ofiarował jej wysadzany brylantami wisiorek w kształcie serca, do którego dołączył bilecik o następującej treści:
Dla mojej drogiej Elli,
kobiety o cichej naturze, wielkim sercu i anielskiej cierpliwości. Dziękuję Ci za to, że akceptujesz mnie takiego, jaki jestem. Dziękuję Ci za to, że jesteś moją żoną.
Twój David
Ella nigdy nie przyznała się mężowi, że przy lekturze tej karteczki doznała wrażenia, jakby czytała nekrolog. „Dokładnie tak o mnie napiszą, kiedy umrę” — pomyślała. A gdyby zdobyli się na szczerość, mogliby jeszcze dodać: „Budując cały swój świat wokół męża i dzieci, Ella nie przygotowała sobie żadnej strategii przeżycia, która pomogłaby jej samodzielnie pokonywać życiowe trudności. Nie należała do osób, które tracą rozsądek czy igrają z ogniem. Nawet zmiana gatunku kawy, jaką pijała co dnia, kosztowała ją sporo wysiłku”.
Wszystko to nie pomoże nam wyjaśnić — Elli tym bardziej — co takiego sprawiło, że jesienią 2008 roku, po dwudziestu latach małżeństwa, wniosła pozew o rozwód.
Istniał jednak powód tej decyzji: miłość.
Nie mieszkali w tym samym mieście. Ba, nawet nie na tym samym kontynencie. Dzieliły ich nie tylko kilometry, ale też diametralnie się od siebie różnili. Ich style życia były tak odmienne, że wydawało się niemożliwe, by mogli ze sobą wytrzymać, nie mówiąc już o miłości. A jednak stało się — i do tego tak szybko, że Ella nie miała czasu sobie uprzytomnić, co się święci, i zachować czujność, jeśli w ogóle w sprawach miłości można zachować czujność. Uczucie spadło na Ellę tak nagle i bezceremonialnie, jakby ktoś cisnął kamień w zaciszny staw jej dotychczasowego życia.ELLA
NORTHAMPTON, 17 MAJA 2008
Błogi śpiew ptaków dobiegał przez kuchenne okno; był wiosenny, pogodny dzień. Później Ella odtwarzała w myślach tę scenę tak wiele razy, że już nie wydawała się jej odpryskiem przeszłości, lecz trwającą nadal chwilą, która wciąż rozgrywa się we wszechświecie.
I oto sobotnim popołudniem siedzieli wokół stołu, jedząc nieco spóźniony rodzinny obiad. Mąż napełniał talerz swoim ulubionym daniem: smażonymi udkami kurczaka. Avi bawił się nożem i widelcem, jakby to były pałeczki do perkusji, a jego bliźniaczka Orly usiłowała wyliczyć, ile kęsów danej potrawy może zjeść, by przypadkiem nie wykroczyć poza ustalony limit sześciuset pięćdziesięciu kalorii dziennie. Zatopiona w myślach Jeannette, studentka pierwszego roku pobliskiej uczelni Mount Holyoke, smarowała kremowym serkiem kolejną kromkę chleba. Przy stole zasiadała także ciocia Esther, która wprawdzie wpadła, by poczęstować krewnych jednym ze swoich słynnych ciast marmurkowych, ale została na obiad. Ellę czekało mnóstwo pracy, uznała jednak, że jeszcze nie nadszedł stosowny moment, by odejść od stołu. Ostatnio nie jedli wspólnie zbyt wielu posiłków, stwierdziła więc, że to świetna okazja, by odnowić więzi między członkami rodziny.
— Esther, czy Ella już ci się pochwaliła? — odezwał się nagle David. — Znalazła znakomitą pracę. Choć Ella ukończyła anglistykę, specjalizując się w literaturze angielskiej, i uwielbiała beletrystykę, po studiach niewiele zdziałała w tej dziedzinie, zdążyła jedynie zredagować garść krótkich tekstów dla kobiecych czasopism, uczęszczać przez jakiś czas na spotkania klubów czytelniczych i sporadycznie pisywać recenzje książek dla lokalnych gazet. To wszystko. Był taki czas, kiedy miała ambicje, by zostać wybitnym krytykiem literackim, lecz potem pogodziła się z faktem, że życie przewidziało dla niej inny scenariusz, czyniąc z niej skrzętną gospodynię i obarczoną niekończącymi się obowiązkami domowymi matkę trójki dzieci.
Nie żeby narzekała. Rozliczne role: matki, żony, osoby wyprowadzającej psa i pani domu zapewniały jej dosyć zajęć. Na dodatek nie musiała zarabiać na rodzinę. I choć żadna z jej feministycznie nastawionych przyjaciółek ze Smith College nie zaakceptowała jej wyboru, ona sama odczuwała zadowolenie z tego, że została w domu, by wychowywać dzieci, oraz wdzięczność, że oboje z mężem mogli sobie na to pozwolić. Poza tym nigdy nie porzuciła zamiłowania do książek i nadal uważała się za gorliwą czytelniczkę.
Przed kilku laty zaczęło się to zmieniać. Dzieci dorastały i jasno dawały matce do zrozumienia, że nie potrzebują jej już tak jak dawniej. Uzmysłowiwszy sobie, że posiada teraz nadmiar wolnego czasu, lecz brak jej kogoś, z kim mogłaby go spędzić, zaczęła zastanawiać się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby znalazła pracę. David zachęcał ją do poszukiwań, lecz choć ciągle o tym rozmawiali, rzadko korzystała z nadarzających się okazji, kiedy zaś już się odważyła, potencjalni pracodawcy zawsze potrzebowali kogoś młodszego albo bardziej doświadczonego. W obawie przed kolejnym odrzuceniem Ella dała sobie spokój.
W maju 2008 roku jednak wszelkie przeszkody do znalezienia pracy, jakie dotychczas stały na jej drodze, nieoczekiwanie zniknęły. Na dwa tygodnie przez swymi czterdziestymi urodzinami Ellę zatrudniła agencja literacka z siedzibą w Bostonie. To mąż znalazł jej tę posadę dzięki jednej z pacjentek — czy też może kochanek.
