Demon Copperhead - ebook
Demon Copperhead - ebook
* NAGRODA PULITZERA 2023
* Laureatka Women’s Prize for Fiction
* Jedna z dziesięciu najlepszych książek 2022 roku według „New York Timesa”
Demon Copperhead przychodzi na świat w starej przyczepie, u podnóża Appalachów. Nie ma nic, poza odziedziczonymi po zmarłym ojcu rudymi włosami i urodą oraz zjadliwym dowcipem i nieposkromionym wręcz darem przetrwania. W jego krwi buzuje przekazywany przez pokolenia gniew górniczych rodzin z Appalachów zdradzonych przez państwo i przez elity. W tym świecie na Demona czekają tylko zaniedbane szkoły, opieka zastępcza, uzależnienia, zgubne miłości i druzgoczące straty. Ale w jego opowieści jest też iskierka nadziei i humor, który skruszy nawet najtwardsze serca.
Czy ten niepokorny chłopiec to współczesne wcielenie dickensowskiego Davida Copperfielda? Barbara Kingsolver przenosi tę wiktoriańską powieść w realia współczesnego amerykańskiego Południa i posyła Demona w epicką podróż – równie brutalną, co wspaniałą. I tak jak Charles Dickens wierzy, że dobrze opowiedziana historia może odmienić rzeczywistość.
Demon Copperhead przemawia w imieniu nowego pokolenia zagubionych chłopców i tych wszystkich osób urodzonych w pięknych, choć przeklętych miejscach, których nie potrafią opuścić. Taka powieść zdarza się raz na całe pokolenie – łamie serce, a potem naprawia je tak, jak potrafią tylko najlepsze historie.
„Kingsolver zręcznie łączy powieść przygodową z oskarżeniem i przenikliwą diagnozą współczesnej Ameryki uzależnionej od leków. A w tle mamy Dickensa, który też przecież portretował nędzę swoich czasów. Demon ma „gadane”, co wydobywa błyskotliwy przekład Kai Gucio. Śmiech łączy się z grozą, a powieść do końca trzyma za gardło. Warto było zarwać noc”. – Justyna Sobolewska
„Kingsolver umiejętnie gra z Dickensem, opisując świat bezwzględny i pełen rozczarowań, a zarazem – paradoksalnie lub nie – daje nadzieję. A jej bohater, współczesny Copperfield, zaprzyjaźnia się z czytelnikiem i budzi nawet te najgłębiej uśpione w nim pokłady empatii”. – Michał Nogaś
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-077-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Justyna Sobolewska
„Kingsolver umiejętnie gra z Dickensem, opisując świat bezwzględny i pełen rozczarowań, a zarazem – paradoksalnie lub nie – daje nadzieję. A jej bohater, współczesny Copperfield, zaprzyjaźnia się z czytelnikiem i budzi nawet te najgłębiej uśpione w nim pokłady empatii”.
Michał Nogaś
„David Copperfield rodem z Appalachów… Demon Copperhead na nowo opowiada stworzoną przez Dickensa historię, tym razem osadzoną na współczesnej amerykańskiej prowincji, borykającej się z biedą i uzależnieniem od opioidów. Kingsolver i Dickensa łączy wiele podobieństw: oboje piszą żywiołowe powieści społeczne z silnym przesłaniem politycznym i troską o niższe klasy… Książka Kingsolver wciąga równie mocno, jak jej pierwowzór”.
„New York Times”
„To może być najlepsza powieść 2022 roku... W równym stopniu zabawna i chwytająca za serce, to historia niepokornego chłopca, którego nikt nie chce, ale którego czytelnicy pokochają… Przypomina on innego sierotę, który przemyka przez zarośla, starając się unikać kłopotów: Hucka Finna. W postaci Demona Kingsolver stworzyła wyrzutka na równi przypominającego arcydzieło Twaina, posługującego się naturalną poetyką amerykańskich kolokwializmów... W dorobku Kingsolver to najlepszy jak dotąd dowód na to, że powieść może jednocześnie bawić, wzruszać i nawoływać do reform”.
Ron Charles, „Washington Post”
„Niewiele może się równać z zagłębieniem się w powieść Kingsolver… Demon najodważniejsze i najbardziej ambitne dzieło autorki”.
„Los Angeles Times”
„Obszerna, pomysłowa, poruszająca i zabawna opowieść Kingsolver o przetrwaniu to wirtuozerska współczesna wariacja na temat Dickensowskiego Davida Copperfielda… Dzieło Kingsolver to pełna zwrotów akcji, wciągająca opowieść o głębokim wymiarze i istotnym wydźwięku”.
Booklist
„Książka o elektryzującej mocy… Każde zdanie tutaj iskrzy”.
„Daily Mail”
„ zamierza nas uratować, opowiadając nam rozmaite historie… Udaje jej się to lepiej niż jakiejkolwiek innej znanej mi osobie”.
Ann Patchett
„To narracja w najlepszym wydaniu. Głos brzmi autentycznie, podobnie jak poszczególne wydarzenia”.
Stephen King
„Nadzwyczajna powieść”.
Oprah Winfrey1
Najsampierw wziąłem i się urodziłem. Na miejscu zebrało się akurat sporo gapiów i potem zawsze mi powtarzali, że co jak co, ale to ja odwaliłem najgorszą robotę, bo moja matka, jakby to powiedzieć, nie bardzo jarzyła, co się dzieje.
Ludzie zazwyczaj widywali ją przed przyczepą, w której mieszkała, i zawsze coś jej tam przygadali, jak na dobrych sąsiadów przystało, żeby się dziewucha nie wpakowała w kłopoty. Pod koniec lata i jesienią, kiedy tylko człowiek spojrzał, ta nieduża tleniona blondyneczka opierała się o poręcz i paliła pall malla jak kapitan statku, ale teraz chyba łajba poszła na dno. Mowa tu o osiemnastolatce, zdanej wyłącznie na siebie i w ciąży. Pewnego dnia się nie pojawiła, a Nance Peggot najpierw długo dobijała się do drzwi, a potem wpadła do środka i znalazła ją nieprzytomną na podłodze w łazience, całą w syfie, z instrumentem na wierzchu i ze mną już prawie na zewnątrz. Leżałem sobie na linoleum, obklejony śmieciami, wijąc się i rzucając, bo wciąż tkwiłem w tym worku, w którym pływają dzieci przed prawdziwym życiem.
