Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Czwarte życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,90

Czwarte życie - ebook

Czwarte życie, debiutancka powieść Ludwika Lorena, to rozgrywająca się na przełomie XIX i XX wieku historia o wielkich nadziejach, wielkich ideach, wielkich pieniądzach… i rzuconych pomiędzy to wszystko całkiem małych ludziach

Spotkanie, do którego nigdy nie powinno było dojść, prowadzi do umowy, której nigdy nie należało zawierać. Nowe możliwości oznaczają nowe wyzwania, nowe wyzwania zaś – powodzenie, ale i zobowiązania, którym niełatwo będzie sprostać. A kiedy kobieta z przyszłością i mężczyzna z przeszłością spotykają się w teraźniejszości, mgliste plany i przemilczane wspomnienia wyznaczają niejasną granicę zaufania, której przekroczenie może skończyć się rozlewem krwi.
Wszystko to – i znacznie więcej – zatopione w baśniowej atmosferze położonego nad oceanem miasta, które miało stać się pierwszą urzeczywistnioną utopią, ale skończyło jako kolejny nieudany raj na ziemi przypominający jego twórcom, co ludzka natura potrafi zrobić z wzniosłymi ideami.
Za kulisami tego przedstawienia kryje się jednak ktoś jeszcze. Ktoś, kto niezauważenie pociąga za sznurki i szampańsko się przy tym bawi.
Ktoś… albo coś.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66070-42-4
Rozmiar pliku: 4,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pierwsze automaty biletowe Wydział Komunikacji Miasta Atlantis zainstalował w tramwajach jakieś trzy, może cztery lata wcześniej. A kierowców nie było już od... sam nie wiem. Co prawda pamiętam, że gdy za dzieciaka jeździłem dwie przecznice na północ od domu (zazwyczaj na gapę), drzwi tramwaju nie otwierały się jeszcze automatycznie. Za każdym razem podstarzały tramwajarz musiał podnieść się z fotela i wpuścić mnie do środka.

Mimo że dla tego łysego już weterana transportu szynowego był to zauważalny wysiłek, mężczyzna, widząc stojące na przystanku dzieci, zawsze uśmiechał się ciepło i witał nas słowami:

– Wskakuj na pokład, marynarzu!

Jeżeli miałeś dziesięć czy dwanaście lat i na pierwszy rzut oka wyglądałeś na biednego obdartusa z Dzielnicy Portowej, mogłeś być pewien, że stary nie zapyta cię o bilet. Mrugał tylko porozumiewawczo i wracał do swojej małej kabiny.

Razem z innymi dzieciakami wyobrażaliśmy sobie, że na długo zanim siadł za sterami tramwajowej „dwudziestki siódemki”, zajmował się jakąś bardziej interesującą robotą. Niektórzy mówili, że mógł być piratem albo wielorybnikiem. Inni, że pracował przy budowie parowców, a miłość do morza na zawsze została mu we krwi – stąd te dziwaczne powitania. Najdalej w swoich teoriach wypuszczał się Mario, ten, który w wieku szesnastu lat zawisł potem na Placu Gottarda za kradzież z włamaniem. Obstawiał, że to poszukiwany przemytnik alkoholu ukrywający się tymczasowo jako tramwajarz, żeby zgubić trop.

Najlepsze, że dziś, gdy myślę o tym wiecznie uśmiechniętym staruszku (a jak możesz się domyślić, chłopcze, czas na rozmyślania to jedna z niewielu rzeczy, której mam ostatnio w nadmiarze), zaczynam sądzić, że nie był żadnym marynarzem, żeglarzem czy nawet przybrzeżnym rybakiem. Myślę, że był – tylko i aż – prostym człowiekiem z misją nieszkodzenia drugiemu. Takim, jakich tysiące otulone w grube płaszcze codzienności przewijają się po cichu przez nasze życia.

Ale przede wszystkim – był człowiekiem (z misją czy bez misji), jak setki innych kierowców. Niedługo później te setki zmieniły się w dziesiątki, aż w końcu podzieliły los dinozaurów i uczciwych księgowych, kiedy dzielnica po dzielnicy rozrastał się System Centralnej Kontroli Transportu. Na ulice wyjechały automatyczne i, wyłącznie z założenia, bezwypadkowe szynobusy. Szynobusy Baptiste’a, oczywiście. Wszystko w tym mieście cudów musiało być firmowane jego nazwiskiem.