— Och, to nic takiego — pospiesznie wyjaśniła Ella — pracuję na pół etatu w agencji literackiej jako wewnętrzna recenzentka nadsyłanych maszynopisów.
David jednak najwyraźniej nie chciał pozwolić na to, by żona umniejszała wartość swojej nowej pracy.
— No, powiedz, że to bardzo znana agencja — nalegał, lekko ją trącając, a kiedy nie posłuchała jego rady, sam sobie przytaknął z zapałem. — To prestiżowa firma, Esther. Powinnaś zobaczyć innych asystentów! Chłopcy i dziewczyny świeżo po najlepszych uczelniach. Ella jest tam jedyną osobą, która wraca do pracy po wielu latach spędzonych w domu. Trzeba mieć odwagę, prawda?
Elli przemknęło przez głowę, że być może w głębi serca jej mąż czuje się winny, iż do tej pory odciągał ją od kariery zawodowej, albo że ją zdradza — tylko te dwa powody wydały się jej sensownym wytłumaczeniem, dlaczego tak się zagalopował w pochwałach.
David zakończył z niegasnącym uśmiechem:
— To się nazywa hart ducha. Wszyscy jesteśmy dumni z Elli.
— Tak, Ella to istny skarb. Zawsze nim była — rzekła ciocia Esther tak sentymentalnym tonem, że zabrzmiało to, jakby Ella już odeszła od stołu i gdzieś przepadła.
Wszyscy wpatrywali się w nią z czułością. Nawet Avi powstrzymał się od cynicznych uwag, a Orly choć raz wydawała się zaabsorbowana czymś innym niż swoim wyglądem. Ella zmusiła się, żeby docenić ten przyjazny gest, ale ogarnęło ją przemożne poczucie wyczerpania, jakiego dotąd nie znała. W duchu modliła się, żeby ktoś w końcu zmienił temat.
Modlitwę tę musiała usłyszeć ich starsza córka Jeannette, bo wtrąciła znienacka:
— Ja też mam dobre wieści.
Wszystkie głowy skierowały się w jej stronę, a na twarzach odmalowało się niecierpliwe oczekiwanie.
— Scott i ja postanowiliśmy się pobrać — oznajmiła Jeannette. — Och, wiem, co powiecie! Że jeszcze nie skończyliśmy studiów i tak dalej, ale zrozumcie, oboje czujemy się gotowi na kolejny ważny krok.
Przy kuchennym stole zapadło niezręczne milczenie, zupełnie jakby panujące tu jeszcze przed chwilą rodzinne ciepło gdzieś wyparowało. Orly i Avi wymienili skonsternowane spojrzenia, a ciocia Esther zastygła w bezruchu, zaciskając dłoń na szklance soku jabłkowego. David odłożył widelec, jakby stracił apetyt, i patrzył spod przymrużonych powiek na Jeannette; w kącikach jego jasnobrązowych oczu widać było głębokie zmarszczki powstałe od śmiechu. Teraz jednak daleko mu było do wesołości. Skrzywił lekko wargi, jakby wypił duszkiem ocet.
— Świetnie! Spodziewałam się, że będziecie się cieszyć moim szczęściem, a zamiast tego wylewacie mi na głowę kubeł zimnej wody — jęknęła Jeannette.
— Właśnie powiedziałaś, że wychodzisz za mąż — oświadczył David, jakby Jeannette tego nie wiedziała i musiał ją dopiero o tym poinformować.
— Tato, wiem, możecie myśleć, że to za wcześnie, ale parę dni temu Scott mi się oświadczył i już się zgodziłam.
— Ale dlaczego? — spytała Ella.
Ze sposobu, w jaki popatrzyła na nią Jeannette, Ella wywnioskowała, że nie takiego pytania spodziewała się córka. Sądziła zapewne, że matka spyta: „Kiedy?” albo: „Jak to urządzicie?”, co oznaczałoby, że dziewczyna może zacząć szukać sukni ślubnej. Pytanie „Dlaczego?” miało całkiem inny wydźwięk i zupełnie zbiło ją z tropu.
— Dlatego że go kocham. — W głosie Jeannette zabrzmiała protekcjonalna nuta.
— Słonko, chodzi mi o ten pośpiech — nie ustępowała Ella. — Jesteś w ciąży czy co?
Ciocia Esther drgnęła na krześle i przybrała surowy wyraz twarzy, który nie zdołał ukryć jej udręki. Wyjęła z kieszeni pastylkę na zgagę i zaczęła ją żuć.
— Będę wujciem — zachichotał Avi.
Ella ujęła dłoń Jeannette i delikatnie ją ścisnęła.
— Wiesz, zawsze nam możesz powiedzieć prawdę. Będziemy po twojej stronie, choćby nie wiem co.
— Mamo, możesz przestać? — warknęła Jeannette i wyrwała dłoń. — To nie ma nic wspólnego z ciążą. Zawstydzasz mnie.
— Próbuję ci tylko pomóc — odparła spokojnie Ella, choć spokój był tym stanem, który ostatnimi czasy coraz trudniej jej było osiągnąć.
— Aha, i przy okazji mnie obrazić. Uważasz, że jedynym powodem mojego ślubu ze Scottem może być wpadka! A czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że mogłabym, po prostu mogłabym chcieć za niego wyjść dlatego, że go kocham? Chodzimy ze sobą już od ośmiu miesięcy.
To wywołało drwinę Elli.
— No jasne, przecież przez osiem miesięcy da się świetnie poznać czyjś charakter! Twój ojciec i ja jesteśmy po ślubie ponad dwadzieścia lat i nawet my nie możemy twierdzić, że wiemy o sobie wszystko. Osiem miesięcy to w związku po prostu nic!
— Bóg potrzebował zaledwie sześciu dni, by stworzyć wszechświat — zauważył rozpromieniony Avi, ale lodowaty wzrok zgromadzonych przy stole osób nakazał mu milczenie.
