- promocja
- W empik go
Dawki fantomowe - ebook
Dawki fantomowe - ebook
Kiedy się poznają, ona jest stażystką w Sanatorium dla Dzieci ze Schorzeniami Nerwicowymi, Wadami Wymowy oraz Charakteru, on, słynnym na całą Polskę Ludową, psychiatra jest tego sanatorium dyrektorem. Pobierają się, on staje się dla niej nauczycielem i mentorem. Z czasem jednak jego umysł zaczyna trawić choroba Alzheimera, a ich role się zmieniają.
Dawki fantomowe to, utrzymana w tonie wysublimowanej groteski ze świata Rolanda Topora opowieść o zatracie tożsamości, a zarazem o wyzwoleniu spod dominacji drugiej osoby, o odkrywaniu własnego, indywidualnego ja.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9704-9 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po wojnie, na emigracji w dalekim kraju, w nowej szkole, w nowym kapeluszu – chcemy rozpocząć wszystko od początku i tylko czasem los daje nam tę szansę, nowe rozdanie, wolną rękę, kredyt zaufania, carte blanche. Wrażenie, że cała przyszłość przed nami, zupełnie niezmierzona, i wiadomo to na pewno, ponieważ przeszłość już prawie wcale dla nas nie istnieje.
Ja miałam takie wrażenie choćby wtedy, gdy przekraczałam próg Akademii Medycznej Long Island świeżo po przyjeździe do Stanów za prezydentury Reagana. Albo latem 1956 roku. Wówczas, w wieku lat niespełna osiemnastu, odbywałam staż w Szpitalu dla Dzieci ze Schorzeniami Nerwicowymi, Wadami Wymowy oraz Charakteru w Trzebielinie, z oddziałem dla starców i kobiet. Tak brzmiała pierwotna nazwa zakładu, kierowanego przez sławnego na całą Polskę Ludową pięćdziesięcioletniego doktora Ludwika Straussa, członka Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, redaktora „Nowości Psychiatrycznych” i autora kanonicznej pozycji dla słuchaczek średnich szkół medycznych pod tytułem Ilustrowana psychiatria kliniczna i pielęgniarstwo psychiatryczne, dzieła wydanego po raz pierwszy nakładem Państwowego Zakładu Wydawnictw Lekarskich w 1953 roku, jako podręcznik dla nowo utworzonych szkół pielęgniarskich.
Szpital mieścił się w osiemnastowiecznym pałacu, dawniej należącym do hrabiowskiej rodziny Puttkamerów, odrestaurowanym w 1951 roku specjalnie na potrzeby zakładu leczenia nerwic, którego prowadzenie, dzięki wstawiennictwu wielkiego doktora Bielawskiego, powierzono doktorowi Straussowi. Zaczynało się więc moje życie u jego boku, w tym pięknym pałacu, w którym mogłam jeśli nie mieszkać, to przynajmniej przebywać przez pół życia i rządzić się po swojemu jak jego gospodyni lub prawie właścicielka.
W późniejszych czasach, kiedy wraz z Ludwikiem wracaliśmy zmęczeni przez rozległy dziedziniec z codziennych popołudniowych przechadzek (zanim ten mój obowiązek stałego towarzyszenia mu przejęły nasze starsze dzieci), uwielbiałam patrzeć na pałacowy ryzalit z herbem dawnej niemieckiej rodziny i z upodobaniem snuć plany generalnego remontu stropu lub gruntownego odnowienia barokowej elewacji; układać w umyśle przeróżne scenariusze, w których przyjmuję wizyty ważnych osobistości, notablów albo i samego pierwszego sekretarza.
Dziś trudno uwierzyć, że w wieku dwudziestu lat naiwnie wyobrażałam sobie, jak ten i ów ważny gość podziwia nasz przepiękny ryzalit, ogromne okna i korytarze, wyczuwa zapach czystości, odświętną woń świeżo wypastowanych podłóg i gotowanych kartofli przyrządzanych w pocie czoła przez nasze pałacowe kucharki w ilościach iście królewskich na królewski obiad dla rzeszy delegatów i prelegentów na pierwszym w Polsce albo nawet w całym Układzie Warszawskim kongresie psychiatrycznym republik ludowych. Przegląda się ten nasz znakomity gość w połyskliwej powierzchni parkietu sali stołowej, w której na co dzień jadają najlepiej czujący się pacjenci i personel, a którą na dzień wizyty dygnitarza wspólnie zamieniliśmy w prawdziwą salę balową, salę plenarną KC PZPR, salę posiedzeń kongresu młodzieży socjalistycznej albo w coś jeszcze wspanialszego – coś w rodzaju przyozdobionych biało-czerwonymi różami gabinetów ministerialnych i siedzib komitetów partii, gdzie zazwyczaj dekoruje się obywateli złotymi krzyżami zasługi.