Podobno w Wydziale Komunikacji stoi gigantyczna makieta przedstawiająca całe Atlantis. Stamtąd kieruje się ruchem. Jak kolejką wąskotorową, którą kupujesz pod choinkę „synowi”, kiedy dorośniesz na tyle, byś znów chciał bawić się jak dziecko. Tyle że tamta kolejka jest odrobinę bardziej skomplikowana, wymaga obsługi całej armii pracowników i dyryguje przewozem tysięcy pasażerów.

Nie, nigdy jej nie widziałem. Dawno temu ktoś... Alicja mi o tym opowiadała.

Wsiadasz, jedziesz, wysiadasz. Czysta automatyzacja, dążenie do perfekcji i profesjonalizmu. Jakoś tak to reklamowali. Kierowców zastąpili, zapewne tańsi w utrzymaniu, konduktorzy, co jest jedynie eleganckim eufemizmem dla kasjerów-ochroniarzy. Sprzedawali bilety, pilnowali porządku, a co niektórzy to i moralności społecznej i dbali, by margines społeczny pozostał tam, gdzie jego miejsce. Nigdy nie dowiedziałem się, gdzie konkretnie się to miejsce znajduje, ale jedno wiem na pewno – nie wewnątrz tramwaju.

W ten sposób kręciło się to przez kilka dekad, dopóki Laboratoria Baptiste’a nie wypluły z siebie pierwszych biletomatów. Małe skrzynki, które miały zastąpić konduktorów i odciążyć budżet Ratusza, paradoksalnie (i na pewno wbrew woli ich twórcy) okazały się zbawieniem warstw najuboższych.

Ci wszyscy niewidzialni ludzie, których wyciągnięte ręce mijasz bez słowa w Dzielnicy Portowej albo przy wejściu na Wzgórza Fabryczne, zaczęli przejmować tramwaje. Chociaż klimat w Atlantis jest więcej niż ciepły, noce naprawdę potrafią dać się we znaki. Sam znałem kilku bezdomnych, którzy przypłacili to życiem. Nie mówię, że zamarzli. To nie w tej części świata. Raczej wpisywali się w schemat: zimno i niedożywienie, osłabienie organizmu, gruźlica lub zapalenie płuc.

I krzyżyk na drogę.

Oczywiście nadal kontrolowano bilety, nadal pilnowano porządku. Powstały grupy inspekcyjne, które wybiórczo sprawdzały pasażerów poszczególnych szynobusów. Oczywiście zdarzało się, że wyrzucali bezdomnych na ulicę (miejsce marginesu społecznego i tak dalej), ale zazwyczaj – gra warta była ryzyka. Trzeba było wiedzieć, gdzie można jeździć, a których rejonów miasta raczej unikać. W południe na śródmiejskich Złotych Alejach nie przeżyłbym pięciu minut, ale wieczorem w Portowej mogłem prawie bez obaw chłonąć tramwajowe ciepło i pełne pogardy spojrzenia współpasażerów.

Podobno Sokrates też nie był szczególnym entuzjastą higieny, więc w sumie i ja mogę pozwolić sobie na odrobinę filozofii... Bo widzisz, chłopcze, to jest straszne w ludzkiej naturze, ale jesteśmy obrzydliwymi estetami. Prędzej wybaczymy dobrze ubranemu, przystojnemu trzydziestolatkowi wyprowadzenie z budżetu piętnastu milionów niż zwykłemu bezdomnemu to, że śmierdzi.

Każdy z nas, patrząc w lustro, usiłuje wmówić sobie, że jest dobrym człowiekiem. Bez tego nasza równowaga psychiczna leci na pysk. Więc gdy ktoś kradnie miliony, na które my, podatnicy, składaliśmy się chwalebnie, jest tym złym, a my – tymi dobrymi, pokrzywdzonymi. Bezczynność nas uszlachetnia. Zawsze wygodniej być ofiarą.

Kiedy jednak biedak, żebrak czy kaleka narusza swoją obecnością naszą prywatną przestrzeń, czujemy złość i irytację. O, nie patrz tak na mnie... Wiem, o czy mówię. Widziałem te zniesmaczone twarze tysiące razy.