David wyczuł rosnące napięcie, nie spuszczając więc oka ze starszej córki i marszcząc w skupieniu brwi, dodał:
— Kochanie, mama chce przez to powiedzieć, że umawianie się na randki to jedno, a ślub to coś zupełnie innego.
— Ale tato, naprawdę myślałeś, że wiecznie będziemy się tylko umawiać? — spytała Jeannette.
Ella wciągnęła głęboko powietrze i odparła:
— Szczerze mówiąc, mieliśmy nadzieję, że znajdziesz sobie kogoś lepszego. Jesteś jeszcze za młoda, żeby się poważnie angażować.
— Wiesz co, mamo? — odpowiedziała Jeannette głosem tak bezbarwnym, jakby nie należał do niej. — Myślę, że przenosisz na mnie własne lęki. Ale to, że wyszłaś za mąż tak wcześnie i w moim wieku miałaś już dziecko, nie oznacza, że popełnię ten sam błąd.
Ella oblała się purpurowym rumieńcem, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Z głębokich pokładów pamięci przywołała trudny okres ciąży, która skończyła się przedwczesnymi narodzinami Jeannette. Pierwszy rok życia córki wyssał z niej całą energię, dlatego Ella czekała aż sześć lat, zanim ponownie zaszła w ciążę.
— Kochanie, bardzo się cieszyliśmy, kiedy zaczęłaś chodzić ze Scottem — zaczął ostrożnie David, próbując innej strategii — bo to miły chłopak. Ale kto wie, jak będzie po studiach? Do tego czasu wszystko się może zmienić.
Jeannette kiwnęła lekko głową, co oznaczało tylko udawaną uległość. Powiedziała po chwili:
— Czy to dlatego że Scott nie jest Żydem?
David z niedowierzaniem wywrócił oczami. Zawsze szczycił się tym, że jest otwartym i kulturalnym ojcem, który wystrzega się negatywnych uwag na temat rasy, religii czy płci.
Jeannette jednak wydawała się nieugięta. Zwróciła się do matki:
— Czy możesz mi spojrzeć prosto w oczy i powiedzieć, że miałabyś takie same zastrzeżenia, gdyby Scott był żydowskim młodzieńcem o imieniu Aaron?
Głos Jeannette przepełniała zaprawiona sarkazmem gorycz i Ella obawiała się, że w duszy córki wzbierają całe fale złych emocji.
— Kochanie, będę z tobą zupełnie szczera, choć może ci się to wcale nie spodobać. Wiem, jakie to cudowne być młodym i zakochanym. Uwierz mi, naprawdę wiem. Ale poślubienie kogoś, kto wywodzi się z innego środowiska, to wielkie ryzyko. Jako rodzice chcemy być pewni, że postępujesz właściwie.
— Skąd wiecie, że to, co jest właściwe dla was, jest właściwe dla mnie?
To pytanie nieco zdezorientowało Ellę. Westchnęła i rozmasowała sobie czoło, jakby chwytał ją atak migreny.
— Kocham go, mamo. Czy to dla ciebie coś znaczy? W ogóle pamiętasz takie słowo? Scott sprawia, że moje serce bije szybciej. Nie umiem bez niego żyć.
Ella usłyszała własny zduszony śmiech. Nie miała wprawdzie zamiaru wyszydzać uczuć córki, ale właśnie tak zabrzmiał stłumiony chichot: jak szyderstwo. Z jakiegoś powodu poczuła się okropnie zdenerwowana. Wcześniej kłóciła się już z Jeannette, nawet setki razy, ale wyglądało na to, że dziś sprzeczają się o coś innego, znacznie poważniejszego.
— Mamo, czy ty nigdy nie byłaś zakochana? — zripostowała Jeannette, w której głos wkradł się cień pogardy.
— Och, dajże spokój! Przestań bujać w obłokach i zejdź na ziemię! Jesteś taką... — Ella spojrzała w okno, gorączkowo szukając jakiegoś efektownego słowa, aż w końcu je znalazła — ...romantyczką!
— A co jest złego w byciu romantyczką? — spytała Jeannette, najwyraźniej obrażona.
„Faktycznie, co w tym złego?” — zastanowiła się Ella. Od kiedy ją tak drażni romantyczność? I choć nie była w stanie odpowiedzieć na nękające ją pytania, mówiła dalej:
— Ależ kochanie, w jakiej ty żyjesz epoce? Wbij to sobie do głowy: kobiety nie poślubiają mężczyzn, w których się zakochują. Jak przyjdzie co do czego, to wybierają faceta, który będzie dobrym ojcem i porządnym mężem. Miłość to tylko słodkie uczucie, które nas nagle ogarnia, lecz równie szybko mija.
Kiedy Ella skończyła tę przemowę, zwróciła się w stronę męża. David powoli, jakby poruszał się w wodzie, splótł wyciągnięte przed siebie dłonie i patrzył na nią tak, jakby nigdy wcześniej jej nie widział.
— Wiem, dlaczego to robisz — rzekła Jeannette. — Jesteś zazdrosna o moje szczęście i młodość. Chcesz ze mnie zrobić nieszczęśliwą gospodynię domową. Chcesz, mamo, żebym była taka jak ty.
Ella poczuła w żołądku dziwny ucisk, jakby ugniatał go olbrzymi głaz. Czy naprawdę jest nieszczęśliwą gospodynią domową? Matką w średnim wieku, uwięzioną w pułapce przeżywającego kryzys małżeństwa? Czy tak widziały ją własne dzieci? Mąż też? Co z przyjaciółmi i sąsiadami? Nagle doznała wrażenia, że skrycie współczuje jej całe otoczenie — to podejrzenie było tak bolesne, że prawie nie mogła złapać tchu.
— Powinnaś przeprosić mamę — stwierdził David, zwracając się do Jeannette z marsową miną.
— Wszystko w porządku. Nie oczekuję przeprosin — skomentowała ponuro Ella.