Pan Peggot czekał w ciężarówce na jałowym biegu, bo właśnie mieli jechać na wieczorne nabożeństwo, i myślał sobie pewnie, że w życiu nic, tylko ciągle czeka na jakąś kobietę. Żona oznajmiła mu wcześniej, że jezusowanie może chwilę poczekać, bo ona najpierw musi sprawdzić, czy ta mała w ciąży znowu się nawaliła. Pani Peggot nie miała bowiem w zwyczaju owijać w bawełnę i w razie potrzeby gotowa była nakazać samemu Chrystusowi Panu, żeby siedział cicho i nie podskakiwał. Wróciła, wrzeszcząc na męża, żeby dzwonił po pogotowie, bo biedne dzieciątko w łazience próbuje utorować sobie pięściami drogę z worka.
Jak mały siny zawodnik w czasie walki. Takich słów użyła później, kiedy bez krępacji opowiadała o najgorszym dniu w życiu mojej mamy. A skoro tak wyglądałem w oczach pierwszej osoby, która mnie zobaczyła, to niech i tak będzie. Dla mnie oznacza to, że miałem szanse w tej walce. Tak, wiem, bardzo małe szanse. Jeśli matka leży we własnych szczynach, wśród butelek po tabletkach, podczas gdy tamci klepią dzieciaka, którego właśnie wypchnęła, i każą mu wyglądać na żywego, to skubaniec raczej nie ma na co liczyć. Dziecko urodzone przez ćpunkę też będzie ćpunem. Jak dorośnie, to zostanie tym wszystkim, od czego człowiek wolałby trzymać się z daleka, jak popsute zęby i martwe oczy, jak uciążliwa konieczność zamykania narzędzi w garażu, żeby sobie same gdzieś nie poszły, jak wynajmowany na tygodnie pokój w motelu przycupniętym daleko od malowniczej autostrady. Jeśli ten dzieciak chciał mieć szanse na coś lepszego, to powinien był zadbać, żeby urodziła go jakaś bogata, mądra albo chrześcijańska matka, taka, co nie ćpa ani nie chleje. Każdy wam to powie, że na tym świecie jesteśmy naznaczeni od samego początku, na wygranych albo przegranych.
Ja jednak od urodzenia miałem słabość do superbohaterów i ratunku z ich rąk. Czy ten zawód w ogóle istniał w naszym przyczepowym uniwersum? Czyżby wszyscy superbohaterowie porzucili Smallville i wyruszyli szukać większej akcji? Ratuj albo daj się uratować, oto są pytania. Chce się myśleć, że to jeszcze nie koniec, aż do ostatniej strony.
To było w środę, podobno najgorszy dzień na urodziny. Kto się rodzi w środę, ten se pluje w brodę, czy jak to leciało. Dodajmy do tego, że przyszedłem na świat wciąż zapięty na suwak w płodowym worku. Ale. Zdaniem pani Peggot coś to jednak daje, jak człowiek się rodzi taki zapakowany: to obietnica od Boga, że nigdy nie utonie. Konkretnie taka. Może przedawkować albo zostać przygwożdżony kierownicą do fotela i usmażony, albo w ogóle strzelić sobie w łeb, ale w jednym miejscu na pewno nie wyzioniesz ducha, a mianowicie pod wodą. Dziękuję ci, Jezu.
Nie wiem, czy to w ogóle jest jakoś powiązane, ale zawsze ciągnęło mnie do oceanu. Dzieci zwykle fiksują się na punkcie nazwy każdej marki i modelu dinozaura, czy co tam. Ja tak miałem z wielorybami i rekinami. Nawet teraz pewnie myślę o wodzie więcej niż normalny człowiek, o unoszeniu się w niej, o jej niebieskim kolorze i o tym, że dla ryb ten kolor to całe życie. Powietrze, hałas, ludzie i nasz szalenie ważny, rozgorączkowany bezsens to tylko drobne uciążliwości.
Prawdziwego oceanu nie widziałem, tylko zdjęcia i ten hipnotyzujący wygaszacz ekranu z morskimi falami na bibliotecznym komputerze. Cóż zatem mogę wiedzieć o oceanie, wciąż nie stanąwszy na jego piaszczystej brodzie i nie spojrzawszy mu w oczy? Ciągle czekam na spotkanie z tą jedną wielką rzeczą, o której wiem, że nie pochłonie mnie żywcem.
W samym sercu hrabstwa Lee, między obozowiskiem górniczym Ruelynn a osadą, którą ludzie nazywają Prawa Bida, na szczycie szosy łączącej dwie strome góry, stała nasza przyczepa. Godzinami włóczyłem się po tych lasach razem z chłopakiem, na którego wołali Maggot, brodziłem w potoku, przewracałem wielkie głazy i byłem potężny. Różne miałem opcje do wyboru, ale zdecydowanie wolałem bohaterów Marvela niż DC, a już najbardziej Wolverine’a. Maggot z kolei zwykle wybierał Storm, która była dziewczyną. (Ma niesamowite moce i jest mutantką, no ale jednak). Maggot nie dlatego, że to znaczy „robal”, po prostu taki skrót od Matt Peggot – a ta rozwrzeszczana damulka z mojej imprezy urodzinowej to oczywiście jego babcia. To dzięki niej przez pewien czas byliśmy z Maggotem małymi dzikusami z sąsiedztwa, ale najpierw on musiał się urodzić, nieco mnie wyprzedzając, a dodatkowo zostać jej wciśnięty, bo jego mama wybrała się na dłuższy urlop do więzienia dla kobiet w Goochland. Mamy tu już dość wątków, by spierdzielić więcej niż jedno młode życie, a to dopiero początek.
