Dane elementarne - ebook
Dane elementarne - ebook
Akcja powieści toczy się w latach 1947-1980, a kończy w momencie wybuchu strajku w stoczni szczecińskiej. Bohaterowie spędzają w Szczecinie dzieciństwo, potem wyjeżdżają na studia do różnych miast. Część z nich powraca, część osiedla się poza Szczecinem, niektórzy emigrują, także wskutek wydarzeń roku 1968, niemniej cały czas pozostają ze sobą w kontakcie. Splatające się losy bohaterów tworzą fabularną osnowę powieści, stanowiącą tło dla dyskusji i refleksji poświęconych przede wszystkim kwestiom tożsamościowym, ale też zagadnieniom związanym z losami Szczecina, Polski oraz z historią. Jednym z głównych motywów tych rozmów jest dążenie do przezwyciężenia poczucia prowincjonalności i uczynienia ze Szczecina centrum własnego, suwerennego świata, w którym przeszłość miasta włączona zostaje w jego życie współczesne.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63316-62-4 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale dane elementarne prawdopodobnie nie istnieją, tak przynajmniej twierdzi współczesna fizyka, o czym też ostatnio czytałem, i co mnie zdumiało, choć dzisiaj właściwie nic człowieka zdumiewać nie powinno, czas bowiem – jeśli istnieje czas, ale to kwestia osobna – nadszedł taki, iż żadne twierdzenie nie może zaskoczyć, żadna nowa idea nie powinna porywać, gdyż wszystko już było, a jeśli wszystko już było, to tak naprawdę nie było nic, i zawsze to, co istnieje, musi się stwarzać od początku, musi tak czynić nieustannie w wiecznych, a zatem wyjętych z czasu ponowieniach, w dążeniu do pełni i jedni będących też danymi elementarnymi, skazanymi więc na nieistnienie, wtrąconymi w przepaść niebytu, który jest warunkiem ich powołania do życia, do tego zatem, co trwa ku śmierci i czego trwanie jest czymś równie nieokreślonym oraz niepochwytnym, jak ono samo w swym wiecznym migotaniu między pewnością i niepewnością tego, czym jest, czym się staje, czym być powinno w niewyczerpalnym podejmowaniu wyzwania, w ciągłym wypełnianiu zadania, jakim jest istnienie ku śmierci po to, by ją przekroczyć, i w kolejnych przemianach podejmować trud i przyjemność stwarzania się na nowo, przetwarzania, dopełniania.
+ + +
Przeglądam te zapiski sprzed kilku lat i z trudem przypominam sobie okoliczności, w jakich je poczyniłem. Tak, myślę, samo funkcjonowanie pamięci potwierdza tezę o tym, że dane elementarne prawdopodobnie nie istnieją. Żyjemy w smudze bytu, w napięciu wytwarzanym między biegunowymi stanami energetycznymi. Między prawdą i kłamstwem, między dobrem i złem, między pięknem i... No właśnie. Jakie jest przeciwieństwo piękna? Bo przecież nie brzydota. Brzydota nie przeczy pięknu, jest tylko jego brakiem.
Ale zostawmy to, bo przecież i tak nie mam wyjścia, od czegoś muszę zacząć, choć każdy początek, nawet początek opowiadania, uwikłany jest w sprzeczność, gdyż każda historia nim się zacznie, ma swoją prehistorię, która też jest historią.