Jeannette zerknęła drwiąco na matkę. I tak po prostu odepchnęła krzesło, rzuciła na stół serwetkę i wymaszerowała z kuchni. Po chwili Orly i Avi w milczeniu poszli w jej ślady, czyniąc to albo w niecodziennym dla nich akcie solidarności ze starszą siostrą, albo po prostu dlatego, że znudzili się gadaniną dorosłych. Następną osobą, która odeszła od stołu, była ciocia Esther, mamrocząca jakąś kiepską wymówkę; jednocześnie zawzięcie żuła ostatnią pastylkę na zgagę. Przy stole zostali tylko David z Ellą, między którymi zapadła niezręczna cisza. Ellę bolało, że muszą zmierzyć się z pustką, niemającą — o czym oboje wiedzieli — nic wspólnego z Jeannette ani żadnym z młodszych dzieci.
David chwycił widelec, który wcześniej odłożył, i przez chwilę uważnie go oglądał.
— Tak więc, jeśli dobrze zrozumiałem, nie poślubiłaś mężczyzny, którego kochasz?
— Och, proszę cię, nie to miałam na myśli.
— W takim razie co? — rzucił David, ciągle patrząc na widelec. — Kiedy się pobieraliśmy, myślałem, że jesteś we mnie zakochana.
— Bo byłam — przyznała Ella, ale nie umiała się pohamować i dodała: — Wtedy jeszcze tak.
— To kiedy przestałaś mnie kochać? — spytał ze śmiertelną powagą David.
Ella popatrzyła na męża zdumiona, jak ktoś, kto nigdy nie widział własnego odbicia i teraz trzyma przed sobą lustro. Czy przestała go kochać? Było to pytanie, którego dotąd sobie nie zadawała. Chciała odpowiedzieć mężowi, lecz zabrakło jej nie tyle chęci, ile słów. W głębi serca wiedziała, że powinni się raczej zatroszczyć o siebie, nie o dzieci. Zamiast tego jednak zajmowali się tym, co najlepiej im wychodziło: pozwalali, by dni im umykały, coraz bardziej popadali w rutynę, a życie biegło utartym torem, wpędzając ich w nieuchronne odrętwienie.
Zaczęła płakać, nie mogąc już dłużej dusić nieustającego smutku, który, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, stał się częścią niej samej. David odwrócił zbolałą twarz. Oboje wiedzieli, że nie znosił patrzeć na jej łzy, podobnie jak ona nie znosiła przy nim płakać. Na szczęście zadzwonił telefon, wybawiając ich z kłopotliwej sytuacji.
Odebrał David.
— Halo... Tak, jest tutaj. Proszę poczekać.
Ella wzięła się w garść i odezwała się, robiąc wszystko, żeby jej głos zabrzmiał pogodnie.
— Słucham? Tu Ella.
— Cześć, mówi Michelle. Przepraszam, że zawracam ci głowę w weekend — odezwał się w słuchawce szczebiotliwy głos młodej kobiety. — A to wszystko dlatego, że wczoraj Steve chciał, żebym sprawdziła, jak ci idzie, a ja po prostu zapomniałam. Zaczęłaś już może pracę nad maszynopisem?
— Och — westchnęła Ella, dopiero teraz przypomniawszy sobie czekające ją zadanie.
Jej pierwszym zleceniem dla agencji literackiej było przeczytanie powieści jakiegoś nieznanego pisarza z Europy. Miała potem napisać obszerną recenzję tej książki.
— Powiedz, żeby się nie martwił. Już zaczęłam czytać — skłamała Ella. Ambitna i uparta Michelle należała do osób, których nie chciała do siebie zrażać już przy pierwszym zleceniu.
— O, świetnie! I jak?
Ella milczała, zmieszana, nie miała bowiem pojęcia, co powiedzieć. O książce nie wiedziała kompletnie nic poza tym, że była to powieść historyczna osnuta wokół żywota słynnego poety — mistyka Rumiego, którego, jak się dowiedziała, zwano Szekspirem świata islamu.
— Jest bardzo... mistyczna — zachichotała Ella z nadzieją, że zatuszuje niewiedzę żartem.
Michelle pozostała jednak służbistką.
— W porządku — odparła beznamiętnie — musisz się porządnie zabrać do dzieła. Pisanie recenzji tego typu powieści może potrwać dłużej, niż się spodziewasz...
Głos Michelle zaczął cichnąć i w słuchawce rozległo się dobiegające z pewnej odległości mamrotanie. Ella wyobraziła sobie, że jej rozmówczyni zmaga się z kilkoma czynnościami naraz — sprawdza e-maile, czyta recenzję na temat jednego z pisarzy, odgryza kęs kanapki z sałatką z tuńczyka i poleruje paznokcie — a wszystko to podczas rozmowy przez telefon.
— Jesteś tam jeszcze? — spytała chwilę później Michelle.
— Tak.
— To dobrze. Słuchaj, mam tu urwanie głowy. Muszę lecieć. Pamiętaj tylko, że termin mija za trzy tygodnie.
— Wiem — rzuciła zwięźle Ella, usiłując nadać głosowi bardziej zdecydowany ton. — Dotrzymam go.
Prawda zaś była taka, że Ella wcale nie była pewna, czy ma ochotę oceniać ten maszynopis. Z początku przepełniały ją zapał i pewność siebie. Ekscytował ją fakt, że jest pierwszą osobą, która ma przeczytać niepublikowaną powieść pióra mało znanego pisarza, a przez to odegrać jakąś, choćby i nieznaczną, rolę w jego dalszych losach. Teraz jednak targała nią wątpliwość, czy jest w ogóle w stanie skupić się na czymś tak oderwanym od jej własnego życia jak sufizm i na tak odległej epoce jak trzynasty wiek.
Michelle musiała wyczuć jej wahanie.
— Jakiś problem? — zapytała. Mimo że nie uzyskała odpowiedzi, nie dała za wygraną: — Mów śmiało.
Po chwili milczenia Ella postanowiła wyznać prawdę.
— Chodzi o to, że nie jestem pewna, czy mój obecny stan umysłu pozwoli mi się skupić na powieści historycznej. To znaczy interesuje mnie Rumi, ale sama tematyka jest mi obca. Może dałabyś mi inną powieść, wiesz, taką, z którą łatwiej byłoby mi się utożsamić.