Nawet jeśli o nic nas nie prosi, stanowi chodzący dowód naszego egoizmu i hipokryzji. Przez niego nie możemy już narzekać, jakie życie jest ciężkie. Trudniej powiedzieć sobie, że jestem dobrym człowiekiem, jeśli parę godzin wcześniej nie dałem kilku koron brudnemu, chudemu dziecku, mimo że w portfelu miałem dużo więcej. Co z tego, że mnie też są potrzebne. Zaprogramowano nam sumienie i bardzo nie lubimy, gdy o sobie przypomina. W tym przypadku bierność nas upadla. A przecież niczego nie kochamy bardziej niż bierności.

Tego dnia, czy raczej tego wieczora, kiedy zaczyna się moja historia, jechałem odrapaną „siódemką” na południe, w kierunku centrum (wiedziałem, że jeśli w Śródmieściu nie wysiądę pod biblioteką, najprawdopodobniej skończę z potłuczonymi żebrami). Jeździłem tak w kółko, przystanek Szkocka Stocznia, Biblioteka i z powrotem. Zbliżała się cholernie zimna noc.

Byłem już wtedy niemal całkiem siwy, ale skrzętnie ukrywałem ten fakt pod warstwą brudu i tłuszczu na moich, bądź co bądź, długich włosach. Niekoniecznie celowo. Oczywiście ostatni raz goliłem się mniej więcej w okresie, kiedy Turcy szturmowali Konstantynopol, przez co zapomniałem już trochę, jakie konkretnie mam rysy twarzy.

I tu warto przy okazji nadmienić, że Matka Natura wykazała się w moim przypadku albo niezdarnością, albo kiepskim poczuciem humoru, bo mimo że przekroczyłem już pięćdziesiątkę, nadal na policzkach miałem kilka fragmentów, na których nie uświadczyłbyś jednego włosa. Wtedy mnie to oczywiście nie obchodziło w najmniejszym nawet stopniu, później (w nowym, czwartym życiu) nagle strasznie zaczęło przeszkadzać.

Ubrany byłem w jakieś łachmany. Jakie? Nie wiem. Wiem natomiast, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Swoją drogą, spróbuj sobie przypomnieć bezdomnego, którego ostatnio spotkałeś. Pamiętasz, w co dokładnie był ubrany? Pewnie nie, więc nie wymagaj tego ode mnie, chłopcze, zwłaszcza po tylu latach.

Krótko mówiąc, wyglądałem jak kloszard. To porównanie zazwyczaj ma większy wydźwięk, kiedy jest na wyrost lub gdy do kogoś to określenie zupełnie nie pasuje. Ale jeśli o mnie chodzi, po prostu byłem kloszardem. Od dobrych dwudziestu lat. W tamtym okresie sięgnąłem dna i... a właśnie... śmierdziałem wtedy jak szumnie nazywany rzeką ściek przepływający przez okolice Wzgórz Fabrycznych. Serio, jeśli przesadzam, to raczej na niekorzyść ścieku.

Siadłem, jak zawsze zresztą, na samym końcu. Rzadko kiedy zapach roznosił się po całym wagonie, zazwyczaj docierał gdzieś do połowy, więc wrażliwi mogli komfortowo stłoczyć się w przedniej części.

Nie boję się zrażać do siebie ludzi – Alicja lubiła to powtarzać – ale tylko, jeśli jest taka potrzeba.

Wtedy nie było.

Kiedy zamknęły się drzwi, pasażerowie siedzący najbliżej, jeden po drugim, zaczęli mocniej pociągać nosem i rozglądać się niespokojnie. Z każdą chwilą coraz mniej subtelnie, aż w końcu przechodzili do wiercenia się na siedzeniach. Jak zwykle. Większość szybko zlokalizowała problem i zaczęła się nerwowa wymiana spojrzeń. Jak zwykle. Niejeden toczył z samym sobą dyskusję o życiowe priorytety. Co jest ważniejsze? Miejsce siedzące czy świeże powietrze? Jak zwykle.

I nagle jest! Mamy zwycięzcę! Na oko trzydziestoparoletni mężczyzna z nadwagą, nawet, powiedziałbym, grubasek wstał i nie patrząc na mnie, przeniósł się na czoło wagonu. Następni posypali się jak kostki domina. Oczywiście nie tak od razu. W odstępach dziesięcio, piętnastosekundowych. Jak zwykle. Ależ my kochamy zachowywać pozory.