Dobrze zatem, nie będę już tego odwlekał i spróbuję jakoś uporządkować to, co dzieje się z moją pamięcią w mojej pamięci. Rzecz w tym jednak, iż chyba sam siebie próbuję zwodzić, oszukiwać. Próbuję się wykręcić od tego opowiadania jak każdy, kto wie, że ma nieczyste sumienie, że popełnił coś, o czym nie tylko wolałby nie mówić, ale nawet chciałby nie pamiętać. Chciałby to zepchnąć w niebyt, w czarną dziurę niepamięci, w ciemny kosmos ciszy poprzedzającej wszelkie istnienie. Gdy jednak trzeba już o tym powiedzieć, wówczas zaczyna się to kręcenie, obchodzenie naokoło, żonglerka słowami, jakieś stylistyczne wybiegi, dygresje, ogólne rozważania o bycie, o wszystkim więc, co oddala od istoty rzeczy, ale co i tak, z czego człowiek sobie jeszcze nie zdaje sprawy, do istoty rzeczy przybliża, gdyż opowieść już się toczy, i musi być doprowadzona do końca, cokolwiek to znaczy. Nawet wtedy, gdy jest urwana w pół sło
+ + +
Nazywam się Olgierd Kleinas, urodziłem się w 1947 roku w Szczecinie. Gdybym się urodził w roku 1945 albo nawet jeszcze w 1946, wówczas przyszedłbym na świat w Wilnie. Tymczasem z Wilna miałem w domu wiszący na ścianie kiepski obrazek przedstawiający Ostrą Bramę, a także woreczek ziemi, który przywiózł dziadek. Tę ziemię wsypaliśmy mu do grobu, co miało miejsce dokładnie 5 marca 1953 roku. Rok później zacząłem chodzić do szkoły.
Zaraz potem wokół mnie zaczęły się dziać rzeczy, których nie rozumiałem i o których później przyszło mi zapomnieć, choć przecież jakoś tam w nich uczestniczyłem. Wyjechał Ewald, a Ewald był naszym sąsiadem, z którym rodzice się zaprzyjaźnili i z którym mówili po niemiecku. Po jakimś czasie zauważyłem, że w ogóle już nigdzie nie słyszę niemieckiego, choć jeszcze niedawno nie było to rzadkością. Ale teraz niemiecki zniknął. W miejsce Ewalda zamieszkała obok nas pani Beata, o której ojciec na początku mówił, że jest zza Buga, i która co prawda mówiła po polsku, ale tak jakoś śpiewnie, co mnie wtedy bardzo śmieszyło.
Córka pani Beaty zaczęła chodzić do mojej klasy. I nie tylko ona była u nas nowa. Obok Kaśki w ławce siedziała Ania, która wszystkim wydawała się niesamowita i która mówiła z jakimś dziwnym akcentem.
– Ona żydłaczy – powiedział kiedyś Sławek.
– Co to jest?
Sławek nie wiedział, spytałem więc ojca, który mi wszystko wyjaśnił, i w ten sposób dowiedziałem się o istnieniu Żydów.
Znałem już wtedy Polaków, Niemców i Żydów. I Rosjan. Rosjanie, a właściwie Ruscy, byli żołnierzami, którzy stacjonowali w mieście. Ruskich i wszystkich innych, poza Polakami oczywiście, nienawidziliśmy. Niemców i Ruskich za to, że byli naszymi wrogami. Kiedy z chłopakami graliśmy w wojnę, nikt nie chciał być ani Niemcem, ani Ruskim. Wszyscy chcieli być Amerykanami albo Anglikami. A Żydów nienawidziliśmy za to, że byli Żydami, i choć nasza nienawiść nie była krwiożercza, to przecież była mocna, tworzyła silną więź. Baliśmy się i Niemców, i Ruskich, nas z kolei mieli bać się Żydzi.
+ + +
To jeszcze nie wszystkie dane elementarne dotyczące mego życia, opisujące czy sygnalizujące okoliczności, w których zaczęło się kształtować, by wreszcie rozmyć się w tym, co spisuję obecnie. Tworzę nową wersję swego istnienia, tak samo prawdziwą, jak pozostałe wersje, te spisane i niespisane, pomyślane i niepomyślane, nawet nie do pomyślenia, choć przecież wszystko można pomyśleć. I choć nic pomyśleć się nie da.
Właśnie: nic. Nic stanowi centrum mojego doświadczenia, mojej egzystencji. Jest wyrazem mej wiedzy i mej niewiedzy. Nic: otwarta rana bytu, wygłos wieczności. Początek i koniec. I nowy początek. Nic, spełniane i wypełniane. Myśl wymyślona. Nic.
