- W empik go
Dama do towarzystwa - ebook
Dama do towarzystwa - ebook
Schyłek XIX wieku. Konstancja Korczycowa, po śmierci męża decyduje się objąć posadę damy do towarzystwa Pauliny Lutosławskiej, właścicielki dworu w Drozdowie. Wchodzi w rodzinę silnych kobiet, które mimo obyczajów epoki potrafią spełniać swoje pasje. Paulina zarządza ogromnym majątkiem i sześcioma synami, Sofityna jest poetką z dworu hiszpańskiej królowej i jedną z pierwszych reporterek, Maria pionierką – lekarką, Izabela poczytną w międzywojniu pisarką. Dwór nad Narwią jest ich rodzinnym gniazdem.
Czy Konstancja znajdzie tu dom, miłość i przyjaźń? Czy dostosuje się do zwyczajów kwitnącego majątku, słynnego na całym świecie z produkcji piwa? Jak wykorzysta własne pasje i marzenia o samodzielności? Czy uda się ocalić dwór w Drozdowie? Powieść ukazuje realia ziemiańskiego życia i kobiet tej epoki.
Znajdziecie tu miłość od uderzenia piorunem i swaty z rozsądku, budowę fortuny i bohaterską śmierć, podróże, pasje naukowe i szaleństwo. Mężczyźni tej rodziny byli bohaterami i budowniczymi, Witold muzykiem znanym na całym świecie. Ale to kobiety ocaliły dwór, który oparł się wichrom dziejów i po dziś dzień wita gości w Drozdowie nad Narwią.
Drugi tom sagi drozdowskiej ukaże się pod tytułem Dziedziczka łez.
Katarzyna Droga
Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej. Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-481-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dame de compagnie
Jak tylko mijało się Kalinowo i Drozdowskie Górki, zza lasu wyłaniał się dwór. Widoczny był doskonale ze wzgórza: biały na tle zieleni, pański i onieśmielający. Takim przynajmniej ujrzała go Konstancja, podróżująca powozem, który kolebał się po ubitej, choć dziurawej drodze z Łomży do Drozdowa. Znała Górki, bo łomżyńskie towarzystwo nieraz urządzało tam pikniki i majówki, ale dwór widziała pierwszy raz. Nie śmiała poprosić stangreta o postój, choć pragnęła zatrzymać się na chwilę, popatrzeć na widok niczym z obrazu i złapać oddech, uspokoić emocje. Żołądek miała ściśnięty, lęk przed nowym mieszał się z ciekawością. Wąsaty, mrukliwy Jan Jodła, zły na cały świat, bo samotny, nieprzyjaźnie łypał na nią okiem, a sakwojaże rzucił byle jak na tył bryczki. Udawał, że nie słyszy, co tam do niego mówi ta miejska paniusia. Kazali przywieźć do dworu, to wiózł z samej Łomży. Zauważył tylko, że nie była młódką, a kto się gibkiej panienki spodziewał, ten się zawiedzie. Zatrzymał się z dumą dopiero na brukowanym dziedzińcu. Niech nikt nie myśli, że Drozdowo to przeciętny majątek. Oto mocne, białe ściany dworu zwanego Górnym, zbudowanego w literę L, a niżej Dolny Dwór, prawdziwy pałacyk, otoczony ogromnym parkiem, który łączył obie siedziby. Konstancja wyskoczyła z bryczki i rozejrzała się ciekawie.
Nie była młódką ani panienką, to prawda, była wdową. Miała prawie trzydzieści dwa lata, za sobą krótkie małżeństwo i długie lata guwernerki. Według świata była kobietą poważną i dojrzałą, a jednak w tej chwili czuła się dziewczyną, która zaczyna nowy etap w życiu.