Tak właśnie widziałam ten mój pałac nieraz, jednak latem 1956 roku byłam tylko jedną z białych stażystek, absolwentką Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa Neuropsychiatrycznego w Kocborowie, przed którą Bóg i władza ludowa otwarli szeroką perspektywę pracy z cudownym, wymarzonym, ukochanym doktorem Straussem, znanym mi dotąd jedynie z krótkiej noty biograficznej i niezwykle udanego zdjęcia na obwolucie jego natchnionej książki. Książki, którą znało się prawie na pamięć, którą zabierało się ze sobą w podróż do rodzinnego domu, pokazywało rodzeństwu, nieraz kartkowało naprędce, aby wydobyć potrzebne informacje na temat tego lub owego schorzenia umysłu ludzkiego, książce w twardej płóciennej oprawie szarego koloru z bordową obwolutą, na której skrzydełku widniała podobizna najprzystojniejszego lekarza na świecie, wraz z jego streszczonym biogramem. Każda z nas, słuchaczek Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa Neuropsychiatrycznego w Kocborowie, obudzona w środku nocy z najtwardszego snu, częstokroć po całym dniu ciężkiej pracy, potrafiłaby wyrecytować dokładnie i bez zająknięcia wstępne wersy tej księgi żywotów. Do dziś mogę z łatwością przywołać z pamięci choćby rozdział poświęcony zagadnieniom afektu – afektu fizjologicznego i stanu silnego wzburzenia w obliczu bezpośredniego zagrożenia albo afektu patologicznego, któremu towarzyszy przede wszystkim zaburzenie świadomości – a także różnym emocjom określanym przez uczonych jako procesy związane z czynnością ośrodków podkorowych w mózgu.
Afekt, jak pisał doktor Strauss, jest to gwałtowny przejaw życia uczuciowego człowieka. „Afekt” – słowo znane tylko wykształconym i romantycznym mężczyznom, nie zaś strudzonym brygadzistom, którzy przesiadywali gromadnie na stosach cegieł w Kocborowie, albo traktorzystom obnażonym do pasa, uruchamiającym motory potężnych ciągników transportujących ogromne ilości cegieł i cementu lub innych materiałów budowlanych, z których miałyby powstać nasze cywilizowane miasta, domy i ulice. „Afekt” – to tajemne słowo brzmiało dla mnie tak romantycznie i wzniośle, że z miejsca zakochałam się w autorze pierwszych i następnych wersów Ilustrowanej psychiatrii klinicznej i pielęgniarstwa psychiatrycznego, w mężczyźnie, dzięki któremu poznałam piękne słowo „afekt”, obce chłopcom z Kocborowa. Tym, którzy obserwowali ze swoich furmanek i strychów nas, uczennice Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa, jak spacerujemy w wyprasowanych fartuchach, białych spódnicach i podkolanówkach, niczym panienki z dobrych domów, dwójkami albo trójkami, najczęściej trzymając się za ręce, całymi ławicami. W czepkach oślepiających czystą bielą, z czarnym poziomym paskiem na jej sterylnym tle.
Byłam dumna i piękna w moim fartuchu i podkolanówkach, jaśniejącym czepku, który zastępował mi całą biżuterię świata, wszystkie spinki i kapelusze, wszelkie ozdoby i atrybuty kobiecości. Niczym przepoczwarzony motyl zdobywałam odtąd niezbadane rejony nieba i tak jak uczeń szkoły elementarnej, który na pierwszych w życiu koloniach pierwszego dnia przy podwieczorku orientuje się, że to dopiero początek, że przed nim jeszcze mnóstwo okazji do zabawy i kolejnych niezliczonych podwieczorków, czułam, że oto zaczyna się moje życie.
Wczesne lato 1956 roku przyniosło nam rozmaite anomalie pogodowe. Zakończyła się już żałoba po towarzyszu Bierucie i w powietrzu czuć było nadciągające odprężenie. Olbrzymie masy egzotycznego powietrza przewalały się nad głowami, przynosząc gwałtowne zmiany ciśnienia, burze o niespotykanej dotąd sile, parne popołudnia i jeszcze bardziej duszne noce. Pobliska rzeka wylewała regularnie na okoliczne pola, w rozlewiskach lęgły się ogromne komary, dzikie zwierzęta myliły kierunki i wychodziły na drogi, po wsi pałętały się jelenie i dziki, nie zważając na lamenty przerażonych kobiet, ujadanie psów i okrzyki mężczyzn uzbrojonych w widły. Z kolei niektóre zwierzęta domowe, korzystając z ogólnej dezorientacji i paniki, rzucały się do ucieczki, jak gdyby nagle poczuły drzemiący w nich zew natury, jak gdyby odkryły w sobie ów grzech pierworodny, który skazał ich przodków na wieczną niewolę i nieprzyzwoite bytowanie pośród ludzi na tylko z pozoru darmowej strawie, za którą wiele z nich płaciło marnym niewolniczym życiem. Ginęły najwierniejsze czworonogi, ptactwo domowe i kanarki uchodziły do lasu, nie zważając na niebezpieczeństwa czyhające w dzikich i pozbawionych moralności zaroślach; krowy umykały z pastwisk całymi stadami i niczym rącze tarpany cwałem przemierzały dziesiątki kilometrów w ciągu jednej doby, nim ktokolwiek zorientował się, że w gospodarstwie brakuje dziesiątek sztuk bydła.