— Ależ to pokrętne rozumowanie — odparła Michelle. — Sądzisz, że lepiej się pracuje nad książkami, o których coś wiesz? Wcale nie! Nie możesz wymagać, że będziesz redagować powieści, których akcja rozgrywa się w Massachusetts, tylko dlatego że akurat tam mieszkasz, prawda?
— Nie to miałam na myśli... — zaczęła Ella i uświadomiła sobie, że tego popołudnia stanowczo zbyt często wypowiada to zdanie. Zerknęła na męża, żeby sprawdzić, czy też to zauważył, ale twarz Davida przybrała trudny do rozszyfrowania wyraz.
— Przeważnie musimy czytać książki, które nie mają nic wspólnego z naszym życiem. To część naszego zawodu. Tylko w tym tygodniu skończyłam pracę nad książką napisaną przez pewną Irankę, która niegdyś prowadziła w Teheranie dom publiczny i musiała uciec z kraju. Czy powinnam była kazać jej posłać maszynopis do jakiejś irańskiej agencji?
— Nie, oczywiście, że nie — zamruczała Ella w poczuciu winy i własnej głupoty.
— Czy jedną z zalet dobrej literatury nie jest przypadkiem łączenie odległych krajów i kultur?
— Jasne, że tak. Słuchaj, zapomnij o tym, co mówiłam. Recenzja trafi na twoje biurko jeszcze przed terminem — ustąpiła Ella, czując przypływ nienawiści do Michelle za to, że potraktowała ją jak najbardziej tępą osobę na ziemi, i do samej siebie, że na to pozwoliła.
— No to świetnie, tak trzymać! — zakończyła Michelle śpiewnym głosem. — Nie zrozum mnie źle, ale powinnaś mieć na uwadze, że dziesiątki ludzi marzą, żeby dostać twoją posadę. Większość z nich jest niemal o połowę młodsza niż ty. To cię na pewno zmotywuje.
Kiedy odłożyła słuchawkę, odkryła, że David obserwuje ją z poważnym i powściągliwym wyrazem twarzy. Chyba czekał, aż podejmą urwany wątek. Ella straciła jednak chęć na dalsze roztrząsanie przyszłości córki, zakładając oczywiście, że to jej miała dotyczyć rozmowa.
Później, tego samego dnia, siedziała na ganku w swym ulubionym bujanym fotelu, spoglądając na pomarańczowo-czerwonawy zachód słońca nad Northampton. Odnosiła wrażenie, że niebo tak bardzo przybliża się i otwiera, iż niemal można go dotknąć. Jej umysł — przytłoczony wieloma sprawami: płatnościami, wyciągiem z karty kredytowej w bieżącym miesiącu, fatalnymi nawykami żywieniowymi Orly, złymi ocenami Aviego, ciocią Esther z jej przygnębiającymi ciastami, podupadającym zdrowiem Ducha, planami małżeńskimi Jeannette, potajemnymi skokami w bok męża, brakiem miłości w jej życiu... — uspokoił się. Zamykała jeden problem za drugim w małych szkatułkach.
Tak wyciszona, wyjęła z paczki maszynopis i lekko podrzuciła na dłoni, jakby go ważyła. Na okładce wypisano atramentem w odcieniu indyga tytuł powieści: Słodkie bluźnierstwo.
Wcześniej powiedziano jej, że nikt nie wie zbyt wiele o autorze — jest nim niejaki A.Z. Zahara, który mieszka w Holandii. Maszynopis przysłano do agencji z Amsterdamu, wraz z włożoną do koperty pocztówką. Widniały na niej sfotografowane pola tulipanów w jaskrawych kolorach: różowych, żółtych i fioletowych, a na odwrocie ręka pisarza nakreśliła wykwintnym charakterem pisma następujący liścik:
Szanowna Pani/Szanowny Panie,
pozdrawiam z Amsterdamu. Opowieść, którą przesyłam, rozgrywa się w trzynastowiecznej Konyi w Azji Mniejszej.
Jestem jednak głęboko przeświadczony, że spotykają się w niej, jak w kalejdoskopie, liczne krainy, kultury i stulecia.
Mam nadzieję, że znajdzie Pani/Pan czas na lekturę słodkiego bluźnierstwa, mistycznej powieści o nietuzinkowej więzi pomiędzy Rumim, najlepszym poetą i najbardziej czczonym przywódcą duchowym w historii islamu, a Szamsem z Tebrizu, nieznanym i ekscentrycznym derwiszem, zaskakującym niespodziankami i skandalami.
Niechaj zawsze otacza Panią/Pana miłość.
A.Z. Zahara
Ella podejrzewała, że to właśnie pocztówka wzbudziła ciekawość agenta literackiego. Ale Steve nie miał czasu na czytanie dzieł pisarzy amatorów. Przekazał więc przesyłkę swej asystentce Michelle, ona zaś powierzyła ją swojej nowej asystentce. W ten sposób Słodkie bluźnierstwo trafiło do rąk Elli.
Nie wiedziała jeszcze, że nie będzie to książka jak wiele innych, ale ta jedna książka, która odmieni jej życie, czy wręcz pokieruje nim na nowo.
Przewróciła kartkę. Na pierwszej stronie umieszczono notę o autorze.
„Kiedy A.Z. Zahara nie podróżuje po świecie, mieszka w Amsterdamie wraz ze swymi książkami, kotami i żółwiami. Słodkie bluźnierstwo jest jego pierwszą — i najprawdopodobniej ostatnią — powieścią. Nie ma zamiaru zostać powieściopisarzem, książkę tę napisał bowiem z czystego podziwu i uwielbienia dla wielkiego filozofa, mistyka i poety Rumiego oraz jego ukochanego słońca, Szamsa z Tebrizu”.
Przeniosła wzrok niżej, na kolejną linijkę. Tu wyczytała coś, co zabrzmiało dziwnie znajomo:
„Bowiem wbrew temu, co twierdzą niektórzy, miłość to nie tylko słodkie uczucie, które nas nagle ogarnia i równie szybko mija”.