Bo i zaczynała. Właśnie dzisiaj, pierwszego kwietnia roku Pańskiego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego, miała objąć posadę damy do towarzystwa i stać się prawą ręką dziedziczki dworu w Drozdowie – pani Pauliny Lutosławskiej, wdowy po Franciszku Dionizym, twórcy rodzinnej fortuny. Proboszcz Mioduszewski z tutejszej parafii pośredniczył w projekcie, bo będąc bywalcem we dworze, wiedział, że osamotniona pani potrzebuje towarzyszki. Jako dawny przyjaciel łomżyńskiego rejenta Aleksandra Korczyca, wiedział, że urzędnik nie zostawił żonie nic, a Konstancja, po latach guwernerki w różnych domach, bieduje w skromnym pokoju jednej z łomżyńskich kamienic. Pojechał do dworu z rekomendacjami, zawrócił do miasta i obie panie ugadał. Efekt był taki, że Konstancja Korczycowa stała teraz przed wysokimi schodami, nieco przestraszona, skubiąc białe koronkowe mankiety. Chciała tej pracy, ale jednocześnie bała się, jak to będzie. Odwoływała się do nauk babki Rafaliny, które miały pomagać w każdej dobie życia! „Plecy proste, śmiało w oczy każdemu patrz, skoro nic na sumieniu nie masz, to wystarczy. Trzymaj łokcie przy sobie, ty, Kostko, za bardzo podbródek do przodu wysuwasz! Wezmą to ludzie za oznakę próżnej dumy”. Ale kiedy ten podbródek sam szedł w górę. Był jej jedyną obroną przed światem. Złapała dwa głębokie oddechy, żeby się nie rozpłakać w głos, a wtedy z dworu wypadł duży, brązowy, radosny terier. Za nim pokazała się dama w szarej sukni z kameą przy szyi, otulona szalem. „To musi być jak nic pani Paulina, dziedziczka – przeszło przez myśl Konstancji. – Młodo wygląda, a ksiądz mówił, że przeżyła czterdzieści osiem wiosen i sześcioro dzieci urodziła... Po figurze nie widać”. Wesoły, przyjazny gościom pies biegał dookoła powozu. W kierunku Konstancji szybkim krokiem szła pani Paulina, uśmiechnięta, ale oficjalna. Czy rzeczywiście, jak mówił dobrodziej, potrzebuje zastępczej córki, czy raczej obowiązkowej dame de compagnie? Dziedziczka miała czterech synów (piąty żył ledwie trzy lata) i dwóch pasierbów, a córkę, jedyną dziewczynkę, w dzieciństwie zabrała jej dyzenteria. Ksiądz mówił, że tęskni za przyjaźnią. „No, za przyjaźń mnie tu karmić nie będą” – myślała sobie Konstancja, nauczona już, by za szybko nie lokować uczuć w osobach z zamożnych, utytułowanych rodów. Wchodziła do siedziby Lutosławskich herbu Jelita. Nie było w okolicy możniejszych, chyba że Kisielniccy, ale to daleko, z pięćdziesiąt wiorst.
Niemniej poczuła się spokojniejsza, widząc uśmiech na twarzy tej spowitej wykwintnym zapachem piżma pani. Plotkowali w Łomży, że dziedziczka sprowadza ulubione flakoniki perfum i suknie z Paryża i że niekoniecznie czarne, bo szare i błękitne też chętnie nosi. Ostatecznie osiem lat minęło od śmierci jej męża, ponad trzydzieści od upadku powstania, ale złośliwi mówili, że czerń wieku dodaje i że pani Paulina dużo młodziej wygląda w jasnych sukniach.
Na dziedzińcu drozdowskiego dworu, w szarości przedwiośnia, po raz pierwszy podały sobie ręce dwie kobiety, ciekawe siebie, nieświadome, że los miał je połączyć na wiele lat, na dobre i złe. Były różne wiekiem, bo dzieliło je szesnaście lat, różne pochodzeniem, bo daleko urzędniczej rodzinie Korczyca do Lutosławskich, i – jak się wkrótce okazało – dość różne charakterem. A jednak pierwsze spotkanie oczu wróżyło, że się dopasują. Twardy kobiecy upór sprawiał, że jak coś sobie dama postanowi, to nie zejdzie z drogi, aż cel osiągnie, nawet na przekór pomysłom wielkiej historii. Że lepiej takiej damy nie rozgniewać, bo tylko pozornie krucha, niełatwo ją pokonać.
– Witaj w naszym domu, pani Konstancjo! – rzekła Paulina Lutosławska. Nie była wylewna, uścisnęła dłoń kobiety i odstąpiła kilka kroków, by przyjrzeć się jej jeszcze raz. „Ładna i skromna – skonstatowała. – Włosy płowe, kręte, trudne, widać, do okiełznania. Oczy ciemne, mocno ocienione rzęsami, natura pieprzyk figlarny dała jej pod okiem, niepotrzebnie. Schludna, suknia czysta, chociaż niebogata”.