Miejsce, gdzie mieszkaliśmy, słynęło z tego, że roiło się tam od miedziogłowców. Ludzie myślą, że wiedzą dużo rzeczy. Oto co ja wiem. Całymi latami wspinałem się po skałach wszędzie tam, gdzie lubią się wylegiwać węże, ale nie widziałem ani jednego miedziogłowca. Węże, owszem, przez cały czas. Tylko że istnieją różne rodzaje. Na przykład pospolity, nakrapiany zaskroniec, co na niego wołają „wąż wodny”, który łatwo się wkurza i szybko atakuje, jeśli popełnisz błąd, ale już bardziej boli, kiedy cię pies ugryzie albo pszczoła użądli. Ale jak dorwie cię wąż wodny, to drzesz japę i wrzeszczysz każde jedno przekleństwo, jakie telepie się po twojej małej czaszce. Potem wycierasz krew, bierzesz kij i dalej jesteś Adaptoidem i miotasz się po omszałym pniu wszelkiego zła. Natomiast jeśli dopadnie cię miedziogłowiec, to możesz się pożegnać z planami na ten dzień i być może z daną częścią ręki czy stopy, koniec i kropka. Dlatego to bardzo ważne, żeby wiedzieć, na co patrzysz.
Jeśli ci zależy, to nauczysz się odróżniać jedno od drugiego. Każdy odróżni owczarka od beagle’a albo whoppera od big maca. Znaczy się, psy są ważne i hamburgery są ważne, ale co wąż, to jednak, kurna, wąż. W naszej dziurze było pełno miedziogłowców, tak mówiły kasjerki w spożywczaku, gdy tylko zobaczyły nasz adres na kopercie z kartkami żywnościowymi mamy. Tak mówił kierowca szkolnego autobusu, dzień w dzień zatrzaskując za mną drzwi, jakby je zamykał na ich ostrych wężowych pyskach. Ludzie uwielbiają wierzyć w zagrożenie, o ile to tobie coś grozi, a oni mogą powiedzieć, że bardzo ci współczują.
Wiele lat upłynęło, zanim dotarłem do sedna tego całego współczucia, i nie chodziło wyłącznie o węże. Jedną ze „złych decyzji” mamy, jak nauczyła się o tym mówić na odwyku, a wierzcie mi, że było ich wiele, okazał się facet, na którego wołali Copperhead. Znaczy się – Miedziogłowiec. Podobno miał ciemną skórę i jasnozielone oczy, jak to melungeon, a do tego rude włosy, więc ciężko go było nie zauważyć. Te włosy nosił długie, a błyszczały dosłownie jak miedziaki, tak mówiła moja matka, której ewidentnie odbiło na jego punkcie. Na prawym ramieniu miał tatuaż węża, w miejscu, gdzie dwa razy został ukąszony: po raz pierwszy w kościele, kiedy jako dzieciak próbował udowodnić męskość w rodzinnym gronie wężowników. I drugi raz, później, z dala od oczu Boga. Mama mówiła, że nie potrzebował tatuażu na pamiątkę, bo ta ręka do końca mu dokuczała. Umarł w lecie przed moimi narodzinami. Porąbane okoliczności mojego przyjścia na świat zaskoczyły ludzi na tyle, że poczuli się w obowiązku wezwać karetkę, a potem pomoc społeczną. No ale. Wątpię, by kogokolwiek zdziwiło, że mam takie oczy i takie włosy. Równie dobrze mogłem się urodzić od razu wydziarany.
Mama miała własną wersję dnia moich narodzin, w którą nigdy nie wierzyłem, mając w pamięci, że całkiem urwał jej się film. Nie żebym sam nadawał się na świadka, bo nie dość, że noworodek, to jeszcze w worku. Ale znałem relację pani Peggot. A wystarczy spędzić choć jeden dzień w towarzystwie ich obu, żeby się zorientować, który z tych dwóch kuponów warto obstawiać.
Mama tak to opowiadała. W dniu moich narodzin niespodziewanie pojawiła się matka mojego taty. Mama jej wcześniej nigdy nie widziała na oczy ani też nie miała ochoty oglądać, zważywszy na to, co słyszała o tej rodzinie.
Powiedzieć, że to banda baptystów z wężami, to nic nie powiedzieć. Mówiło się, że ciągle się tam nawzajem bili, mężowie tłukli żony pasem, matki lały dzieci wszystkim, co wpadło im w ręce, w tym Pismem Świętym, jeśli się akurat nawinęło. Uwierzyłem mamie na słowo, ponieważ słyszy się o takich rzeczach, że ludzie na tyle pobożni, by rozdawać sobie węże, często rozdają sobie także lajpa. Jeśli to dla was nowość, pewnie myślicie też, że suche hrabstwo oznacza miejsce, gdzie serio nie kupisz żadnego alkoholu. Południowo-zachodnia Wirginia, nie ma to tamto.
Podobno zanim ta pani się zjawiła, mama miała już dość silne bóle. Akcja porodowa dopadła ją tego dnia ni stąd, ni zowąd. Chciała sobie nieco ulżyć, więc przed południem wybombiła sporo ginu, do tego zarzuciła parę piguł, żeby nie zasnąć i móc pić dalej, a na koniec trochę vicodinu, żeby się nie przemęczać. W pewnej chwili podnosi wzrok, a tam jakaś obca baba przyciska twarz do szyby w łazience tak mocno, że jej usta wyglądają jak szpara w dupie. (Mama tak to ujęła, ale nie musicie sobie tego wyobrażać). Kobieta wpada przez drzwi, a potem drze się na mamę, pomstuje na nią i ją przeklina. Co ona robi najlepszego tej niewinnej owieczce, którą Bóg Wszechmogący umieścił w jej łonie? Przyszła więc po jedyne dziecko swojego zmarłego syna, żeby je wyrwać z tej jaskini występku i przyzwoicie wychować.
Mama zawsze przysięgała, że ledwo udało mi się uniknąć takiego losu: mało brakowało, a wylądowałbym wśród nawiedzonych dzikusów z Wydupia w stanie Tennessee. Tę nazwę to akurat sam dodałem. Mama nie chciała w ogóle rozmawiać o rodzinie mojego ojca ani nawet o tym, co go zabiło. Powiedziała tylko, że był to nieszczęśliwy wypadek w miejscu, do którego nie wolno mi było chodzić, zwanym Diabelską Wanną. Jak ktoś próbuje uchronić dziecięce uszy przed jakimś sekretem, to zwykle tylko się sieje ziarno domysłów, z którego w mojej malutkiej główce wyrosły obrazy śmierci o wiele straszniejsze niż to, co w tym wieku mogłem oglądać w telewizji. Do tego stopnia, że bałem się wanny, której na szczęście i tak nie mieliśmy. Peggotowie mieli, a ja ją omijałem szerokim łukiem. Ale mama trzymała się twardo. O Copperheadowej mówiła tylko, że to stara, siwa jędza, Betsy jej na imię. Byłem rozczarowany, bo marzyła mi się przynajmniej Czarna Wdowa z zajebistą rudą czupryną. No bo była to w końcu jedyna krewna mojego ojca, którą mieliśmy szansę zobaczyć. Kiedy twój rodzic zejdzie z tego świata, zanim ty na niego przyjdziesz, to bywa, że za dużo życia poświęcasz na wpatrywanie się w tę czarną dziurę.