Wiem, że się w tym unicestwiam, że to mnie nicuje. Wiem, że moje życie przestaje do mnie należeć, że przestaję być sobą. Znikam w przestrzeni, która też znika. Czas nieruchomieje. Nie mam czasu. Tworzę opowieść, która mnie tworzy, stwarza, kształtuje, która jest mną, choć ja nią nie jestem.
Budzę się we śnie, w którym budzę się we śnie. Lustro odbijające lustro, ginące w ciszy echo milczenia: słowo.
Daję słowo.
+ + +
Wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych, wszystko się kłębiło. Niewiele z tego mogłem wówczas zrozumieć, rejestrowałem jedynie zdarzenia, nie znając ich przyczyn i konsekwencji.
Ania zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Podobnie było z innymi przybyszami ze Wschodu. Dopiero po latach dowiedziałem się o tym, że wydobyci z łagrów na chwilę tylko zatrzymali się u nas, by zaraz podjąć kolejną podróż, w większości do Izraela. Ten epizod, wtedy ledwo w mej skali odczuwalny, później okazał się ważny. Bo jednak nie wszyscy wyjeżdżali, część powoli zakorzeniała się w nowej Polsce. Ale potem to wszystko zrymowało się z wydarzeniami, jakie nastąpiły dziesięć lat później. Póki co, działo się życie, które nie miało dla mnie wówczas ani przeszłości, ani przyszłości. Ania przyjechała i Ania wyjechała. I zaraz o niej zapomniałem. Dziś pojawia się znowu: małomówna, jakby wystraszona, zlękniona, zahukana, trzymająca się na uboczu. I znów słyszę, jak mówi:
– Olgierd, czy ty wiesz, co to są dinozaury?
Nie wiedziałem. Pierwszy raz usłyszałem wtedy to słowo.
– Chodź – powiedziała. – Pokażę ci.
Pokazała mi książkę o tym, co się działo na Ziemi miliardy lat temu. Na okładce, utrzymanej w zielonej tonacji, wymalowany był olbrzymi, zanurzony w wodzie, stwór wystawiający na powierzchnię niewielką głowę osadzoną na niewyobrażalnie długiej szyi. To był dinozaur.
Po powrocie do domu wycyganiłem od ojca pieniądze, pomknąłem do księgarni przy Wojska Polskiego i kupiłem tę książkę, pierwszą w moim życiu. Czytałem z wypiekami na policzkach. I wtedy postanowiłem, że zostanę archeologiem.
+ + +
Coś się zatem zaczęło, nie muszę już kluczyć w opowiadaniu, nie muszę poszukiwać punktu wyjścia. Dziś, gdy to zapisuję, księgarnia nadal istnieje. Po lewej stronie, gdy jedzie się w kierunku Głębokiego, w rzędzie parterowych, jeszcze przedwojennych pawilonów, zaraz za skrzyżowaniem z ulicą Gorkiego. Choć minęło już pół stulecia, okolica się niemal nie zmieniła. Można sprawdzić.
To już, oczywiście, nie taka sama księgarnia. Wtedy wyglądała zupełnie inaczej, dziś sprawia wrażenie ubogiej, niemal pustej. Wtedy półki wypełnione były książkami. Ale to może tylko złudzenie pamięci. Wydaje mi się jednak, że była bajecznie bogato zaopatrzona. Kupowałem tu później tanie powieści, po dwa złote czterdzieści groszy za tom. Tę cenę pamiętam bardzo dobrze, tytuły i treści książek dawno wywietrzały mi z głowy.