I aż ją zamurowało, bo uprzytomniła sobie, że jest to dokładne zaprzeczenie zdania, które dziś podczas obiadu wypowiedziała, zwracając się do córki. Przez chwilę siedziała nieruchomo, drżąc na myśl, że śledzi ją jakaś tajemnicza siła we wszechświecie — jeśli nie sam pisarz, kimkolwiek jest. Niewykluczone, że napisał książkę, wiedząc wcześniej, jakiego typu osoba będzie ją czytać jako pierwsza. Autor upatrzył sobie na czytelniczkę właśnie ją. Z jakichś niewiadomych przyczyn pomysł ten zaniepokoił Ellę, choć zarazem poczuła dreszczyk emocji.
„Dwudziesty pierwszy wiek pod wieloma względami wcale tak bardzo nie różni się od trzynastego. Oba stulecia przejdą do historii jako epoki bezprecedensowych starć na tle religijnym, nieporozumień kulturowych, ogólnego poczucia niepewności oraz lęku przed Innym. W takich właśnie czasach potrzeba miłości jest większa niż kiedykolwiek”. Wtem zerwał się chłodny i silny wiatr, rozpędzając leżące na ganku liście. Piękne gasnące słońce przetaczało się po widnokręgu ku zachodowi, a powietrze poszarzało i posmutniało.
„Albowiem to miłość jest samą esencją i celem życia. Jak przypomina nam Rumi, spotyka ona każdego, również tych, którzy jej unikają — nawet tych, którzy używają słowa «romantyczny», by wyrazić dezaprobatę”.
Ella zdumiała się, jakby właśnie przeczytała: „Miłość spotyka każdego, nawet zamieszkałą w Northampton gospodynię domową w średnim wieku, która nazywa się Ella Rubinstein”.
Coś jej podpowiadało, by odłożyć maszynopis na bok, wejść do domu, zadzwonić do Michelle i poinformować, że absolutnie nie może napisać recenzji tej powieści. Zamiast tego wzięła głęboki oddech, odwróciła stronę i zaczęła czytać.
W poemacie Rumiego Masnawi czytamy: „Twe słodkie bluźnierstwa są najprawdziwszym oddaniem”; Mojżesz i pasterz, w: Rumi, Tęsknota, przeł. M. Oziewicz, Wrocław 2004, s. 43 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).Mistycy sufizmu powiadają, że tajemnica Koranu
tkwi w surze Al-Fatiha*,
tajemnica Al-Fatihy tkwi natomiast
w Bismillāhir rahmānir rahīm,
kwintesencją zaś bismilli jest litera ba, poniżej której stawia
się kropkę...
Kropka pod literą B ucieleśnia
cały Wszechświat...
ب
Masnawi zaczyna się od B,
jak wszystkie rozdziały tej powieści...
Al-Fatiha — otwierająca Koran sura, odpowiednik Modlitwy Pańskiej w chrześcijaństwie.
„W imię Boga Miłosiernego, Litościwego!” Koran, sura I, werset 1, przeł. J. Bielawski, Warszawa 1986.
Masnawi Ma’navi, czyli Poemat duchowy, najważniejsze dzieło Rumiego, złożona z sześćdziesięciu tysięcy wierszy summa wiedzy życiowej i mistycznej, której tylko niewielka część została przełożona na język polski.SŁOWO WSTĘPNE
Barbarzyński wiek trzynasty zapisał się w dziejach Anatolii starciami religijnymi, sporami politycznymi oraz nieustanną walką o władzę. Ciągnący z Zachodu na Jerozolimę krzyżowcy zajęli i splądrowali Konstantynopol, co doprowadziło do podziału cesarstwa bizantyjskiego. Na Wschodzie szybko rozrastały się niezwykle karne armie mongolskie, dowodzone przez geniusza sztuki wojennej Dżyngis-chana. Gdzieś pośrodku między nimi toczyły ze sobą boje rozmaite plemiona tureckie, Bizantyjczycy zaś usiłowali odzyskać utracone ziemie, bogactwa i potęgę. Był to czas niespotykanego dotąd zamętu, kiedy każdy walczył z każdym: chrześcijanie z chrześcijanami, chrześcijanie z muzułmanami, muzułmanie z muzułmanami. Panowały wrogość, cierpienie i dojmujący lęk przed tym, co może jeszcze nastąpić.
Wśród tego chaosu żył wybitny uczony islamu, znany jako Dżalaloddin Rumi. Nosił nadany mu przez wielu przydomek Moulana, czyli Nasz Pan, miał tysiące uczniów i zwolenników w całym regionie oraz poza jego granicami, a także był uważany za światło przewodnie dla wszystkich muzułmanów.
W 1244 roku Rumi spotkał Szamsa — wędrownego derwisza, który dał się poznać z niekonwencjonalnych obyczajów i heretyckich wypowiedzi. To spotkanie odmieniło życie ich obu i było zarazem początkiem trwałej i jedynej w swoim rodzaju przyjaźni, którą żyjący w późniejszych stuleciach sufiowie porównywali do zjednoczenia się dwóch oceanów. Dzięki poznaniu tego wyjątkowego towarzysza Rumi przeistoczył się z ortodoksyjnego duchownego w zagorzałego mistyka, żarliwego poetę, piewcę miłości i twórcę ekstatycznego tańca wirujących derwiszy, ośmieliwszy się złamać wszystkie obowiązujące zasady i konwenanse. W epoce głęboko zakorzenionej bigoterii i rozłamów symbolizował uniwersalną duchowość, otwierając drzwi ludziom z różnych sfer i środowisk. Zamiast skierowanego na zewnątrz dżihadu, określanego jako „wojna przeciw niewiernym” i prowadzonego wówczas (podobnie jak dzisiaj) przez całe rzesze ludzi, Rumi popierał dżihad skierowany do wewnątrz, który miał na celu walkę przeciw własnemu ego — nafs — i ostateczne nad nim zwycięstwo.