Po chwili „moja” część wagonu była już pusta. No dobra, nie do końca pusta. Jeden mężczyzna siedzący do mnie tyłem cały czas nieruchomo patrzył przez okno na niemrawo przepływające za szybą szyldy mijanych szynków, knajp i zajazdów, których zawsze pełno tam, gdzie prawdziwi mężczyźni ciężko pracują na utrzymanie rodziny. Popyt napędza podaż – to najstarsze prawo handlu, urbanistyki i politycznych przemówień.

Może patrząc na mijany za oknem portowy krajobraz, zastanawiał się, dlaczego biedni rodzą się i pozostają biedni. Może siedząc tam samotnie, ostatni sprawiedliwy, udzielał pozostałym lekcji o tym, że człowiek przegrany (w domyśle – ja), nadal pozostaje człowiekiem. A może zupełnie nie zwracał na mnie uwagi, bo zamiast patrzeć na to, co rzeczywiście było za oknem czy też wokół niego samego, rozmyślał nad schadzką, z której właśnie wracał, po raz dziesiąty rozgrywając rozmowę, którą należało przeprowadzić odrobinę inaczej, delikatniej albo zabawniej. Nie wiem.

Czy raczej – wtedy nie wiedziałem.

Niestety, nie miałem szansy dogłębnie się nad tym zastanowić, bo kiedy tylko otworzyły się drzwi tramwaju, moja uwaga jak elektryczne wyładowanie przeskoczyła z pozbawionego węchu jegomościa na trzech wsiadających właśnie mężczyzn. Idę o zakład, że zdjęcie przynajmniej jednego z nich widniało w Encyklopedii Baptiste’a obok wyrażenia „tęgi chłop”. Zresztą, pozostali dwaj byli raczej podobnej postury.

Drzwi się zamknęły, a oni, cała trójka równocześnie, spojrzeli na mnie. Dokładnie w tej kolejności, nie odwrotnie. Gdybym zdążył rozpoznać zagrożenie, póki staliśmy jeszcze na przystanku, prawdopodobnie ewakuowałbym się, jak często mówi Kodeks Postępowania Administracyjnego, „bez zbędnej zwłoki”. A moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Ale potoczyło się tak, jak się potoczyło.

Kiedy napotkałem wzrokiem spojrzenie ponad stukilowego robotnika z tartaku Yeatesa (tak przypuszczam, w końcu właśnie go mijaliśmy) wobec wszystkich zagadek wszechświata jednej tylko rzeczy byłem pewny – że w relatywnie niedługim okresie dostanę srogo po mordzie. Na najbliższym przystanku natomiast na wspomnianą uprzednio mordę wylecę z tramwaju.

Nie pierwszy raz... Takie życie.

– Dziadku! – Ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie odezwał się ten wyglądający na „przywódcę stada”, ale stojący po jego prawej i chyba trochę młodszy chłopak w poplamionym smarem kombinezonie roboczym. Dyskusyjnie sympatyczną aparycję podkreślał podwijaną nad uszami wełnianą czapką i uśmiechem, w którym liczba zębów wskazywała, że używa (używał) ich głównie do otwierania piwa. – Chyba ci się coś pomyliło!

Ignorować, myślałem. Ignorować i nie prowokować. Byle do następnego przystanku.

– Głuchy jesteś?

– Nie nauczyła cię matka odpowiadać, jak ktoś grzecznie pyta? – dołączył ten z lewej. Jedna z tych twarzy, które od piętnastego do pięćdziesiątego roku życia wyglądają tak samo. Czyli nijako. – Bo jak nie, to my cię nauczymy szacunku.

– No – zarechotał mechanik z prawej – do Johnny’ego to w takich sprawach możesz mówić „panie psorze”. Co nie, Johnny?

Wywołany do odpowiedzi Johnny, którego słusznie typowałem wcześniej na postać numer jeden w tym pospolitym trio, uśmiechnął się i zrobił dwa kroki do przodu.

– Coś w tym stylu – powiedział, jednocześnie krzywiąc się z rosnącym obrzydzeniem. – Więc na twoim miejscu znalazłbym sobie jakieś mocne wytłumaczenie.