Ale mama dosyć już widziała. Żyła w strachu przed utratą prawa do opieki nade mną i na odwyku poszła na całość. Ja wyszedłem jej ze środka, a mama zamknęła się w ośrodku i dała z siebie sto procent. Potem przez lata tak raz po raz dawała, aż w końcu została ekspertką od odwyku, jak to mówią. Bo tyle razy go przechodziła.
Widzicie więc, że wersja mamy nie trzyma się kupy. Zjawia się jakaś pani (albo i nie), oferuje mi lepszy dom (albo i nie), a potem odchodzi po tym, jak (znając mamę) posłano w jej kierunku serię soczystych wyzwisk, od których aż dzwoniło w uszach. Czy mama zmyśliła tę historię, żeby zrobić mnie w bambuko? Czy też może w jej zlasowanym mózgu była to prawda? Tak czy inaczej, nie miała wątpliwości, że ta pani przyszła uratować małą dziewczynkę. Nie mnie. Skoro to była bajka mamy: dlaczego akurat dziewczynkę? Czy tego naprawdę chciała, jakiegoś różowego pakunku, dzięki któremu wzięłaby się w garść? Tak jakby mnie nie można było popsuć?
Inna sprawa, drobnostka, że w tej historii mama ani razu nie wymieniła imienia mojego ojca. Kobieta to „wiedźma Woodall”, bo tak brzmiało nazwisko mojego taty, ale żadnej wzmianki o mężczyźnie, z którym mama zaliczyła wpadkę. Miała za to dużo do powiedzenia o nim w innych okolicznościach, kiedy przy drugim sześciopaku docierała do ostatniego etapu, czyli miłości i całej reszty. Do ich wspólnych przygód. Ale w tej historii, jeśli chodzi o moje istnienie, to on jest wyłącznie „złą decyzją”.2
Mój zamysł jest taki, żeby ułożyć wszystko w kolejności, w jakiej się to wydarzyło, plus minus kilka przerw, kiedy to nasz młody bohater jest całkiem spizgany, więc niektóre kropki trzeba sobie samodzielnie połączyć. No ale cholera. To straszna rzecz być dzieciakiem, na nic nie masz wpływu. Jeśli to przetrwasz i dorośniesz, najłatwiej jest zapomnieć o niedoli i udawać, że przez cały czas wiedziało się, co się robi. Zakładając, że na koniec człowiek ma coś, z czego może być dumny. A jeśli nie, to łatwiej zapomnieć o całej sprawie. Zatem to będzie opcja trzecia – ani duma, ani zapomnienie. Niełatwa.
Pamiętam, że zawsze bardziej lubiłem przyglądać się rzeczom niż o nich rozmawiać. Miałem pytania. Mój problem stanowili ludzie. Myśleli, że dzieci nie są pełnoprawnymi istotami, więc nie trzeba im udzielać konkretnych odpowiedzi. Na przykład coś takiego. Peggotowie mieli na podwórku budę dla ptaków na słupie, masę tykw z wywierconymi otworami na wejścia. To była ptasia wersja tych przyczep, które się widuje, gdzie jakaś para założyła rodzinę i nikt, ani dzieci, ani wnuki, nigdy się nie wyprowadził. Po prostu tak sobie dalej razem mieszkają na kupie i sprowadzają kolejne przyczepy, ustawiają je na pustakach i żyją jako jedna wielka rodzina z tymi zagraconymi gankami i obszarpaną flagą nad pierwszą siedzibą. Jeden naród wiecznie pod kreską. Ptaszarnia Peggotów właśnie taka była, jeden wielki pierdolnik ptasich przyczep. Tyle że tam nigdy nie mieszkały żadne ptaki. Miały mnóstwo gniazd na drzewach za domem albo budowały je w jakimś przypadkowym miejscu, na przykład pod maską ciężarówki pana Peggota. Dlaczego nie chciały wprowadzić się do gotowego domu, całkiem za darmo? Pan Peggot powiedział, że ptaki – jak wszyscy – lubią żyć po swojemu. Stwierdził, że widział lokale komunalne, które kosztowały niewiele więcej niż ptasia budka i cieszyły się równie słabym wzięciem.
No dobra, ale po co to tam trzymać i patrzeć, jak pleśnieje? Maggot powiedział mi, że Humvee zrobił ten domek w szkole. Humvee to jeden z wujków Maggota, ostatnio widziany w pobliżu szkoły w czasach, kiedy na imprezach puszczało się Bee Geesów i Elvisa. Teraz mamy lata dziewięćdziesiąte. I co, Peggotowie ciągle trzymali tę wzgardzoną ptaszarnię na słupie, żeby pamiętać o synu? Nie kupowałem tego.
Peggotowie mieli w sumie siedmioro dzieci, z czego część mieszkała w tak dalekich miejscach jak Ocala na Florydzie, a część w odległości zaledwie kilometra. Niezliczone kuzynostwo kręciło się po tym domu jak stado na wpół oswojonych zwierząt z prawem do posiłku. Codziennie rozmawiano z każdym członkiem rodziny lub o każdym, z wyjątkiem dwojga: (1) mamy Maggota, (2) wujka Humvee. Pierwsza odsiaduje wyrok w Goochland, drugi nie żyje z przyczyn, o których się nie mówi.