Czytałem dużo, nawet bardzo dużo. Nie było wtedy telewizji, radio zaś w pokoju ojca, ze szmaragdowym oczkiem i dużymi brązowymi pokrętłami, było dla mnie niedostępne. Zwłaszcza po tym, jak pewnego wieczora, gdy rodzice wyszli w odwiedziny do znajomych, postanowiłem sprawdzić, co jest z tyłu. Wyobrażałem sobie, że w pudle ukryte są małe ludziki. Odłączyłem więc od obudowy dziurkowane tekturowe plecy i uważnie przyglądałem się wypełnionemu rozżarzonymi lampami wnętrzu, po czym wsunąłem tam rękę. Rozległ się huk, wywaliło bezpieczniki, a mnie odrzuciło na drugi koniec pokoju, w którym, sparaliżowany strachem i bólem, przeleżałem do powrotu rodziców.
Na tym skończyły się moje eksperymenty związane z wszelkimi sprzętami mechanicznymi. Do dziś mój kontakt z nimi naznaczony jest lękiem i obawą, że coś zepsuję, sknocę czy pokręcę. Boję się nawet mego komputera i pokornie uczę się nim posługiwać pod kontrolnym okiem mojej żony, dla której, jak mi się zdaje, ten tajemniczy mechanizm żadnych sekretów nie skrywa. No tak, ale ona od dzieciństwa rozkładała wszystko na czynniki pierwsze – od długopisu poczynając.
+ + +
– Kleinas, do tablicy!
Opowiadałem o książętach piastowskich władających Pomorzem. To był dowód odwiecznej przynależności Szczecina do Polski. I to był dowód, dodawała pani od historii, na sprawiedliwość dziejową, na jej istnienie, na jej niepowstrzymany marsz przez kraje, kontynenty i całą kulę ziemską.
– Ze Związkiem Radzieckim na czele – kończyła zawsze.
Wszystko było ze Związkiem Radzieckim na czele. To była wciąż powtarzana, wbijana nam do głów magiczna formuła. I nie była zabawna, o nie. Wtedy była poważna, nawet śmiertelnie poważna. Powracała w różnych sytuacjach, podczas rozmaitych lekcji i zajęć. W szczególności zaś powracała w czasie lekcji historii. Ale nie tylko. Bo przecież mieliśmy się dowiedzieć, że w każdej absolutnie dziedzinie, wcześniej niż gdzie indziej na świecie, triumfy święcili celowo zapomniani, a teraz właśnie powoływani z powrotem do życia, uczeni rosyjscy. Nie sowieccy, właśnie rosyjscy, na ogół zresztą wywodzący się z ludu. Wtedy z tego sobie nie zdawałem sprawy, lecz przecież, poza spełnianiem funkcji ideologicznych, rewelacje te dowodziły potwornego cywilizacyjnego kompleksu Rosjan.
Wielu rzeczy mogliśmy się wówczas dowiedzieć. I tego, że fizyka kwantowa to burżuazyjna pseudonauka służąca zniewoleniu klasy robotniczej, i tego, że Albert Einstein to idealistyczny filozof wiodący myśl człowieczą na manowce, a również i tego, że akademik Łysenko wyhodował szczep winogron zdolny do owocowania na dalekiej Syberii, która to Syberia kojarzyła się nam z czym innym zgoła niż uprawa winorośli.
Kaśce Syberia kojarzyła się z łagrem pod Archangielskiem, w którym przez kilka lat jej ojciec zajęty był wyrębem lasu. Opowiedziała mi o tym kiedyś w tajemnicy, błagając, bym jej sekretu nie zdradził nikomu. Mieliśmy wiele takich sekretów i każde z nas, dzieci przecież, wiedziało doskonale o tym, że musi się nauczyć życia w dwóch światach. Pierwszym był świat naszych tajnych historii domowych, drugim był świat historii nieprawdziwej, sfałszowanej, w którym nasze domowe historie były zakazane. Większość z nas zdawała sobie sprawę z tego, że życie naszych rodzin, które przywędrowały tu ze Wschodu, ma udowadniać prawdę kłamstwa. To kłamstwo miało swoje imię: repatrianci.