– Panowie, wszyscy jesteśmy ludźmi... – zacząłem. Czasem w ten sposób można było coś ugrać, czasem działało. – I załatwmy to jak ludzie. Nie chcecie mnie tu, rozumiem. Was jest trzech, ja jestem jeden. Prawo silniejszego. Na następnym przystanku wysiadam i więcej mnie nie zobaczycie.

Tym razem nie zadziałało.

– Całkiem sprytnie, dziadku – odezwał się ten nijaki. – Ty wysiądziesz, a my zostaniemy w tym smrodzie. Godzi się tak? A najgorsze, że jeszcze nic a nic cię to nie nauczy, prawda, chłopaki?

Mówiąc to, podszedł do Johnny’ego i położył mu dłoń na ramieniu. Zobaczyłem, że u lewej ręki zostały mu tylko środkowy i serdeczny palec.

Tartak Yeatesa zbierał swoje żniwa.

– Nooo... – mruknął Johnny. – Jak by to o nas, jako prawych obywatelach, świadczyło, gdybyśmy go tak po prostu wypuścili? Skazalibyśmy na ten smród ludzi z następnego tramwaju... – Bawił się coraz lepiej. – A to nie jest obywatelska postawa.

Tramwaj stanął, a ja wyjrzałem za okno. Zatrzymaliśmy się przed mostem.

Pieprzony ruch wahadłowy. Przystanek był dopiero po drugiej stronie. Wiedziałem, że nie zdążę.

– To może jakaś krótka lekcja? – Mechanik też stał już bliżej mnie. – Nic tak nie działa na pamięć, jak dostać parę razy po pysku.

– Chłopaki, po co te nerwy? Przecież możemy to rozwiązać jakoś inaczej. – Wiedziałem, że szanse na rozwiązanie tego „jakoś inaczej” były raczej mizerne.

– Rozwiązuje się problemy. – Johnny jednym krokiem skrócił dzielący nas dystans i łapiąc za moją kurtkę, szybkim ruchem ręki poderwał mnie na nogi. Nasze twarze dzieliło jakieś trzydzieści centymetrów. – A ja nie widzę tu żadnego problemu, dziadku. Sprawa jest prosta. Ładujesz się gdzieś, gdzie cię nie chcą, to potem żałujesz.

Usłyszałem, jak przełykam ślinę. Johnny też usłyszał. I wszyscy pasażerowie. Pewnie wyglądałem, jakbym się bał. Chyba dlatego, że mimo całej obojętności, jaką wpoiło we mnie spędzone na ulicy dwadzieścia lat, bałem się jak jasna cholera.

– Spokojnie, dziadku – zaśmiał się Johnny, odczytując moje myśli. – Mnie się nie bój. Jeszcze bym cię mógł zabić przez przypadek, a tego żaden z nas by nie chciał. Zajmą się tobą moi...

– Przyjaciele! – Rozlegający się niespodziewanie w tej farsie nowy głos był delikatny, ale stanowczy. Jedno słowo, ale wypowiedziane z ostrością nieznoszącą sprzeciwu. Jak szanowany, charyzmatyczny gospodarz, który z gracją sprawia, że dwustuosobowy bankiet milknie i dwieście par oczu patrzy nagle w jeden punkt.

Jak na komendę odwróciliśmy się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Mężczyzna spod okna, oczywiście. Stał w przejściu między siedzeniami. Tyle że nie wyglądał już na rozmarzonego urzędnika.

– Ze względu na panującą tu od momentu waszego wejścia ciszę, stałem się mimowolnym świadkiem zaistniałej między wami a tym panem... sytuacji – rzekł.

Mówił powoli, z rozwagą dobierając słowa. Przy tym ani na moment z twarzy nie schodził mu przyjacielski, pojednawczy uśmiech. Było w nim coś magnetycznego. Działał na mnie i, głowę daję, Johnny i spółka też byli pod wrażeniem.

Mężczyzna był szczupłym, najwyżej trzydziestoletnim szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu brylantyną. I jeszcze te wielkie, jasnoniebieskie oczy. Nie był przystojny, nie tak, żeby oglądały się za nim kobiety. Był... magnetyczny. Jego wizerunek podkreślał czarny jak noc trzyczęściowy garnitur, dopasowany co do milimetra. Jakby się w nim urodził.

I ten człowiek, stojąc naprzeciwko trzech robotników i pospolitego żula, uśmiechał się tak, że ani przez sekundę nie czułem się od niego gorszy. Jeżeli bywał na kolacji u Burmistrza („dwa, może trzy razy”,
powie kiedyś tajemniczo), nie mógł uśmiechać się tam z większym wdziękiem.