Oprócz ptaszarni bez ptaków mieli też psi kojec bez psa. Pan Peggot polował z psami, zanim zrobił się na to zbyt zmęczony, jak wszyscy starsi mężczyźni, których znaliśmy, kiedy jeszcze mieli na to siły w płucach, a psom zostały jakieś lisy czy niedźwiedzie do gonienia. Jesienią zabierał nas do lasu na poszukiwanie żeń-szenia albo kopanie sasafrasu, bo ani jedno, ani drugie przed tobą nie ucieknie. Głównie jednak po to, żeby po prostu tam pobyć. Znał się na śpiewie ptaków tak, jak ludzie znają się na muzyce w radiu. Gdy dorośliśmy na tyle, by móc obsługiwać strzelbę, czyli mieliśmy dziewięć czy dziesięć lat, pokazał nam, jak ustrzelić kozła i jak podwiesić tuszę na gałęzi drzewa nad podjazdem, by ją wypatroszyć, wypuszczając na żwir parujące wnętrzności. Pani Peggot gotowała pieczeń z dziczyzny w garnku. Jak człowiek jej nie spróbował, to było tak, jakby jeszcze nic w życiu nie jadł.
Pusty psi kojec stał między naszą przyczepą a domem Peggotów. Maggot i ja kładliśmy na nim plandekę i tam spaliśmy, przeważnie wtedy, gdy powalone drzewa zrywały linie i nie mogliśmy oglądać telewizji. Pewnego lata robiliśmy tak chyba przez miesiąc po tym, jak w trakcie wyzwania Nintendo Duck Hunt przypadkowo puściłem kontroler i rozwaliłem ekran. Maggot wziął odpowiedzialność za ten czyn na siebie, żebym nie został odesłany do domu i żywcem obdarty ze skóry. Pani Peggot udawała, że wierzy mu na słowo, chociaż wszystko dokładnie słyszała. Pewnie każdy miał taki złoty okres w życiu, kiedy wszystko układa się dobrze dzięki ludziom, którzy cię chronią, ale ty to niestety psujesz, wściekając się z powodu jakiejś błahostki w rodzaju popsutego telewizora.
Dom Peggotów znajdował się na skraju drogi, a dookoła rozciągał się las. Kiedyś mieli kury, w tym koguta o mentalności seryjnego mordercy, który śnił mi się po nocach. Ale raczej nie byli rolnikami. Szczególnie kościółkowi też nie byli, ale to oni mnie tam zabierali. Mama nienawidziła kościoła, bo wcześniej kilka razy trafiła do rodziny zastępczej nawiedzonej na punkcie modłów, ale mnie to nie przeszkadzało. Lubiłem patrzeć na śpiewające kobiety, a resztę można było przespać. No i to poczucie, że cię automatycznie kochają, że Jezus jest po twojej stronie. A nie że kurek odkręcony albo zakręcony, jak u ludzi. Przeszkadzały mi natomiast niektóre historie biblijne, zdecydowanie. Ta o Łazarzu sprawiła, że posypała mi się psychika, bo pomyślałem, że mój tata może wrócić, a ja muszę go odnaleźć. Pani Peggot powiedziała mamie, że powinienem pojechać na grób taty w Tennessee, i bardzo się pokłóciły. Maggot mnie uspokoił, wyjaśniając, że historie biblijne to kategoria komiksów o superbohaterach. Nie należy ich mylić z prawdziwym życiem.
Jako dziecko po prostu akceptujesz, że różne zasady obowiązują w różnych światach, a nawet w różnych domach. Dom Peggotów był miejscem, gdzie rzeczy trafiały tam, gdzie miały trafić. Pan Peggot wracał z zakupami, a one od razu trafiały do lodówki. Maggot i ja kończyliśmy naszą III wojnę światową w salonie, a klocki Lego i inne pierdoły trzeba było pozbierać przed wyjściem na dwór, bo inaczej czekało nas prawdziwe piekło. Tymczasem u mnie w domu mleko żyło własnym życiem i stało na blacie, aż skwaśniało. Mama zawsze mówiła, że zgubiłaby głowę, gdyby nie to, że była przyrośnięta do szyi, i wcale się nie myliła. Jej identyfikator służbowy na sedesie, kosmetyki przy kuchennym zlewie, torebka na zewnątrz pod fotelem. Buty gdzie popadnie. Ale to tylko mama. W swoim pokoju starałem się odkładać rzeczy na miejsce, głównie figurki i zeszyty do rysowania. Pewnego razu zapytałem mamę, jak zaścielić łóżko, żeby wyglądało jak w telewizji, co uznała za przezabawne.
My, dzieciaki, włóczyliśmy się po okolicy, czasem aż do starych obozowisk górniczych, gdzie stały szeregi domków jak z gry Monopoly, z tą różnicą, że nie wszystkie były już takie same, a to za sprawą wygłupów i rozmaitych sposobów, na jakie dach może się zawalić. Bawiliśmy się w króla wzgórza na wywrotnicach i wracaliśmy do domu z białymi powiekami na czarnych jak węgiel twarzach, niczym starzy górnicy, których oglądaliśmy w albumach ze zdjęciami. Albo kąpaliśmy się w potokach. Tylko nie w tym przy Diabelskiej Wannie, bo mama się bała, a poza tym to było w hrabstwie Scott. Zdecydowanie najlepsze miejsce, gdzie chłopiec mógł stać się niewidzialny, to mała strużka tuż za naszymi domami. Woda, która miała własne pomysły, przemieszczając się między tymi wszystkimi skałami. A pod wodą błoto, które sprawiało, że człowiek czuł się bogaty – pachnące liśćmi, gęste, w takim kolorze, że aż chciało się je zjeść. Potok Peggotów, tak się to nazywało, bo Peggotowie mieszkali tam najdłużej. Ich dom zbudował jakiś poprzedni Peggot, zanim pojawiły się tam inne domostwa, gdy była to jedna wielka farma, na której orali tytoń mułami. Tak powiedział pan Peggot. Takie strome pola można było uprawiać tylko dzięki mułom. Na traktorze człowiek by się stoczył i zabił.
Przyczepa, w której mieszkaliśmy z mamą, z formalnego punktu widzenia była przyczepą Peggotów, dawnym domem ciotki Maggota, June, zanim ta przeprowadziła się do Knoxville. Mama wynajmowała ją od Peggotów, więc pewnie dlatego mieli na nią oko i pomagali jej, jakby była rezerwową zawodniczką i dołączyła do gry, kiedy córka z podstawowego składu zeszła z boiska. Maggot powiedział, że June to ciągle ich ulubienica, nawet po tym, jak zdobyła dyplom pielęgniarki i wyjechała. To wiele mówi. Tu większość rodzin prędzej wybaczy odsiadkę za kratami niż wyprowadzkę z hrabstwa Lee.