Byliśmy repatriantami, tymi więc, którzy po wiekach wygnania powracali do utraconej ojczyzny i zasiedlali na nowo zagarnięte niegdyś przez germański żywioł prasłowiańskie obszary. Stawaliśmy się w ten sposób potomkami piastowskich książąt.
+ + +
Zaczęła się historia, której nie ma. Jest tylko smuga tajemnych opowieści, na której zapisana została skłamana historia powojennej władzy. To kłamstwo jednak, myślę po latach, było prawdą, gdyż zmierzało do przemienienia naszych dusz, a zatem i naszego milczenia, w zaprzeczenie naszych własnych prawd. Nie chodziło o opowieści poszczególnych osób, chodziło o ukształtowanie wielkiej narracji o nowym świecie, którego historia musiała być w zasadniczy sposób odmienna od historii świata starego. Nie musiała być prawdziwa, gdyż nie chodziło o prawdę. Stalin zmieniał bieg rzek, zmieniał też bieg dziejów, zmieniał przeszłość, bo bez tej zmiany jego teraźniejszość nie byłaby możliwa, byłaby kłamstwem.
Po śmierci Stalina płakałem. Tak, naprawdę płakałem, szlochałem nawet. Płakałem z przerażenia. Pani w przedszkolu zwołała wszystkie dzieci i powiedziała, że teraz będzie wojna.
– Będzie wojna, będzie wojna – powtarzałem, łkając. – Będzie wojna.
Te słowa powtarzałem w drodze do domu jak mantrę.
– Będzie wojna – oznajmiłem mamie i znów się rozpłakałem.
– Nie będzie żadnej wojny – odparła. – Uspokój się, nie ma powodu do płaczu.
Umilkła na chwilę.
– Przeciwnie – dodała. – Ale jest powód do smutku. Umarł dziadek.
Tak właśnie nasze milczenie zagłuszyło wielką narrację.
+ + +
To działo się jeszcze przed wyjazdem Ewalda i przed przyjazdem pani Beaty, przed przyjazdem Kaśki, w której się z miejsca zakochałem. A kiedy zakochałem się w Kaśce, historia się zatrzymała, a raczej po prostu zniknęła. Były tylko te chwile, w których mogłem być z moją ukochaną. Czekałem na nią przed jej domem w drodze do szkoły, później pani Beata zapraszała mnie do domu, i podczas gdy Kaśka pakowała tornister, poiła mnie bawarką, której nienawidziłem, ale pełen samozaparcia wypijałem, ciesząc się z tego, że zaraz będę wędrował z moją narzeczoną.
Kaśka buzię miała okrągłą, piegowatą, oczy zielone i jasne, z lekka rudawe włosy zaplecione w gruby warkocz. Była jak aniołek. Szliśmy do szkoły przez park, często nosiłem jej tornister, który jednak jej oddawałem, gdy dochodziliśmy do Jagiellońskiej. Mimo tych ostrożności usłyszeliśmy kiedyś chóralne:
– Panna z kawalerem pod szóstym numerem, panna się upiła, kawalera zbiła, kawaler się upił, pannę ukatrupił!
Niewiele się zastanawiając, zakręciłem workiem z kapciami – nosiliśmy kapcie szkolne w specjalnych, zaciąganych sznurkiem woreczkach, do tego ręcznik i mydło – i uderzyłem nim w głowę pierwszego z brzegu chłopaka. Zaczęła się bijatyka, której z oczywistych przyczyn wygrać nie mogłem, ale w jej wyniku pozyskałem nie tylko miłość Kaśki, która troskliwie przykładała mi chusteczkę do krwawiącego nosa, ale także przyjaciela, tego właśnie, który pierwszy ode mnie oberwał.