– Zanim zatem dojdzie do rękoczynów, chciałbym wam zwrócić uwagę na drobny szczegół, który przed chwilą wpadł mi do głowy. – Zrobił krótką pauzę, jakby czekał na głosy sprzeciwu, po czym skinął głową i ciągnął dalej: – Nasza piątka znajduje się tutaj, z tyłu wagonu. Reszta pasażerów, jak możecie zauważyć, stłoczyła się po drugiej stronie. I teraz pytanie do ciebie... Johnny, dobrze pamiętam?

Johnny skinął głową.

– Pamiętasz plakaty, które wisiały we wszystkich szynobusach, poprzyklejane do okien jakieś dwa, trzy miesiące temu?

– Nie rozumiem, co to ma do...

– Takie żółte, z czerwonym hasłem.

Sądząc po coraz intensywniejszym zacięciu na jego twarzy, Johnny oprzytomniał już chyba po pierwszym wrażeniu i nabierał ochoty na konfrontację.

Już otwierał usta, ale zastygł ze zdumieniem w oczach. Przypomniał sobie.

– „Zareaguj! System Alarmowania Wydziału Komunikacji...” – wyrecytował.

– Otóż to.

Mężczyzna zrobił efektowną (choć może odrobinę zbyt melodramatyczną) pauzę i dopiero po chwili dodał: – Pozwolę sobie przypomnieć, że przyciski informujące Komórkę Szybkiego Reagowania umieszczane są zawsze na przedzie wagonu. – Tramwaj ruszył, więc lewą rękę, dla zachowania równowagi, zatrzymał na oparciu fotela, prawą gestykulował w sposób tak płynny i naturalny, jakiego nie widziałem u nikogo nigdy wcześniej i nigdy później. – Poza nami w tym wagonie są dwadzieścia trzy osoby o różnych poglądach i odporności na stres. Tak, policzyłem, zanim wstałem z fotela. Teraz pytanie do was:

– Staliśmy przed tym mostem dobre kilka minut... – Robotnik herbu Dwa Palce włączył się do rozmowy tonem Archimedesa wyskakującego z kąpieli. – Ktoś mógł ich zawiadomić!

– Dokładnie, przyjacielu. Czy sądzicie, że gdy panowie w mundurach zobaczą trzech facetów piorących czwartego, będą mieli ochotę na wysłuchiwanie wyjaśnień i, co więcej, czy wasze wyjaśnienia wystarczą, by nie postawiono wam zarzutu pobicia? – Pierwszy raz spojrzał mi prosto w oczy. – Z poważnym uszkodzeniem ciała?

– Czyli chcesz, żebyśmy pozwolili mu tak po prostu zwiać, bo ktoś mógł się na nas sfrajerzyć? – Johnny czuł chyba, że najlepszą obroną jest atak.

– W żadnym wypadku. Staram się naszkicować pewien problem, bo jak sam mówiłeś, przyjacielu, problemy się rozwiązuje – odparł, po czym dorzucił, jakby od niechcenia: – Ewentualnie mogę zaproponować jedno z rozwiązań.

– A w ogóle, to co on cię tak obchodzi? – wtrącił ten od smaru na kombinezonie.

Mężczyzna milczał, tramwaj zbliżał się do połowy mostu, a Johnny, ignorując swego nadgorliwego towarzysza, skrzyżował ręce na piersi i cedząc przez zęby, spytał:

– Jakie jest to twoje „rozwiązanie”?

Ze wszystkich chorób (grzechów?) ludzkości, ciekawość jest tą najprzydatniejszą.

– Proponuję wam minimalizację ryzyka.

Nie tylko ja nie wiedziałem, o co mu chodzi.

– W tym momencie zakładacie, że pobijecie go tutaj, a na przystanku okaże się, czy czeka na was policja. Ewentualnie, sprawdzicie, czy na was czekają, a jeśli nie, pobijecie go na przystanku. Będziecie musieli wysiąść, a szynobusy jeżdżą tu przecież co godzinę. Warto tracić czas?