Nie wszyscy jednak przyklasnęli tym ideom, podobnie jak nie wszyscy otwierają swe serca na miłość. Potężna więź duchowa między Szamsem a Rumim stała się obiektem plotek, oszczerstw i ataków. Byli opacznie rozumiani, otoczeni zawiścią, szkalowani i ostatecznie zostali zdradzeni przez najbliższych. Trzy lata po tym, jak się spotkali, tragicznie ich rozdzielono.
Ale na tym nie skończyła się opowieść.
Tak naprawdę jej koniec nie nastąpił nigdy. Niemal osiemset lat później duchy Szamsa i Rumiego są nadal żywe i wirują pośród nas...
Taką pisownię przyjmuję za współczesnym polskim tłumaczem Rumiego, Markiem Smurzyńskim; patrz: Moulana Dżalaloddin Rumi, W mgnieniu słów, przeł. M. Smurzyński, Kraków 2008.ZABÓJCA
ALEKSANDRIA, LISTOPAD 1252
Bezwładnie unosi się na ciemnych wodach studni, już martwy. Mimo to dokądkolwiek podążam, patrzą na mnie jego oczy, roziskrzone i błyszczące niczym dwie ciemne gwiazdy, które złowieszczo zawisły na wysokim niebie. Przybyłem do Aleksandrii w nadziei, że jeśli odbędę wystarczająco daleką podróż, ucieknę przed przejmującym mnie na wskroś wspomnieniem i uciszę jęk skargi, która wciąż odbija się echem w umyśle: ów ostatni krzyk, który wydał z siebie, zanim z twarzy odpłynęła mu krew, oczy wytrzeszczyły się, a gardło zwarło w nieudanej próbie zaczerpnięcia ostatniego tchu — oddalę od siebie pożegnanie zasztyletowanego człowieka, wycie złapanego w potrzask wilka.
Kiedy się kogoś zabija, cząstka tej osoby przechodzi na mordercę — westchnienie, zapach albo gest. Nazywam to klątwą ofiary. Potrafi przylgnąć do ciała i wsączyć się pod skórę, przeniknąć aż do serca i nadal żyć we wnętrzu zabójcy. Ludzie, którzy widzą mnie na ulicy, nie mają o tym pojęcia, ale noszę w sobie ślady wszystkich, których uśmierciłem. Dźwigam je wokół szyi niczym niewidzialne naszyjniki, wyczuwając ich obecność, ucisk i ciężar. I choć to niewygodne, przywykłem już do życia z tym brzemieniem i zaakceptowałem je jako część pracy. Odkąd Kain zabił Abla, w każdym mordercy oddycha zabity przez niego człowiek, tyle wiem. Nie przeszkadza mi to. Już nie. Dlaczego więc tak bardzo mną wstrząsnął ostatni wypadek?
Tym razem wszystko było inaczej — od samego początku. Weźmy na przykład to, jak znalazłem tę robotę. A może powinienem powiedzieć, że to robota znalazła mnie? Na początku wiosny 1248 roku pracowałem dla właścicielki burdelu w Konyi, hermafrodyty słynącej z porywczości. Moje zadanie polegało na trzymaniu w ryzach nierządnic i zastraszaniu klientów, którzy niewłaściwie się zachowywali.
Bardzo wyraźnie pamiętam tamten dzień. Ścigałem nierządnicę, która uciekła z domu schadzek w poszukiwaniu Boga. Była piękną młodą kobietą, co w pewnym sensie było powodem mojej rozterki, bo zamierzałem zmasakrować jej twarz, tak by nie spojrzał już na nią żaden mężczyzna. Byłem o krok od schwytania tego głupiego stworzenia, gdy na progu odkryłem tajemniczy list. Nigdy nie nauczyłem się czytać, zabrałem go więc do madrasy, gdzie zapłaciłem studentowi, by mi odczytał jego treść.
List okazał się anonimem, podpisanym przez „kilku prawdziwych wyznawców”.
„Dowiedzieliśmy się z wiarygodnego źródła, skąd pochodzisz i kim naprawdę jesteś”. „Byłym członkiem asasynów! Wiemy też, że po śmierci Hasana ibn Sabbaha i uwięzieniu waszych przywódców bractwo już nie jest tym co kiedyś. Przybyłeś do Konyi, by uniknąć prześladowań, i od tego czasu udajesz kogoś innego”.
List stwierdzał również, że pilnie potrzebne są moje usługi w pewnej sprawie wielkiej wagi. Zapewniał, że otrzymam zadowalającą zapłatę. Jeśli jestem zainteresowany, mam się stawić w znanej gospodzie tego wieczoru po zmroku. Kiedy już tam trafię, powinienem usiąść plecami do drzwi, pochylić głowę i utkwić wzrok w podłodze. Zostaną mi udzielone wszelkie potrzebne informacje. Ani wtedy gdy przybędą zleceniodawcy, ani gdy będą wychodzić, ani też w żadnym momencie naszej rozmowy nie będzie mi wolno podnieść głowy i spojrzeć im w twarz.
Był to dziwny list. Z drugiej strony przywykłem już do przeróżnych zachcianek moich klientów. Przez wszystkie te lata wynajmowali mnie ludzie wszelkiego pokroju, a większość z nich chciała zachować swoje imię w tajemnicy. Doświadczenie nauczyło mnie, że zazwyczaj im silniej klient pragnął ukryć tożsamość, tym bliższe więzi łączyły go z ofiarą, ale to już nie moja sprawa. Do mnie należało zabijanie, a nie dociekanie przyczyn, dla których dostałem zlecenie. Odkąd wiele lat temu opuściłem Alamut, tak właśnie wyglądało życie, jakie wybrałem.