Konstancja ukłoniła się grzecznie i podziękowała pani Paulinie za przyjęcie pod swój dach. Też na nią patrzyła, też analizowała: „Dama elegancka i wciąż ładna, starannie uczesana, warkocz wokół głowy, jaśniejszy niż jej, ech, jaki gładki i miodowy, tu i ówdzie pojawiły się siwe pasemka”. Wiedziała, że była drugą żoną pana Franciszka, a pierwszą – rodzona siostra Pauliny Maria, która zmarła młodo na płuca. Pani Paulina odziedziczyła po niej męża i dwóch synów. Często tak bywało w okolicy, brat brał za żonę wdowę po bracie, siostra szwagra... Pani kazała lokajowi zanieść rzeczy Korczycowej do pokoi na piętrze. Konstancja zerknęła na budynek. Z okna na piętrze, zza firanki, patrzyły na nią czyjeś oczy, wydało się jej, że z niechęcią. Czemuż by? Pewnie złudzenie. Pogłaskała psa, który uparcie podawał jej łapę na powitanie.
– Jakiś ty kochany – rzuciła.
– To Fryc, podobno rozumie tylko po niemiecku – rzekła ze śmiechem dziedziczka. – Przywiózł go ongiś guwerner chłopców z Hamburga. Proszę rzec mu lieblich!
– Nie wygląda na Niemca – powiedziała Konstancja żartem. Szepnęła psu parę słów przyjaźni po polsku i była pewna, że zrozumiał.
– W lewym skrzydle, blisko mojej sypialni, ciebie, moje dziecko, ulokujemy – mówiła pani Paulina, prowadząc Konstancję po schodach domostwa. – Panna Wanda, moja pokojowa, mieszka po drugiej stronie. Dalej pokoje młodszych synów, Józka i Kazia. Chłopcy powinni być w gimnazjum w Rydze, a są w domu, bo obaj zapadli na koklusz. Poznasz ich przy obiedzie, jak i innych domowników. Pasierb mój Stanisław przybył wraz z żoną z Dolnego Dworu, by cię poznać. Wybacz, że od razu do ciebie po imieniu mówię, ale tak łatwiej będzie. Jak mama cię zwała?
Konstancja uśmiechnęła się do wspomnień.
– Konia, babcia – Kostka, a czasem Nusia. Ojca nie pamiętam, w powstaniu zginął. I stryj.
Paulina rozłożyła ręce.
– Ja zdrobnień nie uznaję, znak to poufałości, więc, Konstancjo... Znam i cenię sobie powstańczy los pani rodziny... Majątek zabrano? Matkę aresztowano i trzymano w Grodnie, chociaż brzemienna była, prawda to?
– Tak, mój brat urodził się w więzieniu, ja już w Irkucku... Ale nic nie pamiętam, bo dwa latka miałam, gdy nastąpiła amnestia... Zamieszkałyśmy u babki, w folwarku za Jedwabnem.
Wspomnienia układały się w obrazy. Folwark, słoneczny czas, wiśniowy sad, lekcje na kolanach matki. Szkoła żeńska w Łomży. Potem ślub z Olkiem Korczycem, na który obie, matka i babka, naciskały, bo nie chciały, by Kostka została sama. Zmarły jedna po drugiej, a folwark był dzierżawiony... Olek zaś zapadł na suchoty i jednak została sama. Bogu dzięki miała wykształcenie i chęć do pracy... Głośno powiedziała, że rada by poznać swoje obowiązki we dworze.
Pani Lutosławska raz jeszcze uścisnęła jej dłoń i rzekła:
– Sieroto kochana! Córką mi masz być przede wszystkim, Konstancjo, i przyjaciółką, kto lepiej wdowę zrozumie jak wdowa. Prace opowiem po kolei, a teraz panna Wanda pokaże ci pokoje, idź do siebie, odpocznij, rzeczy rozpakuj. Zejdź do jadalni na obiad: pierwszy dzwonek wszystkich woła i informuje, drugi oznacza, że wszyscy mają być przy stole... Nie lubię spóźnień.