Wszystkie te okoliczności, jak twierdził przekonany o swej nieśmiertelności Dziadek Włóczka, nasz pacjent z oddziału dla starców, zwiastowały niechybny upadek Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i rychły koniec komunizmu.
W podobnej aurze pewnego parnego popołudnia zobaczyłam wreszcie na własne oczy mojego doktora Ludwika Straussa, którego znałam dotąd tylko z fotografii. Był bardzo nieśmiały i niziutki, czego nie sposób było stwierdzić, patrząc na wielce udany portret z obwoluty podręcznika dla słuchaczek średnich szkół medycznych. Niektóre z moich koleżanek nie kryły rozczarowania faktem, że słynny lekarz okazał się konusem (jak go okrutnie nazywały), ale wiele z tych, które znały się na rzeczy, które miały już mężów i mieszkały wraz z nimi oraz małymi dziećmi w internacie dla małżeństw, urządzonym w zachodnim pawilonie, mówiło mi: „Dziewczyno, patrz lepiej na jego ręce i długość środkowego palca, po tym poznasz, czy mężczyzna jest naprawdę wielki tam, gdzie trzeba!”.
Czyż można się dziwić, że gros moich koleżanek z Państwowej Szkoły Pielęgniarstwa Neuropsychiatrycznego prawdziwie mi zazdrościło, że to właśnie ja zostałam panią doktorową, że to właśnie mnie już owego parnego popołudnia wybrał na swoją wspólniczkę słynny doktor Strauss, redaktor „Nowości Psychiatrycznych” i członek Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego?
Tego magicznego popołudnia, kiedy wracałam z kuchni w parterowym pawilonie, urządzonym w stylu lat trzydziestych, do pawilonu dla mężczyzn, gdzie zwykle o tej porze pomagałam w wydawaniu leków, usłyszałam jego głos: „Siostro! Siostrzyczko!”. Dobiegał z końca korytarza prowadzącego do komórki z warzywami.
– Siostro! Siostrzyczko! – krzyczał doktor Strauss i zataczał swoimi mocnymi ramionami zamaszyste łuki, jak gdyby dzięki temu, niby mistrz pływacki, mógł szybciej przemierzyć dzielącą nas odległość. – Proszę prędko udać się do komórki z warzywami i przynieść mi jeden z tych parcianych worków ułożonych za skrzyniami jabłek!
A potem dodał, że jest mu to koniecznie potrzebne. Niezbędne z uwagi na okoliczności przedziwnej natury, których okrutny finał odbywał się właśnie na pałacowym dziedzińcu.
Gdy przybiegliśmy razem na miejsce, naszym oczom ukazał się widok dziedzińca pooranego długimi kałużami wody, które rozdzielały jedynie wąskie kępki rachitycznej trawy. Wśród dzieci z wadami wymowy i niektórych dorosłych pensjonariuszy naszego zakładu panował przedziwny nastrój odprężenia, jak po gwałtownej burzy. Oczy wszystkich zwrócone były w jedną stronę, ku środkowi dziedzińca, gdzie leżało na wpół martwe ciało różowego flaminga, którego egzotyczne masy gorącego powietrza przywiodły aż do Trzebielina.
Doktor Strauss ostrożnie, na palcach, zbliżył się do umierającego ptaszyska, rozpędzając ciekawskich gromiącym spojrzeniem. Skinął na mnie, abym podeszła. Zwierzę oddychało ciężko, nie było słychać żadnego innego odgłosu poza miarowym świstem agonalnego oddechu wydobywającego się z przepastnej gardzieli. Dzieci, na co dzień niespokojne i ruchliwe, z hipnotycznym zaciekawieniem obserwowały męczarnię niebiańskiego stworzenia. Dziadek Włóczka, który przeżył wszystkie swoje dzieci i którego odwiedzała już tylko bezdzietna prawnuczka w podeszłym wieku, trzymał się na uboczu w grupce naszych emerytów i rencistów z zaburzeniami postrzegania rzeczywistości. Przybity swoją domniemaną nieśmiertelnością, pocieszał się tym, że prawdopodobnie dożyje końca komunizmu; pełna bólu agonia flaminga napełniała go jednak głębokim żalem nad własną nieśmiertelnością i kiedy różowy anioł wydał ostatnie tchnienie, Dziadek zaniósł się rozdzierającym płaczem. Trząsł się cały, trzymając się za siwą głowę, i jedynie dzięki pomocy jednej z pensjonariuszek, która traktowała go zawsze tak, jak gdyby był jej nienarodzonym dzieckiem, opanował się na tyle, aby o własnych siłach wrócić do swojego pokoju.