Żeby było jasne, ani ja, ani mama nie byliśmy z nimi spokrewnieni, więc to nie tak, że mieszkaliśmy tam na jednej rodzinnej kupie. Te nędzne miejscówki ogląda się w reality TV znacznie częściej niż w rzeczywistości chyba z tego samego powodu, dla którego ludzie lubią widzieć miedziogłowce tam, gdzie ich nie ma. Peggotowie mieli tylko swój dom i jedną dodatkową przyczepę. Dziewięć czy dziesięć innych rodzin mieszkało przy naszej drodze, po obu stronach, wszystko bardzo przyzwoicie utrzymane, i też zero pokrewieństwa.
Ale Peggotowie tworzyli potężną hordę, bez dwóch zdań. Zazdrościłem Maggotowi takiego bogactwa kuzynów, które on uważał za coś oczywistego. Nawet te seksowne starsze kuzynki, które mówiły: „Matty, zabiłabym za twoje rzęsy! To niesprawiedliwe, że Pan Bóg zmarnował ładną buźkę na chłopaka!”. A potem piszczały, bo Maggot szczypał je w ręce, te wysportowane cheerleaderki, które mogły mu nakopać do żałosnej dupy, szczerze powiedziawszy, i to z łatwością. Nie ma mowy, żeby się bały. Po prostu taki mieli rytuał, dziewczyny gadały babskie pierdoły do Maggota, a on udawał, że tego nienawidzi.
A ja na to: serio, stary? Tak, rozumiem, że „ładna” to jedno z tych słów, które facet powinien traktować jak trypra, bo musi chronić swoje jajca. Cała sprawa z męskością Maggota jest, delikatnie mówiąc, skomplikowana. Ale to się działo, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go osądzić, tylko te kuzynki. I ja, pozbawiony kuzynostwa frajer, który oddałby każde pieniądze za to, by jakaś dziewczyna tak się ze mną droczyła i półleżała na mnie, kiedy wszyscy sadowili się już na podłodze w salonie i oglądali Strażnika Teksasu. Ja, frajer, który siedział sam na kanapie, patrzył na otoczonego kuzynkami kumpla i myślał: ziomuś. Kto nie lubi czuć się uwielbiany?
Mówiłem dotąd „pani Peggot” to i tamto, więc dalej będę tak pisał, bo prawda jest wstydliwa. Otóż nazywałem ją „babi”. Maggot tak do niej mówił, więc ja też. Wiedziałem, że jego kuzyni to nie moi kuzyni, ani pan Peggot nie był moim dziadkiem, nazywałem go Peg, jak wszyscy. Ale myślałem, że wszystkie dzieci mają babi, razem z kuratorem, darmowymi obiadami w szkole i puszkami fasolki w pomidorach, które dawali ci w torbie do zabrania do domu na weekendy. W sensie taki przydział. Bo skąd niby miałem ją wziąć? Ze strony mamy, sieroty z rodziny zastępczej – brak perspektyw. A matkę taty-ducha już omówiliśmy. Musiałem więc dzielić się z Maggotem. Pani Peggot nie miała nic przeciwko. Nie licząc tego, że moje oficjalne miejsce do spania było u mamy, a Maggot miał własny pokój na piętrze domu Peggotów, ona nikogo nie faworyzowała: dawała nam takie same ciastka, zrobiła nam obu takie same kowbojskie koszule z frędzlami na rękawach. Jeśli któryś z nas przeklął albo nie zdjął czapki przy stole, to dostawał takiego samego kuksańca w ramię. Nie to, że biła mocno. Ale, Jezu Chryste, te jej połajanki. Patrząc na nią, tę drobną babcię z krótkimi siwymi włosami, w mamuśkowych dżinsach i żółtych sandałach na płaskiej podeszwie, myślisz sobie: takie chuchro w niczym mi nie przeszkodzi. Akurat. Jeśli coś ukradniesz, obgadasz lepszych od siebie, połamiesz jej sadzonki pomidorów albo dasz się przyłapać na wąchaniu jej lakieru do włosów z papierowej torebki, to tak cię objedzie, że włosy ci z głowy powypadają.
Była jedyną osobą, która używała mojego prawdziwego imienia po tym, jak wszyscy inni, łącznie z mamą, dali sobie spokój. Jeszcze po dwudziestce przez jakiś czas nie zdawałem sobie sprawy z tego, że gdzie indziej ludzie trzymają się imion, z którymi zaczynali. Kto by pomyślał? Snoop Dogg, Nas, Scarface? Tych imion przecież nie nadały im matki. Po prostu założyłem, że wszędzie jest tak jak u nas, w hrabstwie Lee, gdzie prawie każda osoba dostaje jakąś ksywę. Knypek, Szama albo Kasjer. Można przypuszczać, że Humvee na początku wcale się tak nie nazywał. Pan Peggot został Pegiem po tym, jak stopę zmiażdżyła mu jedna z tych maszyn, których używają w kopalniach węgla. Jakieś imię cię odnajduje, a ty na jego dźwięk przybiegasz jak pies, aż po dzień, kiedy umrzesz, a ono pojawia się w gazecie razem z tym oficjalnym, o którym wszyscy zdążyli już zapomnieć. Spojrzałem na stronę z nekrologami i pomyślałem, że większość z tych ksywek ma dość przykre brzmienie. Kto chciałby umrzeć jako stary Kikut? Ale za życia to nic wielkiego, stawiasz piwo najlepszemu kumplowi Maggotowi i żaden z was się nad tym nie zastanawia.
Dlatego nie było rzeczą zwyczajną, że pani Peggot zachowała moje imię po tym, jak inni przestali go używać. Brzmi ono: Damon. Nazwisko: Fields, tak samo jak mama. Kiedy wypełniała szpitalne formularze po moich obfitujących w różne wydarzenia narodzinach, najwyraźniej miała swoje powody, by nie przypisać mnie do taty.
Z tego, co wiem teraz, nie ma żadnych wątpliwości, ale do tego podobieństwa musiałem dorosnąć, wraz z pojawieniem się włosów. A w tamtych czasach, gdy uroda wciąż stanowiła główny punkt w rubryce zalet mamy, a wyrażenie „zła decyzja” jeszcze nie weszło do jej słownika, być może istnieli inni kandydaci. Nie było jednak pod ręką dżentelmena, który dałby własne nazwisko. Albo przywiózł ją ze szpitala do domu. To zadanie, podobnie jak większość dżentelmeńskich spraw w życiu mamy, przypadło w udziale panu Pegowi. Czy był z tego zadowolony, czy nie, to już inna historia.