Konstancja z chęcią poszła „do siebie”. Dostała dwa nieduże pokoje: sypialny i obok mały gabinecik do pracy. Urządzone wygodnie i ze smakiem: sekretarzyk, stolik z lampą, fotel, meble orzechowe, zasłony z brązowego aksamitu, biała serweta na stole. Pościel pachniała ziołami, pewnie płuczą w tataraku. Miała się wkrótce przekonać, że pierwszy dzwonek na obiad odzywał się koło czternastej, drugi dziesięć minut po pierwszym i nie mogło być gorszego przewinienia, niż nie stawić się w jadalni. O ile śniadania jadano, kto kiedy chciał (ona miała śniadać zawsze z panią Pauliną o dziewiątej), to obiad był obowiązkowym spotkaniem domowników przy stole. Zaczynał się modlitwą dziękczynną, po czym służba wnosiła wazy z zupą, na drugie pieczyste i warzywa, a na koniec desery i trunki. Podwieczorek dziedziczka spożywała o piątej po południu i rzeczą Konstancji było jej towarzyszyć i podać herbatę w ulubionej porcelanowej filiżance. Potem jeszcze lubiła pani spacerować po ogrodzie, a przed kolacją różaniec odmówić i dopatrzeć wszystkiego na następny dzień. Kolację celebrowano o ósmej, ale potem jeszcze do dziesiątej wspólnie spędzano czas na grach i lekturach, po czym dwór układał się spać. Wszystko jak w zegarku. Kostka miała stać się elementem tego mechanizmu, teraz jednak cieszył ją widok z okna. Jakie mnóstwo drzew! Usłyszała dzwonek i zbiegła na dół.
Tego dnia zasiadło do stołu dziesięć osób. Z głównego miejsca przewodziła pani Paulina, po jej prawej zasiadali Stanisław Lutosławski i jego małżonka Maria z Dolnego Dworu, którzy raz w tygodniu gościli u matki. Ksiądz na głównym miejscu, naprzeciw dziedziczki, po jej lewej Konstancja i panna Wanda, dalej państwo Szumowscy, sąsiedzi i dzierżawcy folwarków. I dwaj gimnazjaliści, bardzo zadowoleni z przymusowych wakacji: Kazio i Józef. Obaj myśleli tylko o tym, jak szybko uciec z jadalni i jak nie wracać do szkoły przed Wielkanocą.
– Tak to jest, gdy dzieci dorosły i uczą się, mąż umarł, a wnuków jeszcze nie ma... – rzekła z żalem pani Paulina. – Niedawno jeszcze gwar dziecięcy rozsadzał te mury, bo czterech chłopców potrafi przyprawić o ból głowy... – Ale był to ból miły jej sercu. – Sześciu synów jak sześciu antenatów, nie znasz, Konstancjo, naszej rodzinnej legendy... Ponad sto lat temu przybyło tu z ziemi sieradzkiej sześciu braci z Lutosławic, z rodu rycerskiego herbu Jelita. Po wojnach i trudach tu postanowili założyć dom, kupili wsie okoliczne. A Drozdowo dziad męża, Franciszek Sariusz, objął, kiedy się z Antoniną Burską ożenił. Była córką dziedzica dworu, dostała wiano. I jako że dzięki kobiecie przeszedł do Lutosławskich, lubi kobiecą rękę w rządach!
Stanisław wymienił spojrzenie z żoną i westchnął.
– To może mama i o tej części mitologii opowie, że sześciu synów w każdym pokoleniu będzie, a wśród nich sławni na świat bohaterowie. I ot, Wincenty sławny filozof, ja – cichy bohater, bo jeden na wszystkich pracuję.
– Nie opowiadaj, Stasiu, bracia nauki w świecie zdobywają jak i ojciec. Chociaż przyznam, że tęsknię. Będzie kilka lat, jak Marian politechnikę w Rydze skończył, w podróże ruszył i po świecie się włóczy. Jan studiuje to swoje rolnictwo i pisze mi, że doktorat będzie robił w Halle. O tym, że Wincenty w Hiszpanii mieszka, nie wspomnę. A i wy dwaj też zaraz wyjedziecie... Tyle pociechy z sześciu synów!
– Oj, już mama zaczyna narzekać! – mruknął Stanisław.