– A czemu nie mielibyśmy przeczekać bezpiecznie do przystanku, sprawdzić, czy ktoś nas przywita, a potem poprawić naszemu nowemu koledze nos w drodze na następny przystanek i tam go wywalić? – Johnny wyglądał jak adept szachowy wierzący, że zbicie wystawionej figury właśnie dało mu przewagę w rozgrywce z nauczycielem.

– Ze względu na ludzką naturę, przyjacielu. Przypomniałeś już państwu stanowiącym wspaniale milczącą widownię naszej rozmowy, o systemie alarmowym. Dałbym sobie rękę uciąć, że jeśli jeszcze nikt tego nie zrobił, skorzystają z niego – znowu spojrzał mi w oczy – kiedy tylko nie puścicie go na najbliższym przystanku.

Im mniej mogłem wyczytać z jego spojrzenia, tym bardziej miałem wrażenie, że on prześwietla mnie na wylot.

Widziałem, że ten argument trafił do Johnny’ego. Johnny mógł wyglądać na głąba, ale nie był głupi... Przynajmniej nie aż tak.

– No dobra, jaka jest twoja propozycja? – powtórzył pytanie.

– Ja z nim wysiądę. Bez względu na okoliczności.

Johnny popatrzył na kolegów, koledzy Johnny’ego popatrzyli na Johnny’ego. Ja popatrzyłem na Johnny’ego i kolegów Johnny’ego.

– Jeśli policjanci będą czekać, przekażę go w ich ręce – ciągnął mężczyzna. – W Atlantis jazda bez biletu jest wykroczeniem. Na pewno nie spodoba im się też, że ściągnięto ich do takiej błahostki...

– Psy też potrafią pokąsać – zarechotał jeden z nich, chyba znów ten bez palców.

– A jeśli nikogo nie będzie? – wtrącił podejrzliwie następny.

– Cóż, życie to hazard... Wtedy ja się nim zajmę.

– Niby jak? – Johnny chciał odzyskać kontrolę nad sytuacją.

– W dowolny sposób uznany przeze mnie za odpowiedni.

– Jakoś nie czuję tej umowy...

– Tak też sądziłem. Dlatego proponuję wam rekompensatę za straty moralne. – Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki („Zawsze noś trochę drobnych w kieszeni. Wypchany portfel jest przydatny, ale obnoszenie się z nim w nieodpowiednich okolicznościach przyciąga pecha”.) – Piętnaście koron, tyle mam przy sobie. Powinno wam starczyć na kilka piw.

– Po dwa na głowę! – Usmarowany mechanik znowu się obudził.

Johnny z jednej strony starał się rozgryźć faceta, który wziął się znikąd, wyglądał, jakby urwał się z Dzielnicy Palmowej, a jednocześnie obchodził go jakiś bezdomny. Z drugiej strony wizja skończenia tego przedstawienia i zimnego piwa przed powrotem do domu też miała swoje zalety. Z trzeciej zaś, wyraźnie miał ochotę komuś przypieprzyć.

– To jak? Za rogiem jest przystanek. – Mężczyzna wyciągnął rękę do Johnny’ ego. – Oferta wiąże, dopóki nie wiemy, co na nim jest.

Johnny spojrzał na kolegów.

Ich twarze mogły wyrażać konfuzję, ale na pewno nie znalazł na nich dezaprobaty.

– Zgoda. – Ścisnął swoją łapą dłoń szalonego eleganta i w tym momencie tramwaj wytoczył się za róg.

Zostawiwszy za sobą most, ślimaczym tempem najstarszych modeli szynobusów Baptiste’a zbliżaliśmy się w kierunku winkla budynku, który już za chwilę miał przyjąć na siebie rolę sądu rozstrzygającego o moim być albo nie być. Cały nasz początkowy, czteroosobowy skład z niecierpliwością wyglądał przez szybę, starając się nadać swemu spojrzeniu jakiś rotacyjny tor, po którym moglibyśmy zajrzeć za róg. Tylko mężczyzna w czarnym garniturze zdawał się dziwnie spokojny o wynik tego małego zakładu.

Stałem najbliżej okna i jako pierwszy zdałem sobie sprawę, że przystanek jest owszem, pełen, ale ludzi, którzy z oddziałami mundurowymi Komórki Szybkiego Reagowania mieli tyle wspólnego, ile miłościwie nam panujący Burmistrz, według dziennika rządowego, z aferami korupcyjnymi.