Jeśli chodzi o Damona, to do niej bardzo podobne, że wymyśliła takie cukierkowate imię jak dla chłoptasia z boysbandu. Czy przyszło jej do głowy, że ludzie zrobią z tego Demona, zanim jeszcze oderwę się od jej cycka? Na długo przed tym, jak poszedłem do szkoły, zdążyłem już usłyszeć wszystkie wersje. Demon Sremon, Wściekły Demon. Ale kiedy już miałem rude włosy i nauczyłem się trochę pyskować, zacząłem słyszeć: „Mały Miedziogłowiec”. Mały Copperhead. I to często. A wiadomo, żaden prawdziwy chłopak nie chce, żeby wołali na niego „mały”, nieważne, co dalej. Porada dla każdego, kto planuje nazwać dziecko Junior: życie jako wersja mini będzie równie przyjemne jak znalezienie zaschniętej spermy na dywanie.
Ale posiadanie sławnego taty-ducha rzuca na to inne światło i nie mogę powiedzieć, żeby nie podobała mi się taka forma uwagi. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Maggot rozpoczął swoje złodziejskie eksperymenty, ludzie zaczęli mnie nazywać Demon Copperhead. Nie da się zaprzeczyć, że brzmi to nieźle.3
Od dnia, w którym Murrell Stone wszedł na nasze schody, pobrzękując łańcuchami przy motocyklowych butach, mama ciągle powtarzała: „To dobry facet. Lubi cię, a ty lubisz jego”. Dostałem więc wskazówki.
Nazywali go Stoner, a jeśli mówił mamie miłe rzeczy, to ona słuchała. Wytrzymała w trzeźwości na tyle długo, by nie stracić pracy w Walmarcie przez cały okres sezonowych wyprzedaży: kostiumy na Halloween, mikołajowy szajs, walentynki, wielkanocne słodycze, składane krzesła ogrodowe. Opłaca czynsz na czas i ma szufladę pełną żetonów trzeźwości, które wieczorem wyjmuje i przegląda jak smok siedzący na kupie złota. Tyle pamiętam. Mamę wracającą z pracy do domu, w obcisłych spodniach, jak otwiera napój Mello Yello, zapala papierosa i siada na ganku z nogami na poręczy, żeby złapać trochę opalenizny za darmo, krzyczy na Maggota i na mnie, żebyśmy sobie oczu nie wydźgali, skoro już musimy tak ganiać z kijami. Innymi słowy, życie jest piękne.
Nie pamiętam natomiast tego, o czym nie wiedziałem: jakie to uczucie, kiedy dopiero co osiągasz wiek uprawniający do picia alkoholu, a masz już za sobą trzy lata mitingów AA? Jak bardzo do bani jest, że masz dziecko, które zaczęło już chodzić do szkoły, a twój jedyny dłuższy związek to fucha na dziale artykułów imprezowych w Walmarcie, podczas gdy twoi znajomi wciąż żyją, jak chcą i szukają okazji, żeby się naćpać, upić albo pobrać, a najlepiej wszystkie te trzy rzeczy naraz? Mama miała do towarzystwa jedynie ludzi w średnim wieku, co najmniej po trzydziestce: znajomych z odwyku i kumpele z Walmartu, które mówiły jej: „Miłego dnia, skarbie” i wracały do domu, do swoich mężów, kubełków kurczaka i teleturniejów. Do tego czasu, już po moich narodzinach, zdążyła znaleźć i stracić kolejnych chłopaków, którzy ją rzucali, bo (a) przez nich wpadła na powrót w nałóg oraz w kłopoty prawne związane z macierzyństwem albo (b) nie było z nią zabawy.
Potem pojawił się Stoner, który twierdził, że szanuje kobietę o czystym charakterze. Sam też wyglądał jak ten koleś z reklam środków czystości, Mr. Clean, głowa jak kula bilardowa, wielkie bicepsy, metalowe koło zamiast kolczyka w uchu. Mama mówiła, że mógłby zapuścić włosy, gdyby chciał, ale on wolał je golić. Dla niej łysy facet w dżinsowej kamizelce bez koszuli pod spodem stanowił kwintesencję męskości. Jeśli dziwi was, że mama omawia seksowne cechy swojego faceta z dzieckiem, które wciąż uczy się, że nie należy dłubać w nosie, to znaczy, że nie widzieliście jeszcze najdalszego krańca samotności. Mama zapalała mi papierosa i zaczynaliśmy pogaduszki, oczywiście przy mentolach, co w jej mniemaniu uchodziło za opcję bezpieczną dla dzieci. Myślałem, że palenie z mamą i dyskutowanie o różnych aspektach męskich atrybutów to oznaka głębokiego szacunku. Tak więc dowiedziałem się, co następuje: króciutki zarost na całej głowie równa się zabójczo seksowny koleś. Ale Stonerowi najwyraźniej starczało weny na golenie tylko do pewnego momentu, bo nosił brodę, największą i najczarniejszą, jaką w życiu widziałem, nie licząc komiksu o Vandalu Savage’u.
Jedna z wymienionych powyżej potężnych postaci od niepamiętnych czasów dręczy świat. A druga produkuje preparat w sprayu, Mr. Clean’s Clean Freak, który usunie pleśń z twojej badziewnej zasłony prysznicowej i sprawi, że będzie jak nowa. Zdaniem mamy Stoner to bramka numer dwa.
Po powrocie z pracy zaczęła dokładać makijażu, zamiast go zmywać, na wypadek gdyby on zajrzał. A on rzeczywiście zaglądał i prawił jej komplementy. Mama jest przepiękna, zabójczo, ładniejsza niż dwie brzoskwinie. Mnie nazwał Jego Wysokością. Co to niby miało znaczyć dla dzieciaka, któremu udało się urosnąć głównie dlatego, że podrabiał podpis mamy na drukach wniosków o darmowe obiady? Według Stonera mój problem polegał na tym, że przyzwyczaiłem się do bycia maminsynkiem. Jeśli przyłapał mnie na leżeniu z głową na kolanach mamy podczas oglądania telewizji, mówił: „Patrzcie tylko. Mały król na swoim tronie”.