On – Stanisław – przecież tu był, pomagał w gospodarowaniu dworem, głównie w kwestiach ekonomicznych i przy browarze. Drozdowo, tysiąc czterysta hektarów majątku, dużo to było na głowę jednej kobiety. Paulina jednak nie oddawała mu sterów, wszystko musiał z nią konsultować i nigdy jeszcze nie zakwestionował decyzji matki. Ojciec też niezwykle cenił sobie rady żony i umierając, namaścił ją do zarządzania dziedzictwem. Za życia zdążył jeszcze zakupić trzy folwarki: Pączkowiznę, Elżbiecin i Wiktorzyn, rozbudował browar, mleczarnię i gorzelnię. Stanisław matce pomagał, ale co roku na wiosnę chorował od pyłów i traw na febrę sienną, więc wyjeżdżał z żoną do ciepłych krajów.
Paulina westchnęła, że tęskni ogromnie za rodziną porozrzucaną po świecie. Maria, podając półmisek dróbek, pocieszyła ją, że latem wszyscy się zjadą w Drozdowie jak co roku.
Konstancja zerkała raz po raz na obie Lutosławskie, ale nie odzywała się wcale, bo nie starczyło jej śmiałości. Piękna i chłodna się jej wydała Maria, nic dziwnego: senatorska córka. Dzieci nie miała i może z żalu, że nie dała Stanisławowi dziedziców, siedziała taka dostojna i poważna, wobec teściowej też niezbyt wylewna. Powitała ją chłodno, ledwie skinieniem głowy. Jaka była druga synowa, hiszpańska poetka o imieniu Sofityna? Konstancja poczuła, że wiele jeszcze musi się dowiedzieć, ale że ma być też powiernicą pani Pauliny, to pewnie wkrótce pojmie wszelkie tajemnice. W jej rodzinie kobiety snuły opowieści przy haftowaniu, które zresztą Kostka bardzo lubiła. Znała mnóstwo ślicznych wzorów, a wiedziała, że hafty są też pasją pań Lutosławskich.
Dziedziczka Drozdowa była jednakże osobą raczej małomówną. Po serdecznym przyjęciu okazała się dość surowa i wymagająca, niechętna do pochwał. Konstancja szybko musiała się wdrożyć w obowiązki. Codziennie po śniadaniu szły razem do spiżarni zadysponować obiad na trzy stoły: dla państwa, dla oficjalistów i dla służby. Kazała Konstancji pilnie słuchać, by w razie nieobecności mogła ją zastąpić. Tak więc: zupy na obiad i mięsa, warzywa i dyspozycje dla kucharzy, także wskazówki co do obrusów i zmiany kwiatów w pokojach musiała sobie odnotować w specjalnym kajeciku. Klucz do spiżarni dzierżyła sama dziedziczka i ona osobiście wydawała produkty, a także cukier i przyprawy.
– Pańskie oko konia tuczy – tłumaczyła swojej pomocnicy. – A my odpowiadamy nie tylko za stan zdrowia, ale i dusze tych ludzi, nie powinni mieć pokus, by sięgać po dworskie. Większość zresztą sprawdzona, kucharcia Walentyna już dziesięć lat u nas będzie...
Potem szły do garderoby. Pani brała pelerynę i parasolkę, jeśli akurat wyszło słońce, lub inną od deszczu, żadna pogoda nie mogła zatrzymać jej w domu. Konstancja za nią – ruszały na obchód ogrodu. Ogrodnik pani Pauliny Izydor był bardzo honorowy i rywalizował zawzięcie z ogrodnikiem Dolnego Dworu, Wiktorem, którym kierowała Maria, zakochana w egzotycznych roślinach.
– Na dobre nam wychodzi ta rywalizacja – mówiła pani Paulina wesoło. – Jak Wiktor z Izydorem się pilnują, to i warzywa pięknieją... a nasze kwiaty na konkursach zdobywają pierwsze miejsca. Teraz jeszcze wcześnie, ale mamy moc okazów z oranżerii.
Tchnęło spokojem od tego nieśmiało zieleniejącego ogrodu. Wracały na obiad i po posiłku Konstancja czytała głośno lektury wybrane przez dziedziczkę. O siedemnastej obowiązkowo piły herbatę przed kominkiem, koniecznie w dworskiej porcelanie, pani miała swoją ulubioną filiżankę ze złoconym brzegiem, jeszcze z panieńskiej wyprawy. Bywało, że popijając z niej herbatę, wspominała dawne czasy, a kiedy nabrała zaufania do Konstancji, zwierzała się jej ze swoich kobiecych trosk.