Rzadko zadaję pytania. Czemu miałbym to robić? Większość znanych mi ludzi chciałaby się pozbyć przynajmniej jednej osoby. Sam fakt, że niczego nie robią w tym kierunku, niekoniecznie oznacza, że są odporni na żądzę uśmiercania. Tak naprawdę każdy ma w sobie coś takiego, co sprawia, że pewnego dnia może zabić. Ludzie nie rozumieją tego aż do momentu, kiedy im się to przytrafi. Uważają się za niezdolnych do morderstwa, ale to tylko kwestia zbiegu okoliczności. Czasem nawet drobny gest wystarczy, by zawrzała w nich krew. Rozmyślne wywołanie nieporozumienia, sprzeczka o błahostkę albo po prostu znalezienie się w złym miejscu o złym czasie potrafi wydobyć z ludzi, którzy skądinąd są dobrzy i porządni, niszczycielskie skłonności. Każdy może zabić. Nie każdy jednak może zabić z zimną krwią nieznajomego. I właśnie wtedy na scenę wkraczam ja.
Wyręczam innych w brudnej robocie. Nawet Bóg, kiedy wyznaczał Azraela na kładącego kres życiu Archanioła Śmierci, dostrzegł, że w Jego świętym planie powinien mieścić się ktoś taki jak ja. W ten sposób ludzie lękali się, przeklinali i nienawidzili anioła, podczas gdy Jego ręce pozostały czyste, a imię Jego nieskalane. Nie było to zbyt sprawiedliwe wobec Azraela. Lecz cóż, świat nie słynie ze sprawiedliwości, prawda?
Gdy zapadła ciemność, poszedłem do gospody. Akurat stół przy oknie był zajęty przez jakiegoś mężczyznę z bliznami na twarzy, który zdawał się pogrążony w głębokim śnie. Przyszło mi do głowy, żeby go obudzić i poprosić, by się przesiadł, ale z pijakami nigdy nic nie wiadomo, a ja musiałem postępować ostrożnie, by nie ściągnąć na siebie uwagi. Wybrałem więc najbliższy wolny stół i zwróciłem twarz do okna.
Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy w gospodzie zjawiło się dwóch mężczyzn. Zajęli miejsca po obu moich stronach, tak by nie pokazać twarzy. Nie musiałem na nich patrzeć, żeby zorientować się, jak bardzo są młodzi i nie przygotowani na krok, który mieli podjąć.
— Masz świetne rekomendacje — odezwał się jeden z nich tonem nie tyle ostrożnym, ile trwożliwym. — Powiedziano nam, że jesteś najlepszy.
Sposób, w jaki wymówił te słowa, wydał mi się zabawny, ale pospiesznie zgasiłem uśmiech. Spostrzegłem, że się mnie lękają, nie ukrywam, odpowiadało mi to. Jeśli wystarczająco się boją, nie ośmielą się zrobić mi niczego złego.
Odparłem zatem:
— Tak, jestem najlepszy. Dlatego zwą mnie Głową Szakala. Nigdy nie zawiodłem moich klientów, bez względu na trudność zadania.
— To dobrze — westchnął młodzieniec — ponieważ zadanie może nie być łatwe.
Teraz zabrał głos drugi.
— Widzisz, chodzi o człowieka, który narobił sobie zbyt wielu wrogów. Odkąd przybył do miasta, są z nim same kłopoty. Kilka razy go ostrzegaliśmy, ale on na nas nie zważa, a nawet jeszcze bardziej szuka zwady. Nie pozostawia nam innego wyboru.
Zawsze to samo. Za każdym razem, zanim jeszcze dobiję z klientami targu, usiłują się przede mną tłumaczyć, tak jakby moja aprobata mogła umniejszyć rangę tego, co zamierzają uczynić.
— Wiem, w czym rzecz. Powiedzcie, kim jest ta osoba? — spytałem.
Ociągali się z podaniem imienia, racząc mnie w zamian dość mglistymi opisami.
— Jest heretykiem, który nie ma nic wspólnego z islamem. Krnąbrnym człowiekiem, miotającym bluźnierstwa i znieważającym świętości. Derwiszem, który chodzi własnymi ścieżkami.
Gdy tylko usłyszałem ostatnie zdanie, poczułem gęsią skórkę. Głowę rozsadzał mi natłok myśli. Zabijałem już rozmaitych ludzi, młodych i starych, mężczyzn i kobiety, ale nie było pośród nich żadnego derwisza, człowieka oddanego wierze. Byłem przesądny i nie chciałem ściągnąć na siebie bożego gniewu, gdyż pomimo wszystko wierzyłem w Boga.
— Przykro mi, ale muszę odmówić. Nie bardzo mam ochotę na mordowanie derwisza. Znajdźcie kogoś innego.
Po tych słowach wstałem, zamierzając wyjść. Jeden z mężczyzn złapał mnie jednak za rękę i błagał:
— Proszę, zaczekaj. Dostaniesz godziwą zapłatę, współmierną do trudu. Jesteśmy gotowi podwoić każdą sumę, jakiej zażądasz.
— A może potroić? — spytałem, przekonany, że nie będą w stanie sprostać takim wymaganiom.
Jednak — ku mojemu zdumieniu — po krótkim wahaniu obaj się zgodzili. Usiadłem z powrotem, roztrzęsiony. Zarobiwszy tyle pieniędzy, mógłbym w końcu opłacić należność za pannę młodą, ożenić się i dłużej nie zamartwiać, jak związać koniec z końcem. Derwisz nie derwisz — za taką sumę warto było zabić każdego.
Skąd mogłem wiedzieć, że właśnie w tym momencie popełniam największą pomyłkę w swoim życiu i że przez resztę moich dni będę jej żałować? Skąd mogłem wiedzieć, że tak trudno będzie zabić tego człowieka i jeszcze długo po tym, jak derwisz wyzionie ducha, wszędzie będzie mnie ścigać jego przeszywające niczym nóż spojrzenie?
Minęły już cztery lata od chwili, w której zasztyletowałem go na dziedzińcu i zepchnąłem ciało do studni, na próżno czekając, aż rozlegnie się plusk. Nie było najmniejszego szmeru. Zupełnie jakby zamiast wpaść do wody, poleciał w górę, do nieba. Nadal co noc śnię koszmary, a jeśli dłużej niż kilka sekund spoglądam na jakąkolwiek wodę, całe moje ciało przejmuje zimny dreszcz przerażenia i wymiotuję.
Ciąg dalszy w wersji pełnej