+ + +
Nigdy nie można być niczego pewnym, dlatego dość jestem daleki od twierdzenia, że tamto uderzenie workiem sprawiło obudzenie talentów matematycznych Sławka, wykluczyć tego wszakże niepodobna, gdyż tak naprawdę zdarzenia w życiu ludzkim zawsze są jakoś ze sobą powiązane, a zatem i owa bijatyka w parku mogła się okazać decydująca dla intelektualnego rozwoju mego przyjaciela, który dziś jest mieszkającym w Stanach jednym z najwybitniejszych w swej dyscyplinie fizyków, uczonym o światowej sławie, jeżdżącym z konferencji na konferencję, zapraszanym przez najbardziej prestiżowe uniwersytety, czy to w Japonii, czy w Europie, i jednocześnie moim doradcą w kwestiach związanych ze sposobem istnienia danych elementarnych, jego zaś niezwykła intuicja, którą się zawsze w swoich badaniach kieruje, także dla mnie stanowi wartość nieocenioną, pozwala bowiem odnaleźć wspólny język między zagubionym na humanistycznym oceanie wędrowcem a pewnie poruszającym się po ziemi przyrodnikiem, dzięki czemu zarówno on rozumie moje wątpliwości, jak i ja jestem od biedy w stanie pojąć skomplikowany dla mnie świat matematycznych formuł i teoretycznych modeli wszechświatów, wielu wszechświatów, gdyż, jak to wielokrotnie mój przyjaciel podkreśla, żyjemy w jednej z mnóstwa oferowanych nam rzeczywistości, z których pozostałe, równie realne jak nasza i równie jak nasza nierealne, istnieją obok siebie, choć niektóre z nich, jak mawia z niepozbawionym łobuzerskiego błysku w oku uśmiechem, istnieją poza czasem, są czasu pozbawione, ich egzystencja zatem nie da się opisać za pomocą nieprecyzyjnych i skażonych doraźnością pojęć, takich jak trwanie, lecz za to da się wyrazić w serii równań i wzorów, w tym zatem języku, w którym prawda zdania nie jest uwarunkowana czymś wobec jego konstrukcji zewnętrznym, lecz po prostu jego zbornością, poprawnością budowy i brakiem wewnętrznej sprzeczności, w efekcie czego można tu orzekać o prawdzie zdań wypowiadanych w trybie warunkowym lub pytającym, co sprawia, iż samo pytanie, które zadajemy, bez względu na udzieloną na nie odpowiedź, jest nie tylko badaniem, lecz też ustalaniem tego, jak się rzeczy mają.
Dla tego zdania, myślę po jego zapisaniu, warto było zakochać się w Kaśce i walnąć Sławka w łeb workiem z kapciami i mydłem. I choć wydarzyło się to dawno temu, to być może dlatego w ostatnim mejlu, jaki mój przyjaciel do mnie napisał, przeczytałem: „Według najnowszych badań dane elementarne prawdopodobnie nie istnieją”.
+ + +
Niedługo po bijatyce ze Sławkiem przyszedłem do Kasi, z którą od tego czasu razem odrabialiśmy lekcje, dowiedzieć się, co było w szkole, gdyż od kilku dni chorowałem. Miałem jeszcze temperaturę, rodzice jednak pozwolili mi wyjść, dzień był pogodny i nie było obawy, że się przeziębię, tym bardziej iż do przejścia miałem ledwie kilkanaście metrów, nasze domy bowiem sąsiadowały ze sobą.
Rodziców Kasi nie było. Pozostawieni sami w domu trochę się uczyliśmy, trochę bawiliśmy, wreszcie poszliśmy buszować na strychu zapełnionym starymi meblami oraz masą rupieci, w których można było przebierać bez końca. W pewnej chwili natknęliśmy się na poszarzały wiklinowy kufer pełen papierów, czasopism, książek i Bóg wie jeszcze czego. Tam też odkryliśmy bardzo stary album z dawnymi zdjęciami utrzymanymi w barwie sepii.