Kiedy moi towarzysze podróży wyglądali za okno (pozostali ludzie w wagonie, niby przypadkiem, robili dokładnie to samo), ja miałem w głowie tylko wypowiedziane ostro i zdecydowanie: „W dowolny sposób uznany przeze mnie za odpowiedni”.

– Jak widać, los się do was uśmiechnął – powiedział mój przyszły pan życia i śmierci. – Wasze piętnaście koron.

Johnny bez zająknięcia przyjął pieniądze w imieniu całej trójki. Ostatecznie, chyba wszyscy byliśmy zadowoleni (ja do kompletu miałem jeszcze strach i ciekawość, ale cieszyłem się, że nie zarobiłem w pysk). Znamienne, że choć nikt nie pytał mnie o zdanie, uznałem za całkiem oczywiste, że nie mam prawa protestować i wysiądę na przystanku Ulica Krucza razem z mężczyzną, którego wcale nie znałem (i chyba nigdy w pełni go nie poznałem). Siła charyzmy, tak to sobie dziś tłumaczę.

– Zapraszam – powiedział, wskazując na otwierające się drzwi.

Chłopcy Johnny’ ego rzucili za nami jeszcze jakiś grubiański komentarz, oczywiście wycelowany we mnie, ale w tamtej chwili głowę miałem już zaprzątniętą czymś zupełnie innym.

Kimś innym.

Kiedy wysiedliśmy, wbrew moim oczekiwaniom ten ktoś bardzo usilnie milczał. Ani słowa, ani spojrzenia. Tak, jakby dawał mi do zrozumienia, że to mnie wypada poczynić wstępne introdukcje.

– Nie wiem, co będzie dalej, więc nie wiem, czy to właściwe pytanie – zacząłem w końcu mówić, a on spojrzał na mnie uprzejmie zainteresowanym wzrokiem. – Ale dlaczego mi pan pomógł?

– A dlaczego nie? – odparł lekko i niespodziewanie ruszył w kierunku rzeki.

Ja za nim. Naturalnie.

– Wygląda pan na kogoś... z wyższych sfer. – Bałem się, żeby go nie urazić. – A dla takich ludzi zazwyczaj, jeśli nie zawsze, jestem niewidzialny.

– Dlaczego?

– Bo nie pasuję do świata, w którym normalnie żyją.

– Dlaczego? – pytając, patrzył mi w oczy i czułem jakby... Już mówiłem, był magnetyczny.

– Od lat jestem bezdomny – tłumaczyłem oczywistą oczywistość. – A bezdomni nieczęsto bywają na przyjęciach arystokracji.

– Dlaczego?

Cholera, wszyscy doskonale wiemy, dlaczego! On też.

A ja wiedziałem wtedy, że nie o to pyta (co, nawiasem mówiąc, wcale nie sprawiało, że umiałem z jego słów odczytać właściwe pytanie). A on nie powiedział nic więcej.

Szliśmy, teraz już wzdłuż brzegu rzeki. Jak ta powieść Marka Twaina... „Książę i żebrak” (nawet nie wiesz, chłopcze, jak celne okazało się z czasem to porównanie). Zdawał się zupełnie nie odczuwać zalegającej ciszy. Ja zaś nie mogłem jej już znieść.

– Czy mogę się panu jakoś odwdzięczyć? – wypaliłem. Przy całym absurdzie tego pytania i tak nie mogłem się powstrzymać.

– Cieszę się, że pytasz. To miłe, dobrze o tobie świadczy. – Zatrzymał się i odwrócił do mnie z tym swoim ojcowskim uśmiechem. – Nie.

Gdybym wtedy, w tramwaju, dostał po mordzie, przynajmniej wiedziałbym, co i na jakiej podstawie oraz zasadach się wydarzyło. A z nim, nad brzegiem tej przeklętej rzeki, nie wiedziałem. Ani trochę.

– Mam jednak jedno pytanie, które chciałbym ci zadać, przyjacielu – dodał po chwili. – Pozwolisz?

– Oczywiście. – Jak ulał pasuje tu fraza „mieszane uczucia”.

Otaksował mnie wzrokiem od stóp do głów i z powrotem, z taką precyzją i powolną gracją, że chwila ta trwała chyba ponad trzy godziny. Wreszcie powiedział:

– Masz jakieś plany na najbliższy... rok?

Właśnie tak, chłopcze, poznałem Daniela.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: