- promocja
Dar terapii - ebook
Dar terapii - ebook
Dar terapii. List otwarty do nowego pokolenia terapeutów i ich pacjentów to niezwykły przewodnik po udanej psychoterapii. Yalom dzieli się w nim swoim nowatorskim podejściem do spotkań z pacjentami, a także wiedzą, jaką z tych spotkań wyniósł. Odwołując się do konkretnych przypadków, udziela szereg rad i wskazówek pomocnych w pracy terapeutycznej. Oto niektóre z nich:
- Pozwól, by pacjent był dla ciebie kimś ważnym
- Przyznawaj się do błędów
- Twórz nową terapię dla każdego pacjenta
- Odwiedzaj pacjentów w domu
- Nigdy (prawie nigdy) nie podejmuj decyzji za pacjenta
- Freud nie zawsze się mylił
To książka dla każdego, kto pragnie lepiej poznać proces pomagania ludziom borykającym się z problemami osobistymi oraz zrozumieć to, co dzieje się między psychoterapeutą a jego pacjentem i wzbogacić proces psychoterapeutyczny.
Irvin D. Yalom – emerytowany profesor psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, psychoterapeuta mający wieloletnie doświadczenie w pracy z ludźmi. Jeden z głównych przedstawicieli egzystencjonalnego podejścia w psychoterapii. Autor wielu powieści i podręczników psychologicznych. Do najbardziej popularnych należą: Psychoterapia egzystencjonalna, Kat miłości, Mama i sens życia, Istoty ulotne, Kuracja według Schopenhauera, Leżąc na kozetce.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-675-5 |
Rozmiar pliku: | 1 007 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest ciemno. Przychodzę do pańskiego gabinetu, ale nie mogę pana znaleźć. Nikogo tam nie ma. Wchodzę i się rozglądam. Wisi tylko pana kapelusz, panama, pełen pajęczyn.
Sny moich pacjentów się zmieniły. Pajęczyny wypełniają mój kapelusz; w moim gabinecie jest ciemno i nie ma tam nikogo; nie można mnie znaleźć.
Moi pacjenci martwią się o moje zdrowie: czy zdołam im towarzyszyć w długiej drodze terapii? Gdy wyjeżdżam na wakacje, boją się, że już nie wrócę. Wyobrażają sobie, że uczestniczą w moim pogrzebie lub odwiedzają mój grób.
Moi pacjenci nie pozwalają mi zapomnieć, że się starzeję. Ale przecież robią tylko to, co do nich należy: czyż sam nie prosiłem, by wyrażali wszelkie swoje uczucia, dzielili się ze mną wszystkimi myślami i opowiadali wszystkie sny? Nawet ci, którzy dopiero zamierzają zostać moimi pacjentami, dołączają do tego chóru i nigdy nie zapominają rozpocząć rozmowy od pytania, czy _jeszcze_ praktykuję.
Jednym z naszych ulubionych sposobów zaprzeczania śmierci jest wiara w osobistą _wyjątkowość_, przekonanie, że właśnie my jesteśmy zwolnieni z biologicznej konieczności i życie nie obejdzie się z nami tak surowo jak ze wszystkimi innymi. Pamiętam, jak przed laty, kiedy zaczął mi się psuć wzrok, odwiedziłem optyka. Zapytał, ile mam lat, a potem skomentował: „Czterdzieści osiem, co? No tak, dokładnie zgodnie z planem!”.
Wiedziałem, rzecz jasna, że ma absolutną rację, ale gdzieś z głębin mojej duszy wydobył się krzyk: „Jakim planem? _Czyim_ planem? Może to jest pana plan i wszystkich innych, ale na pewno nie mój!”.
Przykro stwierdzić: wchodzę w jesień życia. Moje cele, zainteresowania i ambicje zmieniają się zgodnie z przewidywaniami. Erik Erikson w swoich badaniach nad cyklem życiowym opisał to późne stadium życia jako fazę _generatywną –_ erę postnarcystyczną, gdy uwaga z poszerzania własnych granic i możliwości przenosi się na troskę o przyszłe pokolenia¹. Dziś, gdy doszedłem do siedemdziesiątki, potrafię docenić jasność Eriksonowskiej wizji. Dobrze mi brzmi pojęcie generatywności. Pragnę przekazać innym to, czego się nauczyłem. I to możliwie jak najszybciej.
Jednakże oferowanie przewodnictwa i inspiracji kolejnemu pokoleniu psychoterapeutów jest dziś sprawą szalenie problematyczną, dziedzinę naszą bowiem ogarnął kryzys. Sterowany względami ekonomicznymi system opieki zdrowotnej wprowadza radykalne zmiany do leczenia psychologicznego; psychoterapia musi zostać usprawniona – to znaczy ma być nade wszystko _tania_ i, siłą _rzeczy_, krótka, powierzchowna, nieistotna.
Nie wiem, gdzie będzie zdobywać szlify następne pokolenie skutecznych psychoterapeutów. Nie w ramach programów dla stażystów. Psychiatria jest bliska całkowitego porzucenia dziedziny psychoterapii. Młodzi psychiatrzy są zmuszeni specjalizować się w psychofarmakologii, instytucje ubezpieczeniowe bowiem zwracają koszty psychoterapii jedynie wtedy, gdy psychoterapeuci są tani (innymi słowy – najsłabiej wyszkoleni). Obecne pokolenie psychiatrów klinicystów – obeznane zarówno z terapią psychodynamiczną, jak i z leczeniem farmakologicznym – jest na pewno gatunkiem zagrożonym.
Co wobec tego z programami szkoleń w dziedzinie psychologii klinicznej? Wydaje się, że to właśnie one powinny wypełnić lukę. Niestety, psychologowie kliniczni doświadczają tych samych nacisków rynku i w efekcie większość szkół wyższych uczy terapii zorientowanej na objaw, krótkoterminowej – a więc takiej, której koszty zwraca ubezpieczenie.
Martwię się więc o psychoterapię – o to, jak ją zniekształcą naciski ekonomiczne i zubożą radykalnie skrócone programy szkoleniowe. Jestem wszakże przekonany, iż w przyszłości kohorta terapeutów rodem z najrozmaitszych dyscyplin (psychologii, poradnictwa, pomocy społecznej, doradztwa kościelnego, filozofii klinicznej) będzie nadal podejmować rygorystyczne studia podyplomowe i nawet w ciasnej rzeczywistości opieki zdrowotnej znajdzie pacjentów, którzy – chcąc się rozwijać i zmieniać – zdecydują się na terapię bez określonych ram czasowych. To właśnie dla tych terapeutów i dla tych pacjentów piszę swoją książkę.
NA TYCH STRONACH doradzam studentom, by wystrzegali się sekciarstwa, i sugeruję pluralizm terapeutyczny: sięgajcie po skuteczne interwencje do różnych szkół. Mnie samemu jednak najbliższe jest podejście interpersonalne i egzystencjalne, dlatego większość zawartych tu porad pochodzi z jednego z tych systemów terapeutycznych.
Od kiedy zacząłem się zajmować psychoterapią, zawsze interesowały mnie dwie dziedziny: terapia grupowa i terapia egzystencjalna. Są to zainteresowania równoległe, ale odrębne: nie uprawiam „egzystencjalnej terapii grupowej” – w istocie nie wiem nawet, co by to mogło być. Te dwa sposoby pracy różnią się nie tylko formatem (sześć do dziewięciu osób w grupie w odróżnieniu od dwóch tylko w sytuacji terapii egzystencjalnej), lecz zasadniczym _układem odniesienia._ Podczas terapii grupowej pracuję z perspektywy interpersonalnej i zakładam, że pacjenci popadli w rozpacz, ponieważ nie potrafili zbudować i podtrzymać satysfakcjonujących relacji interpersonalnych.
Kiedy jednak działam w egzystencjalnym układzie odniesienia, czynię założenie całkiem odmienne: przyjmuję, że pacjenci popadają w rozpacz na skutek konfrontacji z twardymi faktami kondycji ludzkiej – „danymi” naszego istnienia. A ponieważ liczne zawarte w tej książce propozycje odwołują się właśnie do nieznanej wielu czytelnikom postawy egzystencjalnej, nie od rzeczy będzie pewne wprowadzenie.
Definicja terapii egzystencjalnej: _psychoterapia egzystencjalna jest dynamicznym podejściem terapeutycznym skoncentrowanym na zagadnieniach zakorzenionych w naszym istnieniu._
Chciałbym rozszerzyć tę definicję, wyjaśniając wyrażenie „podejście dynamiczne”. Termin „dynamiczny” ma dwa znaczenia: potoczne i techniczne. W znaczeniu potocznym „dynamiczny” (od greckiego rdzenia _dynasthai –_ mieć moc albo siłę) implikuje siłę bądź witalność (mówimy na przykład o dynamicznym piłkarzu lub polityku); nie o to, rzecz jasna, nam tu chodzi. Gdyby jednak zastosować to znaczenie do naszego zawodu, to gdzież jest terapeuta, który twierdziłby, że nie jest dynamiczny? Że – innymi słowy – jest niemrawy i bierny?
Nie, ja używam terminu „dynamiczny” w sensie _technicznym,_ który również oznacza siłę, jest jednak zakorzeniony w modelu freudowskim, opartym na założeniu, iż w umyśle człowieka działają pewne siły mentalne, a konflikt między tymi siłami generuje myśli, uczucia i zachowania. Ponadto – i to jest sprawa najważniejsza – _te pozostające w konflikcie siły działają na różnych poziomach świadomości, a niektóre z nich w istocie są całkiem nieuświadamiane._
Psychoterapia egzystencjalna jest zatem terapią dynamiczną, podobnie jak liczne terapie psychoanalityczne, opartą na założeniu, że nieświadome siły wpływają na świadome działania. Wystarczy jednak postawić kolejne pytanie – o naturę tych skonfliktowanych sił wewnętrznych – by podejście egzystencjalne wzięło rozbrat z rozmaitymi ideologiami psychoanalitycznymi.
Zgodnie z podejściem egzystencjalnym nękający nas konflikt wewnętrzny wynika nie tylko z naszej walki ze stłumionymi popędami czy ze zinternalizowanymi ważnymi dorosłymi z naszego dzieciństwa bądź z zapomnianymi traumatycznymi przeżyciami, lecz również _z naszej konfrontacji z „danymi” naszego istnienia._
Czymże są te „dane” istnienia? Jeśli pozwolimy sobie odrzucić lub ująć w nawias nasze codzienne sprawy i troski i gruntownie się zastanowimy nad naszą sytuacją w świecie, nieuchronnie dotrzemy do głębokich struktur istnienia („trosk ostatecznych”, by użyć teologicznego wyrażenia, pochodzącego od Paula Tillicha). Cztery najistotniejsze dla psychoterapii troski ostateczne to – moim zdaniem – śmierć, izolacja, sens życia i wolność (każdą z nich zdefiniuję i omówię w odpowiednim miejscu niniejszej książki).
Studenci często mnie pytali, dlaczego nie popieram programów szkoleniowych w dziedzinie terapii egzystencjalnej. Powód jest taki, że _dla mnie psychoterapia egzystencjalna nie była nigdy odrębną, niezależną szkołą._ Zamiast rozwijać programy nauczania terapii egzystencjalnej, wolę uzupełniać edukację dobrze wyszkolonych terapeutów dynamicznych, zwiększając ich _wrażliwość na kwestie egzystencjalne._
Proces i treść. Jak w praktyce wygląda terapia egzystencjalna? By odpowiedzieć na to pytanie, musimy się zająć dwoma ważnymi aspektami dyskursu terapeutycznego: „treścią” i „procesem”. „Treścią” jest to, o czym mowa: wypowiedziane słowa, konkretne zagadnienia, do których się te słowa odnoszą. „Proces” dotyczy zupełnie innego i niesłychanie ważnego wymiaru: relacji interpersonalnej między pacjentem a terapeutą. Kiedy pytamy o proces, chodzi nam o to, co słowa (oraz zachowania niewerbalne) mówią nam o naturze relacji między osobami zaangażowanymi w interakcję.
Potencjalny obserwator moich sesji terapeutycznych często daremnie szukałby długich dyskusji na temat śmierci, wolności, sensu życia czy izolacji egzystencjalnej. Tego rodzaju egzystencjalna _treść_ może mieć znaczenie jedynie dla niektórych (lecz nie wszystkich) pacjentów, na pewnych (lecz nie wszystkich) etapach terapii. W istocie skuteczny terapeuta nigdy nie powinien skupiać się na żadnym obszarze treściowym: w _terapii nie należy się kierować teorią, lecz relacją._
Gdyby jednak ten sam potencjalny obserwator poszukiwał w mojej sesji pewnego charakterystycznego _procesu_, wynikającego z mej egzystencjalnej orientacji – a, to zupełnie co innego. Podwyższona wrażliwość na kwestie egzystencjalne wywiera głęboki _wpływ na naturę relacji między terapeutą a pacjentem i odciska się na każdej sesji terapeutycznej._
Sam jestem zdziwiony formą, jaką przybrała ta książka. Nigdy się nie spodziewałem, że napiszę poradnik dla terapeutów. Kiedy jednak patrzę wstecz, wiem dokładnie, jak do tego doszło. Dwa lata temu, zwiedzając japońskie ogrody Huntingtona w Pasadenie, zauważyłem, że w Bibliotece Huntingtona jest wystawa renesansowych bestsellerów z Wielkiej Brytanii. Trzy z dziesięciu wystawionych woluminów były poradnikami – z dziedziny hodowli zwierząt, szycia i ogrodnictwa. Uderzyło mnie, że nawet wówczas, setki lat temu, tuż po wynalezieniu prasy drukarskiej, poradniki przyciągały powszechną uwagę.
Dawno temu leczyłem pisarkę, która opadłszy z sił po napisaniu po kolei dwóch powieści, postanowiła nie brać się do kolejnej książki, dopóki jakaś „nie uszczypnie jej w tyłek”. Zachichotałem na tę uwagę, ale tak naprawdę zrozumiałem ją dopiero w Bibliotece Huntingtona, kiedy i mnie „uszczypnął w tyłek” pomysł poradnika. Natychmiast postanowiłem odłożyć na bok inne projekty pisarskie, przeszukać wszystkie swoje kliniczne notatki i pisma i zasiąść do listu otwartego do początkujących terapeutów.
Duch Rainera Marii Rilkego unosił się nad tym tomem. Na krótko przed wydarzeniem w Bibliotece Huntingtona przeczytałem ponownie _Listy do młodego poety_ i świadomie próbowałem wznieść się do tego standardu uczciwości, pełni i hojności ducha.
Rady zawarte w niniejszej książce czerpałem z 45 lat praktyki klinicznej. Powstał szczególny melanż pomysłów i technik, które przydawały mi się w pracy. Owe pomysły są tak osobiste, sformułowane z taką pewnością siebie, a czasami tak oryginalne, że nie sądzę, by czytelnik mógł natrafić na nie gdziekolwiek indziej. Tom niniejszy pod żadnym względem nie ma być zatem systematycznym podręcznikiem; pomyślany jest raczej jako suplement do całościowego programu szkoleniowego. Losowo, wiedziony bardziej własnym zapałem niż jakimkolwiek konkretnym porządkiem lub systemem, wybrałem 85 kategorii. Zacząłem od listy ponad 200 porad, by ostatecznie odrzucić te, które nie budziły we mnie dostatecznego entuzjazmu.
Pewien czynnik wywarł istotny wpływ na mój wybór. W swoich ostatnich powieściach i opowiadaniach umieściłem wiele opisów procedur terapeutycznych, które przydawały mi się w pracy klinicznej; ponieważ jednak moje utwory beletrystyczne mają często wydźwięk komiczny, a nawet burleskowy, czytelnikom może być trudno zgadnąć, kiedy mówię serio, a kiedy żartuję. W _Darze terapii_ mogę sprawę postawić jasno.
Książka jest użytecznym zbiorem moich ulubionych interwencji albo stwierdzeń, dużo więc w niej techniki, a mało teorii. Czytelników poszukujących szerszego tła teoretycznego odsyłam do książek matek: _Psychoterapia egzystencjalna_ i _Psychoterapia grupowa: teoria i praktyka._
Studiowałem medycynę i psychiatrię, przywykłem zatem do terminu „pacjent” (z łacińskiego _patiens –_ ktoś, kto cierpi bądź znosi cierpienie), ale używam też jako synonimu terminu „klient”, powszechnego w psychologii i tradycji poradnictwa. Określenie „pacjent” dla niektórych wiąże się z dystansem, brakiem zainteresowania i zaangażowania i z autorytarną postawą terapeuty. Proszę jednak nie porzucać lektury! Ja chcę zachęcić do relacji terapeutycznej opartej na zaangażowaniu, otwartości i równości.
Wiele książek – wśród nich i moje – zawiera ograniczoną liczbę istotnych kwestii oraz obszerny „wypełniacz”, który ma te kwestie zgrabnie powiązać. Tutaj umieściłem bardzo dużo ważnych sugestii, często zupełnie oderwanych myśli, a pominąłem większość „wypełniacza” oraz przejść, tekst więc składa się z licznych niepowiązanych ze sobą wątków.
„Hasła” do mojego poradnika wybierałem na chybił trafił i spodziewam się, że wielu czytelników zapozna się z nimi wyrywkowo, zgodnie z własnym zainteresowaniem. Na koniec wszakże spróbowałem pogrupować je tak, by cała struktura stała się bardziej przyjazna czytelnikowi.
Część pierwsza (rozdz. 1–40) dotyczy natury relacji między terapeutą a pacjentem, ze szczególnym naciskiem na „tu i teraz” – na to, jak terapeuta używa siebie i swojej otwartości.
Potem (rozdz. 41–51) przechodzę od procesu do _treści_ i proponuję metody badania spraw ostatecznych: śmierci, sensu życia, wolności (wraz z problemami odpowiedzialności i podejmowania decyzji).
W części trzeciej (rozdz. 52–76) omawiam rozmaite sprawy związane z codzienną praktyką terapeutyczną.
W czwartej (rozdz. 77–83) zajmuję się snami w terapii.
W ostatniej części (rozdz. 84–85) omawiam zagrożenia i przywileje związane z zawodem terapeuty.
Tekst jest usiany wieloma moimi ulubionymi, specyficznymi wyrażeniami i interwencjami. Jednocześnie zachęcam do spontaniczności i twórczości. _Proszę zatem nie traktować interwencji, które są charakterystyczne dla mnie – dla mojego sposobu patrzenia na świat, moich prób sięgnięcia do własnego wnętrza, poszukiwania własnego stylu i głosu – jak recepty proceduralnej._ Wielu studentów stwierdzi, że bardziej im odpowiadają inne stanowiska teoretyczne i inne style. Rady tu zawarte pochodzą z mojej praktyki klinicznej – pracy ze średnio bądź dobrze funkcjonującymi pacjentami (w odróżnieniu od pacjentów psychotycznych lub znacznie zaburzonych), z którymi przez okres od kilku miesięcy do dwóch–trzech lat spotykałem się raz, a rzadziej dwa razy w tygodniu. W terapii stawiam sobie cele ambitne: oprócz usunięcia objawów i ulżenia w bólu dążę do ułatwienia rozwoju i do podstawowych zmian charakteru. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja kliniczna wielu czytelników jest zupełnie inna – odmienna organizacja pracy, inna populacja pacjentów i krótki czas trwania terapii. Mam wszakże nadzieję, że ci, którzy sięgną po tę książkę, znajdą własną, twórczą drogę do zaadaptowania i zastosowania w swojej pracy tego, czego ja się nauczyłem.PODZIĘKOWANIA
Wiele osób pomagało mi w pisaniu tej książki. Po pierwsze, jak zwykle, zawdzięczam dużo mojej żonie, Marilyn, która zawsze była moją pierwszą i najwnikliwszą czytelniczką. Kilku kolegów – Murray Bilmes, Peter Rosenbaum, David Spiegel, Ruthellen Josselson i Saul Spiro – przeczytało rękopis i udzieliło mi istotnych uwag krytycznych. Niektórzy koledzy i studenci – Neil Brast, Rick Van Rheenen, Martel Bryant, Ivan Gendzel, Randy Weingarten, Ines Roe, Evelyn Beck, Susan Goldberg, Tracy Larue Yalom i Scott Haigley – przeczytali i ocenili fragmenty. Członkowie mojej zawodowej grupy wsparcia poświęcali hojnie swój czas na omówienie niektórych części książki. Kilku pacjentów pozwoliło włączyć do niej opisy ich terapii i snów. Wszystkim im jestem ogromnie wdzięczny.ROZDZIAŁ 1
USUWAJ PRZESZKODY Z DROGI ROZWOJU
Gdy ucząc się psychoterapii, szukałem własnej drogi, największą pomocą stanowiła dla mnie książka Karen Horney _Nerwica a rozwój człowieka_², w niej zaś największe wrażenie wywarł na mnie pogląd, zgodnie z którym człowiek ma wrodzoną skłonność do samorealizacji. Horney wierzyła, że jeśli usunie się przeszkody, istota ludzka rozwinie się w dojrzałego, pod każdym względem spełnionego dorosłego, tak jak żołądź rozwija się w dąb.
Po prostu tak, jak „żołądź wyrasta na drzewo dębowe…”. Cóż za wspaniały, wyzwalający i rozjaśniający obraz! Na zawsze zmienił moje podejście do psychoterapii, pozwolił inaczej spojrzeć na moją pracę. Odtąd moim zadaniem będzie usuwanie przeszkód z drogi pacjenta! Nie muszę wykonywać całej roboty; nie muszę zaszczepiać pacjentowi pragnienia rozwoju, uczyć go ciekawości, woli, radości życia, troski, lojalności ani żadnej z mnóstwa tych cech, które czynią nas w pełni ludźmi. Nie; muszę tylko rozpoznać i usunąć przeszkody. Reszta przyjdzie potem sama dzięki działającym w pacjencie siłom samorealizacji.
Pamiętam młodą wdowę, której serce – jak powiadała – zbankrutowało: nie potrafiła już kochać. Ta niezdolność do miłości mnie onieśmielała. Nie wiedziałem, jak się do niej zabrać. Ale zająć się zidentyfikowaniem i wykorzenieniem licznych bloków, które przeszkadzały jej kochać? Tyle mogłem przecież zrobić!
Szybko się zorientowałem, że miłość wydawała się jej zdradą. Miłość do kogoś równała się zdradzie wobec zmarłego męża; była ostatnim gwoździem do jego trumny. Gdyby kogoś innego pokochała tak głęboko, jak kochała męża (a nie zgodziłaby się na żadne słabsze uczucie), znaczyłoby to, że jej miłość do męża była w jakiś sposób niedostateczna lub niedoskonała. Miłość do kogoś innego byłaby samozniszczeniem, pacjentka bowiem nieuchronnie odczułaby wówczas stratę i związany z nią piekący ból. Nieodpowiedzialnie byłoby kochać kogoś innego: była zła i przeklęta, a jej pocałunki były pocałunkami śmierci.
Wiele miesięcy ciężko pracowaliśmy nad zidentyfikowaniem wszystkiego, co jej przeszkadzało kochać innego mężczyznę. Całe miesiące zmagaliśmy się z każdą po kolei przeszkodą. Kiedy jednak mieliśmy to już za sobą, górę wziął proces wewnętrzny: pacjentka spotkała mężczyznę, zakochała się w nim i ponownie wyszła za mąż. Nie musiałem jej uczyć, jak szukać, jak dawać, troszczyć się i kochać – nie wiedziałbym, jak to zrobić.
Parę słów o Karen Horney: młodzi terapeuci nie znają tego nazwiska. W naszej dziedzinie prace wybitnych teoretyków niedługo pozostają na półkach i dlatego ja, w swojej książce, od czasu do czasu oddam się wspomnieniom – nie po to tylko, by złożyć należny hołd luminarzom, lecz by podkreślić, że mieliśmy wielu wybitnie uzdolnionych ludzi, którzy wnieśli do naszej dziedziny ważny wkład i położyli solidne fundamenty pod dzisiejszą praktykę terapeutyczną.
Specyficznie amerykańskim przyczynkiem do teorii psychodynamicznej jest ruch neofreudowski.
Freud koncentrował się na teorii popędów i uważał, że to od ujawnienia i wyrażenia wrodzonych popędów zależy rozwój jednostki. Neofreudyści natomiast – zarówno klinicyści, jak i teoretycy – podkreślali, że trzeba uwzględnić znaczny wpływ środowiska interpersonalnego, które rozwija jednostkę i, w ciągu całego jej życia, kształtuje strukturę charakteru. Prace najbardziej znanych teoretyków relacji interpersonalnych – Harry’ego Stacka Sullivana, Ericha Fromma i Karen Horney – miały tak głęboki wpływ na nasz język terapeutyczny i praktykę, że wszyscy, nawet o tym nie wiedząc, jesteśmy neofreudystami. Przypomina się tu pan Jourdain z Molierowskiej komedii _Mieszczanin szlachcicem_, który zapoznawszy się z definicją prozy, oświadcza ze zdumieniem: „Daję słowo, zatem ja już przeszło czterdzieści lat mówię prozą nie mając o tym żywnego pojęcia!”³.ROZDZIAŁ 2
UNIKAJ DIAGNOZY
(chyba że dla agencji ubezpieczeniowych)
W dzisiejszych szkoleniach z zakresu psychoterapii kładzie się zbyt duży – moim zdaniem – nacisk na umiejętność stawiania diagnozy. Administratorzy służby zdrowia wymagają od terapeutów szybkiej i precyzyjnej diagnozy, a następnie krótkiej, dopasowanej do niej terapii. Brzmi to dobrze. Brzmi logicznie i racjonalnie. Ma jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jest natomiast wyrazem iluzorycznej próby ustanowienia naukowej precyzji tam, gdzie nie jest to ani możliwe, ani pożądane.
Postawienie diagnozy ma niewątpliwie zasadnicze znaczenie w leczeniu wielu poważnych schorzeń uwarunkowanych biologicznie (na przykład schizofrenii, zaburzeń dwubiegunowych, poważnych zaburzeń afektywnych, padaczki skroniowej, zatrucia lekami, organicznych zaburzeń ośrodkowego układu nerwowego spowodowanych zatruciem, zmianami zwyrodnieniowymi lub zakażeniem), przynosi jednak _efekt przeciwny_ do zamierzonego w przypadku zwykłej psychoterapii pacjentów znacznie mniej zaburzonych.
Dlaczego? Po pierwsze, psychoterapia to stopniowo przebiegający proces, podczas którego terapeuta próbuje możliwie najpełniej poznać pacjenta. Diagnoza ogranicza pole widzenia; zmniejsza zdolność traktowania innego człowieka jako osoby. Kiedy już postawimy diagnozę, mamy tendencję do selektywnego pomijania tych aspektów pacjenta, które do tej konkretnej diagnozy nie pasują i, odpowiednio, przywiązywania nadmiernej wagi do tych subtelnych cech, które zdają się pierwotną diagnozę potwierdzać. Ponadto diagnoza może działać jako samospełniająca się przepowiednia. Odnosząc się do pacjenta jak do osoby „z pogranicza” albo „histerycznej”, możemy stymulować i podtrzymywać cechy, które by o tego typu zaburzeniach świadczyły. I rzeczywiście – długa jest historia jatrogennego wpływu medycyny na kształt jednostek klinicznych, aż po obecną kontrowersję na temat osobowości wielorakiej oraz wypartych wspomnień dotyczących molestowania seksualnego w dzieciństwie. A trzeba też pamiętać o niskiej rzetelności wymienianej w DSM kategorii „zaburzenia osobowości” (a właśnie tego typu pacjenci często podejmują psychoterapię długoterminową).
Wszyscy też wiemy, o ile łatwiej postawić diagnozę zgodnie z aktualną wersją DSM po pierwszym wywiadzie niż znacznie później, powiedzmy po dziesiątej sesji, kiedy już dużo lepiej znamy daną osobę. Czyż to nie dziwny rodzaj nauki? Mój kolega⁴ zwraca na ten fakt uwagę młodych psychiatrów odbywających staż pod jego opieką, pytając: „Jeśli uczestniczysz teraz w terapii albo się zastanawiasz nad jej podjęciem, to jak myślisz, jak twój terapeuta zdiagnozowałby zgodnie z DSM-IV kogoś tak skomplikowanego jak ty?”.
Podejmując się terapii, musimy być obiektywni, ale nie zanadto; jeśli zbyt poważnie potraktujemy system diagnostyczny DSM, jeśli uwierzymy, że nasz podział odpowiada jakiejś obiektywnej rzeczywistości, możemy narazić na niebezpieczeństwo ludzką, spontaniczną, twórczą i niepewną naturę terapeutycznej przygody. Pamiętajmy, że klinicyści, którzy formułowali poprzednie, dziś zarzucone systemy diagnostyczne, byli kompetentni, dumni ze swego dzieła i tak samo przekonani o swojej słuszności jak obecni członkowie komisji opracowujących DSM. Przyjdzie bez wątpienia taki czas, gdy chińskie menu DSM-IV wyda się specjalistom od zdrowia psychicznego czymś całkowicie niedorzecznym.ROZDZIAŁ 3
WSPÓLNA PODRÓŻ TERAPEUTY I PACJENTA
Francuski pisarz André Malraux opisał wiejskiego księdza, który dziesiątki lat wysłuchiwał spowiedzi, by na koniec tak podsumować to, czego się dowiedział o naturze ludzkiej: „Przede wszystkim ludzie są znacznie bardziej nieszczęśliwi niż się myśli Poza tym, w gruncie rzeczy, nie ma ludzi dorosłych”⁵. Przeznaczeniem każdego – zarówno terapeuty, jak i pacjenta – jest doświadczanie nie tylko rozkoszy życia, lecz również jego nieuchronnych ciemnych stron: rozczarowań, starzenia się, chorób, izolacji, utraty, braku sensu, bolesnych wyborów i śmierci.
Nikt nie ujął tego brutalniej i bardziej ponuro niż niemiecki filozof Arthur Schopenhauer:
We wczesnej młodości stoimy przed całym naszym dalszym biegiem życia niczym dzieci przed kurtyną teatralną, w radosnym i niecierpliwym oczekiwaniu rzeczy, które mają nadejść. To wielkie szczęście, że nie wiemy, co rzeczywiście nadejdzie. Kto bowiem by wiedział, temu dzieci jawiłyby się czasami jako niewinni winowajcy, którzy zostali wprawdzie skazani nie na śmierć, lecz na życie, jednak nie usłyszeli jeszcze sentencji swojego wyroku⁶.
Albo znów:
Jesteśmy podobni do jagniąt, igrających na łące, podczas gdy rzeźnik wybiera już wzrokiem to czy tamto z nich; nie wiemy bowiem – w swych dobrych dniach – jakie nieszczęście już nam los gotuje: chorobę, prześladowanie, zubożenie, okaleczenie, oślepnięcie, obłąkanie, śmierć etc.⁷
Spojrzenie Schopenhauera jest mocno zabarwione jego własnym nieszczęściem, trudno jednak przeczyć rozpaczy wbudowanej w życie każdej samoświadomej jednostki. Od czasu do czasu wyobrażamy sobie z żoną, że planujemy przyjęcie dla grupy ludzi o podobnych skłonnościach, na przykład dla naszych znajomych monopolistów, płomiennych narcyzów albo mistrzów biernej agresji, czy też – dla odmiany – przyjęcie „szczęśliwe”, na które zapraszamy tylko ludzi naprawdę szczęśliwych. Nigdy nie mieliśmy żadnych trudności z zapełnieniem miejsc przy najdziwniejszych stołach, ani razu natomiast nie udało nam się zgromadzić kompletu na przyjęcie dla „szczęśliwych”. Za każdym razem, kiedy już, już mamy kilka osób o pogodnych charakterach i wciągamy je na listę w oczekiwaniu, aż się zbierze komplet, stwierdzamy, że tego bądź owego z naszych szczęśliwych gości dosięgło w końcu jakieś wielkie nieszczęście – zazwyczaj jego samego lub kogoś z jego bliskich dopada poważna choroba.
To tragiczne, lecz realistyczne spojrzenie na życie od dawna wywiera wpływ na moje stosunki z ludźmi poszukującymi mojej pomocy. Istnieje wiele określeń relacji terapeutycznej (pacjent – terapeuta, klient – konsultant, analizowany – analityk, klient – pomocnik, a ostatnio, jak dotychczas najbardziej odrażające, użytkownik – dostawca), żadne jednak z nich nie oddaje trafnie mojego rozumienia relacji terapeutycznej. Wolę myśleć, że ja i moi pacjenci jesteśmy _towarzyszami podróży_; termin ten znosi rozróżnienie między „nimi” (dotkniętymi chorobą) a „nami” (uzdrowicielami). Podczas własnego treningu terapeutycznego często spotykałem się z pojęciem terapeuty w pełni przeanalizowanego. W miarę wszakże jak szedłem przez życie – wchodziłem w bliskie związki z wieloma moimi kolegami po fachu, spotykałem największe autorytety w tej dziedzinie, byłem proszony o udzielenie pomocy moim byłym terapeutom i nauczycielom i sam zostałem nauczycielem i seniorem – coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z mitycznej natury tego pojęcia. Tkwimy w tym wszyscy razem i nie ma terapeuty, nie ma człowieka całkowicie zabezpieczonego przed immanentnymi tragediami istnienia.
Jedna z moich ulubionych opowieści o uzdrawianiu pochodzi z książki Hermanna Hessego _Gra szklanych paciorków_⁸_._ Oto w czasach biblijnych żyło dwóch znanych uzdrowicieli, Josephus i Dion. Obydwaj byli niezwykle skuteczni, pracowali jednak zupełnie odmiennymi metodami. Młodszy, Josephus, leczył spokojnym, natchnionym słuchaniem. Pielgrzymi mu ufali. Cierpienie i lęk wsiąkały w jego uszy jak woda w piasek pustyni, a penitenci odchodzili oczyszczeni i spokojni. Starszy, Dion, aktywnie konfrontował się z tymi, którzy szukali jego pomocy. Odkrywał ich niewyznane grzechy. Był wielkim sędzią, udzielał ostrej nagany, rugał, naprostowywał i czynnie interweniował. Traktował penitentów jak dzieci, radził, karał pokutą, nakazywał pielgrzymki i małżeństwa, zmuszał wrogów do zgody.
Nigdy się nie spotkali i rywalizowali ze sobą wiele lat, aż kiedyś Josephus zachorzał duchowo, popadł w czarną rozpacz i ogarnęły go myśli o samozniszczeniu. Nie mogąc uleczyć się własnymi metodami, wyruszył w podróż na południe, by szukać pomocy u Diona.
Pewnego popołudnia, odpoczywając w oazie, wdał się w rozmowę ze starszym podróżnikiem. Gdy opisał cel i przeznaczenie swej pielgrzymki, podróżnik zaofiarował mu się jako przewodnik i towarzysz w poszukiwaniach. Później, podczas długiej wspólnej wędrówki, ujawnił, kim jest. _Mirabile dictu_: oto Dion we własnej osobie – ten właśnie człowiek, którego Josephus szukał.
Dion bez wahania zaprosił swego młodszego, zrozpaczonego rywala do domu, gdzie przez lata żyli i pracowali razem. Najpierw Josephus był jego służącym. Później awansował na ucznia, a w końcu – na pełnoprawnego partnera. Wiele lat później Dion zachorował i, już na łożu śmierci, poprosił młodszego kolegę, by ten wysłuchał jego spowiedzi. Mówił o tym, jak kiedyś Josephus straszliwie chorował, jak się wybrał w podróż do starego Diona, by u niego szukać pomocy. Mówił, jakim cudem dla Josephusa było to, że jego współtowarzysz podróży i przewodnik okazał się samym Dionem.
Teraz, w godzinie śmierci – rzekł Dion Josephusowi – nadeszła pora, by złamać milczenie otaczające ten cud. Wówczas – wyznał – jemu samemu zdawało się to cudem, ponieważ on także popadł w rozpacz. On również czuł się pusty i martwy duchowo i nie umiejąc sobie pomóc, wybrał się w podróż w poszukiwaniu pomocy. Tej nocy, gdy się spotkali w oazie, pielgrzymował do słynnego uzdrowiciela zwanego Josephusem.
OPOWIEŚĆ HESSEGO ZAWSZE mnie nadzwyczajnie poruszała. Uderza mnie płynący z niej głęboko pouczający przekaz na temat dawania i otrzymywania pomocy, uczciwości i obłudy, relacji między uzdrowicielem a pacjentem. Obydwaj mężczyźni uzyskali wielką pomoc, ale każdy z nich – inaczej. Młodszy uzdrowiciel otrzymał pokarm, opiekę, nauki, znalazł mistrza i rodzica. Starszemu pomogło to, że służył komuś innemu, zyskał ucznia, który go obdarzył synowską miłością, szacunkiem, i wybawił od izolacji.
Dziś jednak, gdy powracam do tej historii, zastanawiam się, czy ci dwaj zranieni uzdrowiciele nie mogli sobie jeszcze lepiej pomóc. Być może ominęła ich możliwość czegoś głębszego, bardziej autentycznego, przynoszącego potężniejszą zmianę. Być może _prawdziwe_ uleczenie nastąpiło dopiero podczas sceny śmierci, gdy odnaleźli uczciwość w ujawnieniu, że byli współtowarzyszami podróży – obaj tylko ludźmi, aż zbyt ludzkimi ludźmi. Obydwaj znaleźli pomoc, ale dwudziestoletni sekret mógł stanąć na drodze głębszemu rodzajowi pomocy i taką głębszą pomoc uniemożliwić. Co by się stało, gdyby Dion uczynił swoje wyznanie 20 lat wcześniej, gdyby uzdrowiciel i poszukujący pomocy wspólnie stawili czoło pytaniom, na które nie ma odpowiedzi?
We wszystkim tym pobrzmiewa echo rady Rilkego: „…chcę Pana, mój drogi, prosić, tak bardzo, jak tylko potrafię, by był Pan cierpliwy wobec wszystkiego, czego jeszcze nie potrafi rozwiązać Pańskie serce, i by spróbował Pan polubić _same pytania”_⁹_._ Dodałbym do tego: próbuj też pokochać tych, co pytają.ROZDZIAŁ 4
WCIĄGAJ PACJENTA DO PRACY
Wielu naszych pacjentów przeżywa konflikty związane z bliskością. Pomoc terapeutyczna polega wówczas na umożliwieniu doświadczenia bliskiej relacji z terapeutą. Niektórzy boją się bliskości, bo są przekonani, że mają w sobie coś zasadniczo nie do zaakceptowania, coś odrzucającego i niewybaczalnego. Przy takim założeniu fakt, że się w pełni odsłoniło przed innym człowiekiem i mimo to zostało zaakceptowanym, może być potężnym narzędziem pomocy terapeutycznej. Inni unikają bliskości ze strachu przed wykorzystaniem, podporządkowaniem lub odrzuceniem. Dla nich również bliska i troskliwa relacja terapeutyczna, która nie prowadzi do przewidywanej katastrofy, staje się korygującym doświadczeniem emocjonalnym.
Najważniejsza jest zatem dbałość o utrzymanie relacji z pacjentem. Niesłychanie uważnie traktuję każdy niuans w naszych stosunkach. Czy wydaje mi się, że dzisiaj pacjent zachowuje większy dystans? Rywalizuje? Nieuważnie słucha moich komentarzy? W skrytości korzysta z tego, co mówię, ale nie chce otwarcie przyznać, że mu pomagam? Okazuje przesadny szacunek? Jest uniżony? Za rzadko zgłasza wątpliwości lub miewa odmienne zdanie? Jest roztargniony bądź podejrzliwy? Czy występuję w jego snach lub marzeniach? Jakich słów używa, gdy w wyobraźni rozmawia ze mną? Chcę wiedzieć to wszystko i jeszcze więcej. Nigdy nie pozwalam, by godzina minęła bez sprawdzenia, jak wygląda nasza relacja. Czasami po prostu pytam: „Jak nam dzisiaj idzie?” albo „Jak doświadczasz dziś przestrzeni między nami?”. Czasami proszę, by pacjentka wybiegła w przyszłość: „Wyobraź sobie, że upłynęło pół godziny, jedziesz do domu i przypominasz sobie naszą sesję. Co będziesz czuła w związku z naszą dzisiejszą rozmową? Czego nie powiedziałaś albo o co nie zapytałaś w związku z naszą relacją?”.ROZDZIAŁ 5
WSPIERAJ
Jedną z największych wartości terapii indywidualnej jest to, że można na sobie doświadczyć, jak ważne jest wsparcie. Pytanie: co pamiętają pacjenci, gdy po latach wspominają terapię? Odpowiedź: nie wgląd, nie interwencje terapeutyczne. Najczęściej zachowują w pamięci wspierające wypowiedzi terapeuty.
Dbam o to, by regularnie wyrażać swoje pozytywne opinie i uczucia wobec pacjentów i ich najrozmaitszych cech; doceniam ich umiejętności towarzyskie, intelektualną wnikliwość, ciepło, lojalność wobec przyjaciół, jasne wysławianie się, odwagę w stawianiu czoła wewnętrznym demonom, zaangażowanie w pracę nad zmianą, otwartość, czułość wobec dzieci, stanowcze próby przerwania cyklu nadużyć oraz decyzję, by nie przerzucać gorącego ziemniaka w ręce następnego pokolenia. Nie skąp pacjentom takich komunikatów – nie warto. Wszystko przemawia za wyrażaniem własnych spostrzeżeń i tego, co czujesz. I strzeż się pustych komplementów – niech twoje wsparcie będzie równie celne, jak twoje informacje zwrotne i interpretacje. Pamiętaj o potędze terapeuty – potędze, która po części bierze się z tego, że zostaliśmy dopuszczeni do najintymniejszych zdarzeń, myśli i fantazji w życiu naszych pacjentów. Akceptacja i wsparcie ze strony kogoś, kto cię tak dobrze zna, to nadzwyczajne potwierdzenie twojej wartości.
Jeśli pacjent robi ważny i śmiały krok terapeutyczny – pochwal go. Jeśli byłem głęboko zaangażowany przez całą godzinę i żałuję, że sesja już się kończy, mówię, iż jestem bardzo niezadowolony, że musimy przerwać. I (wyznaję: każdy terapeuta ma własny skład niewielkich, sekretnych wykroczeń) nie waham się wyrazić tego niewerbalnie, przedłużając naszą godzinę o parę minut.
Terapeuta jest często jedynym widzem, który ma okazję obejrzeć wielkie dramaty czy akty odwagi. Tego rodzaju przywilej wymaga reakcji. Być może pacjent zwierza się też innym osobom, żadna z nich jednak nie potrafi tak jak terapeuta docenić w pełni niektórych doniosłych czynów. Wiele lat temu, na przykład, jeden z moich pacjentów, Michael, pisarz, poinformował mnie pewnego dnia, że właśnie zlikwidował swoją sekretną skrytkę pocztową. Przez lata skrytka ta służyła mu jako potajemna skrzynka kontaktowa w jego licznych pozamałżeńskich romansach. Jej zamknięcie było więc aktem doniosłym i uważałem, że powinienem docenić jego wielką odwagę oraz wyrazić swój podziw.
Parę miesięcy później nadal dręczyły go powracające obrazy i tęsknota za ostatnią kochanką. Zaoferowałem wsparcie.
– Wiesz, Michael, ten rodzaj namiętności nigdy nie znika szybko. To jasne, że tęsknota będzie powracać. To nieuchronne, to należy do naszego człowieczeństwa.
– Masz na myśli, do mojej słabości. Chciałbym być człowiekiem z żelaza i na zawsze wymazać ją z pamięci.
– Wiemy, jak się nazywają tacy ludzie z żelaza: roboty. A ty, dzięki Bogu, nie jesteś robotem. Często mówiliśmy o twojej wrażliwości i zdolnościach twórczych – to twoje najmocniejsze strony. Właśnie dlatego to, co piszesz, ma taką moc i dlatego ludzie do ciebie ciągną. Ale te same cechy mają swoją ciemną stronę – lęk – i dlatego nie możesz przejść przez coś takiego obojętnie.
Pięknym przykładem zmieniającego konotację komentarza, który sprawił, że się poczułem znacznie lepiej, była wypowiedź mojego przyjaciela, Williama Blatty’ego, autora _Egzorcysty_, któremu jakiś czas temu poskarżyłem się na kiepską recenzję jednej z moich książek. Zareagował niezwykle wspierająco i od razu uleczył moje rany: „No pewnie, że się martwisz recenzją. I dzięki Bogu! Gdybyś nie był tak wrażliwy, nie byłbyś tak dobrym pisarzem”.
Każdy terapeuta odkrywa własny sposób udzielania wsparcia pacjentom. Zawsze będę pamiętał opowieść Rama Dassa o jego rozstaniu z guru, u którego przez wiele lat pobierał nauki w aśramie w Indiach. Gdy Ram Dass lamentował, że nie jest gotów do odejścia, że ciągle ma wiele wad i niedoskonałości, guru się podniósł i powoli obszedł go wkoło, przyglądając mu się z wielką uwagą, by na koniec oświadczyć: „Nie widzę żadnych niedoskonałości”¹⁰. Nigdy nie obchodziłem pacjentów wkoło, by ich obejrzeć, i nigdy nie uważałem, że proces rozwoju kiedyś się kończy, często jednak kierowałem się tym obrazem, komentując to i owo.
Wsparciem mogą być uwagi na temat wyglądu: ubrania, wypoczętej, opalonej twarzy, nowej fryzury. Jeśli pacjent ma obsesję na punkcie swojej nieatrakcyjności, uważam za rzecz czysto ludzką powiedzieć mu (jeśli naprawdę tak sądzisz), że dla ciebie jest atrakcyjny i że się zastanawiasz, skąd pochodzi mit o jego brzydocie.
W jednym z opowiadań o psychoterapii w zbiorze _Mama i sens życia_ bohater, doktor Ernest Lash, zostaje przyparty do muru przez szalenie atrakcyjną pacjentkę, która bezpardonowo pyta go wprost: „Czy jestem pociągająca dla mężczyzn? A dla ciebie? Czy gdybyś nie był moim terapeutą, reagowałbyś na mnie seksualnie?”.
To najkoszmarniejsze z pytań – zmora, której najbardziej się obawiają terapeuci. To właśnie strach przed pytaniami tego rodzaju sprawia, że wielu terapeutów zbyt mało daje z siebie. Moim zdaniem jednak jest to strach nieuzasadniony. Jeśli uważasz, że będzie to w najlepszym interesie pacjenta, dlaczego – jak bohater mojego opowiadania – nie powiesz po prostu: „Gdyby wszystko było inaczej, gdybyśmy się spotkali w innym świecie, gdybym był samotny i nie był twoim terapeutą, to wówczas, owszem, uważałbym, że jesteś bardzo atrakcyjna, i z pewnością postarałbym się poznać cię lepiej”.
Co za ryzyko? Sądzę, iż tego rodzaju szczerość sprawi tylko, że pacjentka będzie bardziej ufać i tobie, i procesowi terapii. To, oczywiście, nie wyklucza innych dociekań i pytań dotyczących, na przykład, motywacji pacjenta lub momentu (standardowe „Dlaczego teraz?”) albo nadmiernego zainteresowania fizycznością czy uwiedzeniem, za którymi mogą się kryć sprawy jeszcze ważniejsze.ROZDZIAŁ 6
EMPATIA: WIDOK Z OKNA PACJENTA
Dziwne, jak pewne zdania lub wydarzenia pozostają na stałe w umyśle człowieka i zawsze służą jako wskazówka albo pocieszenie. Kilkadziesiąt lat temu miałem pacjentkę z rakiem piersi. Kobieta ta w okresie dojrzewania wiodła długą, gorzką i beznadziejną walkę ze swym negatywistycznym ojcem. Spragniona jakiejś formy pojednania, rozpoczęcia ich relacji od nowa, na świeżo, z nadzieją czekała na wyjazd do college’u: ojciec będzie ją wiózł samochodem i kilka godzin spędzą tylko we dwójkę!
Jednakże ta długo wyczekiwana podróż okazała się katastrofą. Ojciec zachowywał się dokładnie tak jak zawsze i cały czas psioczył na brzydki, zaśmiecony potok płynący wzdłuż drogi. Ona zaś nie widziała żadnych śmieci w pięknym czyściutkim strumyczku. Nie wiedziała, jak zareagować, i w efekcie resztę podróży spędzili w milczeniu, każde odwrócone w swoją stronę.
Jakiś czas później jechała tą drogą sama. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu spostrzegła wówczas _dwa_ strumienie – po jednym z każdej strony drogi. „Tym razem prowadziłam” – opowiadała ze smutkiem. „Strumień, który widziałam przez swoje okno po stronie kierowcy, był dokładnie tak brzydki i zaśmiecony, jak go opisywał mój ojciec”. Wtedy jednak – gdy się nauczyła wyglądać przez okno ojca – było za późno; ojciec już nie żył.
Ta opowieść na zawsze pozostała w mojej pamięci i przy wielu okazjach przypominam ją sobie i swoim studentom: „Patrz przez okno innego człowieka. Próbuj widzieć świat tak, jak go widzi twój pacjent”. Kobieta zmarła niedługo później na raka, a ja żałuję, że nie mogę jej powiedzieć, jak historia, którą od niej usłyszałem, służyła wiele lat mnie, moim studentom i wielu pacjentom.
Pięćdziesiąt lat temu Carl Rogers zidentyfikował „trafną empatię” jako jedną z trzech podstawowych cech (wraz z „bezwarunkowym szacunkiem” i „autentycznością”) skutecznego terapeuty i otworzył nowy obszar badań w dziedzinie psychoterapii, które dostarczyły ostatecznych, znaczących dowodów na rzecz skuteczności empatii¹¹.
Terapia idzie znacznie lepiej, gdy terapeuta potrafi wejść w świat pacjenta. Pacjenci niebywale zyskują dzięki samemu tylko doświadczeniu, że ktoś widzi ich w całości i w pełni rozumie. Dlatego powinniśmy doceniać sposób, w jaki pacjent doświadcza przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dbam o to, by raz po raz sprawdzać własne założenia. Na przykład:
– Bob, powiem ci, jak rozumiem twoją relację z Mary. Mówisz, że jesteś przekonany, że nie pasujecie do siebie, że bardzo chcesz się z nią rozstać, że się nudzisz w jej towarzystwie i unikasz spędzania z nią całych wieczorów. Ale teraz, kiedy zrobiła to, czego chciałeś, i się odsunęła, znowu za nią tęsknisz. Wydaje mi się, że mówisz, iż nie chcesz z nią być, a zarazem nie potrafisz znieść myśli, że może być niedostępna, kiedy jej potrzebujesz. Mam rację?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
E. Erikson, Identity: Youth and crisis, W.W. Norton, New York 1968, s. 138–139.
2.
K. Horney, Nerwica a rozwój człowieka. Trudna droga do samorealizacji, tłum. Z. Doroszowa, Dom Wydawniczy „Rebis”, Poznań 1997.
3.
Molier, Mieszczanin szlachcicem, w: Dzieła, t. V, tłum. T. Boy-Żeleński, Książka i Wiedza, Warszawa 1952, s. 342.
4.
C.P. Rosenbaum, w rozmowie, 2001.
5.
A. Malraux, Antypamiętniki, tłum. J. Guze, Czytelnik, Warszawa 1993, s. 11.
6.
A. Schopenhauer, Metafizyka życia i śmierci, tłum. J. Marzęcki, ETHOS, Warszawa 1995, s. 62.
7.
Tamże, s. 53.
8.
H. Hesse, Gra szklanych paciorków: próba opisu życia magistra ludi Józefa Knechta wraz z jego spuścizną pisarską, tłum. M. Kurecka, PIW, Warszawa 1999.
9.
R.M. Rilke, Listy do młodego poety, tłum. J. Nowotniak, Świat Literacki, Izabelin 1996, s. 28.
10.
Ram Dass, w rozmowie, 1988.
11.
C. Rogers, The necessary and sufficient conditions of psychotherapeutic personality change, „Journal of Consulting Psychology” 1957, 21, s. 95–103.