To były makabryczne fotografie. Każda z nich opatrzona była szczegółowym opisem dokonanym w nieznanym nam alfabecie. Jakaś straszliwa rzeź, porozrzucane na drodze trupy nagich mężczyzn, pozabijane dzieci, rozstawione w trójnogi słupy obciążone ciałami wisielców. Nie rozumieliśmy o co chodzi, wiedzieliśmy jednak, że nie były to zdjęcia z ostatniej wojny, były dużo starsze, a wojskowi, którzy stali na straży trójnogich szubienic, nosili nieznane nam mundury. Wpatrywaliśmy się w te obrazy przerażeni, przytłoczeni mroczną atmosferą strychu, niemal sparaliżowani. Nie śmieliśmy się odezwać, baliśmy się ruszyć.
Nie wiem, jak długo to trwało. Wypłoszyły nas odgłosy z dołu. Wieko kufra zatrzasnęło się, kiedy, przepychając się wzajemnie, zbiegliśmy po schodach. W pokoju Kasi nasze dziecięce głowy zastygły nad rozłożonymi zeszytami. Mówienie o tym nie było potrzebne. Zostaliśmy związani jako niemi wspólnicy straszną tajemnicą.
Dwa dni później ukradłem ten album.
+ + +
A niedługo później połączyła nas kolejna tajemnica. Znów zakradliśmy się na strych, by w półmroku grzebać w starych szpargałach. Znaleźliśmy się w kłębowisku ciemnych, duszących zapachów, które wypełzały z wysuszonej wikliny, lekko spróchniałych desek, podartych ubrań, wyleniałego futra i gryzącego kurzu unoszącego się przy przekładaniu nawarstwionych papierów. W tym kłębowisku wyczuwalna była smuga zapachu jasnego, ciepłego, mleczna chmurka otulająca Kasię. Czułem ją tuż przy sobie, lekko słodkawą, nagrzaną. Czułem też wibracje, które we mnie wywoływała, delikatne lecz niepokojące, budzące jakieś tęskne i zarazem niepochwytne, niezrozumiałe emocje.
W pewnej chwili umilkliśmy. Stanęliśmy zmieszani, lecz przecież nie wiedzieliśmy, co się dzieje. I nagle Kasia zbliżyła swą twarz do mojej, i miękko przytknęła usta do ust. Właściwie wycisnęła swe wargi na moich jak pieczątkę.
Zamarłem. Oboje byliśmy zaskoczeni tym, co się wydarzyło. Staliśmy naprzeciw siebie milczący i spłoszeni. Zrobiliśmy coś, o czym wiedzieliśmy, że jest grzechem, ale jednocześnie odczułem, że chcę, by to trwało. Czas się zatrzymał, chwila trwała. I trwa do dzisiaj.nota biograficzna autora
Leszek Szaruga (właściwie Aleksander Wirpsza, ur. w 1946 r.) – poeta, współtwórca Nowej Fali, prozaik, eseista i tłumacz. Jest redaktorem „Przeglądu Politycznego”, miesięcznika „Nowaja Polsza” i zastępcą redaktora naczelnego kwartalnika literacko-kulturalnego „eleWator”. Mieszka w Warszawie. Laureat Nagrody Kościelskich (1986) oraz nagrody literackiej paryskiej Kultury (1999). Ostatnio opublikował tomy szkiców: Współczesna powieść polityczna. Sens literatury, sens historii (2001), Przestrzeń spotkania. Eseje o „Kulturze” paryskiej (2001), Przestrzenie słowa (2001), Wyzwanie (o poezji z przypisami i bez) (2004), Gra o tożsamość (2013), Palimpsest Międzymorza (2013); zbiory poetyckie: Mówienia (2004), Życiowy wybór (2006), Garść wierszy użytkowych (2007); zbiór aforyzmów Kanibale lubią ludzi (FORMA 2012) oraz powieści: Zdjęcie (FORMA 2008), Podróż mego życia (FORMA 2010), ...zmowa kontrolowana (2014), Dane elementarne (FORMA 2014).w serii kwadrat ukazały się:
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Jacek Bielawa „Kościelec”
Jarosław Błahy „Rzeźnik z Niebuszewa”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Jerzy Franczak „Święto odległości”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”, „Spowiadania i wypowieści”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Ricochette”, „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”