– Za Marianem tęsknię ogromnie – powiedziała któregoś razu w zamyśleniu. – Dobry to chłopak, rozumny syn i skoro politechnikę ukończył, mógłby do domu wrócić, ożenić się i ucieszyć matki serce. A tu nawet listu nie ma!
Konstancja wyczuła, że pierworodny najbliższy jest pani Paulinie. Czas też dziedzictwo dworu zapewnić, bo przecież hiszpańskie dziewczęta nie przyjadą tu pracować, a skoro Stanisław nie miał dzieci po piętnastu latach małżeństwa, to chyba już się nie doczeka...
– I mąż mój mógł żyć dłużej! – rzekła kiedyś z gniewem. – Ledwie sześćdziesiąt jeden lat skończył. Wyniszczyła go praca, ten cały browar i nerwy. Dwa razy tiurma, gdzie go bito za powstanie, też nie bagatela.
Dowiedziała się później Konstancja, że pan Franciszek w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim był emisariuszem, został aresztowany, lecz krył przed żoną zagrożenie. A było duże, kara śmierci lub Sybir. Wykupił się wielkimi pieniędzmi i pięćdziesięcioma nahajkami, inaczej nie ocaliłby dworu. Kiedy czasy się uspokoiły, stworzył tu, w obrębie Drozdowa, swój własny świat. Paulina też kochała ten kawałek ich królestwa, ale do browaru miała niechęć. Konstancja dziwiła się, bo przecież piwo Marcowe wielkie dawało dochody, zdobywało nagrody w Wiedniu i Filadelfii, eksportowano je nawet do Chin!!!
– Nie bał się pracy. O trzeciej nad ranem wstawał codziennie, kazał lokajowi wiadro wody na głowę chlusnąć i ruszał sprawdzać wszystko po kolei. – Dziedziczka snuła wspomnienia. – Żeby trzymał się mleka i samego rolnictwa, żyłby jeszcze.
Konstancja nie śmiała pytać. Cieszyła się, że pozwolono młodszym synom, Józkowi i Kaziowi, zostać już do Świąt Wielkanocnych. Podobało się jej, że codziennie po podwieczorku muzykowali: Józef pięknie grał na fortepianie sonaty Beethovena, jego matka śpiewała, a Kazimierz im dokuczał, podśpiewując po swojemu i zmieniając rytm utworów. Kazio był młodzieńcem dowcipnym i gadatliwym, wiele wyjaśniał Konstancji i pomagał zaaklimatyzować się we dworze, bo matkę znał i umiał podpowiedzieć, czego oczekuje. Józef był spokojniejszy, bardziej zamyślony, a krętowłosy i ruchliwy Kazio wnosił do domu wiele śmiechu i energii. Chowali się jak bliźniacy, bo tylko półtora roku różnicy było między nimi. Gdy grali w kalambury i przysłowia – pierwszy wiedział, jak zdanie dokończyć, orientował się, o co chodzi bratu, i często za niego się wypowiadał. W sobotę ekonom przywoził pocztę z dworca, czytano więc listy i gazetę, Kazio zaś komentował dowcipnie zdarzenia ze świata i zdradzał rodzinne tajemnice. Dzięki niemu dowiedziała się, że ich starszy brat Jan jeszcze w szkole nieszczęśliwie się zakochał w pannie Wandzie Daszkiewiczównie, która zimą za innego za mąż poszła i to na Litwę! Doktor Adam Woyzbun z Likszeli na Żmudzi wziął ją za żonę bez posagu, bo mimo że była z wielkiego rodu, ojciec ze stryjem fortunę przegrali w karty! Że dramat był z tym ogromny, bali się, że Janek się na własne życie targnie, ale nie, szalał konno po łąkach, a potem wyjechał za granicę. Na święta nie wróci... utknął gdzieś w Wiedniu, a matce serce się rwie, że i on daleko. Do tego Kazimierz sam też marzy o podróżach. Powiedział Konstancji konspiracyjnym szeptem, żeby się strzegła! Nadchodzi apokalipsa, bo Wielkanoc we dworze to istna rewolucja, żaden pyłek się nie uchowa. I że matka z pewnością oczekuje od niej zmysłu do dekoracji i dopilnowania mazurków.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------