Ludwik skinął na mnie z porozumiewawczym spojrzeniem. Pomogłam mu włożyć ogromne ciało ptaka do parcianego worka na kartofle i wraz z doktorem poszłam w kierunku pałacu i dalej, przez wyłożony czarno-białymi płytkami z lastryko hall do jego gabinetu, gdzie w jałowym blasku świetlówek błyszczał emaliowany stół zabiegowy. Doktor Strauss ostrożnie położył egzotyczne zwierzę na zimnym blacie i zaczął przygotowania do pracy. Widząc, że nie mam pojęcia, co z sobą począć, dał mi błękitny kitel i kazał włożyć cuchnące gumowe rękawice – miałam mu asystować.
Zdjął z półki opasły tom Sztuki myśliwskiej oprawiania bestyi z 1850 roku autorstwa doktora Konrada Jelonka, wybitnego lekarza oraz wielkiego entuzjasty polowań, i gdy znalazł odpowiednią stronicę, zastygł nad nią w bezruchu. Trwało dobrych parę chwil, zanim zabrał się do właściwego aktu kreacji, w którym miałam uczestniczyć w roli jego sekretnej wspólniczki.
Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że pod żadnym pozorem nie wolno nam nikomu zdradzić, jakich strasznych rzeczy dopuściliśmy się w zaciszu gabinetów doktora. Akt stworzenia musiał być objęty najgłębszą tajemnicą, krwawa preparacja pogrzebana w najgłębszych pokładach pamięci.
– To ważne, aby widownia nie wiedziała, jak skonstruowana jest sztuczka – powiedział, wydobywając martwą istotę z parcianego worka i układając na połyskującym stole. – Nikt nie powinien wiedzieć, ile pracy wymagało stworzenie naszego dzieła – dodał, a potem wyjaśnił, że bystrzy ludzie zwykli twierdzić, że z łatwością można znaleźć wyjaśnienie każdego triku, ale przekonanie, że za każdą sztuczką kryje się proste rozwiązanie, jest nieprawdziwe. To złudzenie inteligentnego człowieka, który pragnie prostych i eleganckich rozwiązań, tymczasem sekretem dobrego prestidigitatora jest właśnie dysproporcja pomiędzy trudem iluzjonisty a trywialnością sztuczki. – Prawdziwemu mistrzowi wszystko powinno przychodzić z łatwością. Nie należy na przykład czytać notatek i rękopisów wielkich pisarzy, aby nie pozbawiać się tego złudzenia, że kształt książki był od początku zaplanowany.
Przed przystąpieniem do dzieła zatkał ranę postrzałową watą i skórę nad nią zaszył cienką nicią, albowiem rzeczą pierwszorzędnej wagi w preparacji „aniołów” jest umiejętne zdjęcie skóry, tak aby nie zabrudzić piór krwią. Następnie dokładnie oczyścił gardziel ptaka i zatkał ją tamponem z gazy. Przez nozdrza, dokładnie przedmuchane, przewlekł cienki sznurek i przewiązał zakrzywiony dziób tak, aby pozostał zamknięty. Ułożył flaminga na grzbiecie, lewą dłonią rozgarnął pióra i ostrym skalpelem rozciął skórę piersi i brzucha, poczynając od połowy tułowia aż do samej kloaki. Przez cały czas mówił, co zamierza zrobić.
W ten oto sposób stałam się uczestniczką niesamowitych wydarzeń zachodzących w ostrym świetle lustrzanej lampy zabiegowej. Doktor zapoznawał mnie z tajemną sztuką, odkrywał przede mną rejony, których sama nie byłabym w stanie zgłębić, świat zakryty kurtyną z różowego pierza, zupełnie jak później, gdy uczył nasze dzieci (najpierw najstarszą córeczkę, potem resztę) technik konserwacji owadów albo sporządzania preparatów z żab schwytanych na trzebielińskich łąkach.
– Zechce towarzyszka zwrócić uwagę na proces ściągania skóry – mówił, posypując rozciętą ranę talkiem – proszę spojrzeć: przez ten sam otwór oddziela się skórę na udzie ptaka, aż do stawu kolanowego, i w tym miejscu nogę należy odciąć…