Ale miał też forda pick-upa, późny model, i harleya FXSTSB Bad Boy, oba całkowicie spłacone, a pod tym jednym względem Stonerem trudno było pogardzać. Parkował harleya i wchodził do środka spotkać się z mamą. Wtedy ja i Maggot przez kolejną godzinę dotykaliśmy maszyny, patrzyliśmy na odbicia naszych durnych twarzy na jej chromowanych powierzchniach i podpuszczaliśmy się nawzajem, żeby usiąść na siodełku. Byliśmy przekonani, że gdyby Stoner nas na tym przyłapał, to wylądowalibyśmy na krześle elektrycznym.
Pewnego dnia zatrzymał się z rykiem silnika i zapytał, czy chcę się przejechać, tylko do autostrady i z powrotem, i Jezu drogi. Jak miałbym odmówić? Maggot spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Aleś przyfarcił, stary”. Mama krzyknęła z ganku: „Tylko mocno go trzymaj, Stoner, bo cię uduszę, jeśli coś mu się stanie!”.
Mój problem polegał jednak na braku butów. To była sobota, a my właśnie ćwiczyliśmy strzelanie do celu z Hammerheadem Kellym, coś jakby jednym z kuzynostwa Peggotów, tyle że powinowatym, przez małżeństwo, starszym od nas. Cichy dzieciak, ulubieniec pana Peggota, który zabierał go na polowania na jelenie. Przyniósł wiatrówkę, bo w naszym potoku roiło się od rzeczy, do których można było strzelać, no, w każdym razie chodziło o to, że musiałem się zastanowić, gdzie są moje buty. Prawdopodobnie w domu Maggota. Mama uznała, że ich potrzebuję, i kazała mi je założyć, więc to zrobiłem. Ale najpierw pani Peggot wypytała mnie, co się dzieje. Obserwowała mnie przez okno. Mama wyszła wcześniej na drogę, a Stoner pochylił się nad nią i całował, jakby próbował wyssać jej coś z bebechów przez słomkę. Nie żeby mama protestowała.
Pani Peggot stwierdziła, że najpewniej spadnę z motocykla tego chłopca i rozbiję sobie głowę.
– A co gorsza, on może odjechać i cię zostawić – dodała.
Jezu. Strasznie chciałem wsiąść na tego harleya i przejechać się drogą, żeby wszyscy mnie zobaczyli, ale teraz wyobraziłem sobie, że moja głowa leży rozłupana jak skorupa orzecha, wokół tłoczą się sąsiedzi, a Stoner pędzi w siną dal. Pani Peggot nie owijała w bawełnę, babka wiedziała, co i jak. Wtedy nie miałem pojęcia, jak wygląda obnażony mózg chłopca, ale teraz już tak. Znajduje się to wysoko na liście rzeczy, które chciałbym odzobaczyć. Jednak moja główka miała brutalny talent do tworzenia obrazów. Wyszedłem na zewnątrz i powiedziałem Stonerowi, że boli mnie brzuch. Maggot sprzedałby własne jajca, żeby znaleźć się na moim miejscu, ale jako prawdziwy przyjaciel powiedział Hammerheadowi, że wszyscy powinniśmy wrócić do domu i pograć na game boyu, dopóki nie poczuję się lepiej.
– Jak tam chcesz – odparł Stoner. Ale wymówił to tak, że zabrzmiało: „Jaki leszcz”. Stał z ręką zarzuconą na ramiona mamy, jakby już wpłacił zaliczkę za ten towar.
Pewnego dnia miałem jednak wsiąść na tę maszynę, wciśnięty między niego i mamę jak ser w kanapce, z lepszym niżbym sobie życzył widokiem na jego tatuaże na szyi. Mama za mną, z powiewającymi na wietrze żółtymi włosami, sięgała dookoła mnie i zaciskała dłonie na sześciopaku Stonera. Tatuaże na karku biegły dość daleko w górę, aż do skóry głowy. Zastanawiałem się, czy pojawiły się, zanim wpadł na pomysł ogolenia włosów, czy później. O takich głupotach myśli dzieciak, zamiast rozważyć ważniejsze kwestie, jak na przykład: dokąd ta przejażdżka zaprowadzi naszą trójkę na dłuższą metę?
Za pierwszym razem wybraliśmy się do pizzerii. Stoner zamówił nam dużą pizzę ze wszystkim, dzbanek piwa dla siebie i po coli dla mnie i dla mamy. Jak już obżarliśmy się pizzą, mama wyszła na chwilę do toalety. Podeszli do nas dwaj znajomi Stonera i usiedli przy naszym stoliku, jak gdyby nigdy nic.
Nie znałem ich. W hrabstwie Lee mówią, że ciężko tu zobaczyć twarz, której się wcześniej nie widziało, co było niewątpliwie prawdą w przypadku mamy, bo pewnie zdążyła już przynajmniej raz wskazać każdemu mieszkańcowi, gdzie w alejce numer dziewiętnaście stoją plastikowe kubki. Ale z dzieckiem jest inaczej, trzymasz się bliżej swoich. Zauważyłem, że ci mężczyźni mierzyli mamę wzrokiem, ale nie wiedziałem, jak się mają do naszej grupy. Ten, który przysiadł obok Stonera, był blady i siwowłosy, z mnóstwem dziar, w tym jedną z dodatkowym okiem na środku gardła, nie pytajcie mnie, dlaczego to taki dobry pomysł. Ten, który siedział przy mnie, cuchnął sprayem Axe i miał wąsik i kozią bródkę, jakie zwykle widuje się u diabła albo Iron Mana. Mój mózg ze swoją dziecięcą obsesją na punkcie superbohaterów i superzłoczyńców zaczął zastanawiać się, jak ich narysować. Tego z dziarami nazwałbym Oko Plus, widziałby cudze myśli. Drugi to Piekielny Śmierdziel, a jego moc to zabijanie smrodem.
Wdali się w rozmowę ze Stonerem. „A temu jak na imię? Mały Demon, co? Demon i Pomiot” – żarty, które słyszałem milion razy. Potem Śmierdziel wymyślił „Pomiot z Rozkładówki”, a Oko Plus powiedział: „Lisice zawsze się szczenią, Stoner. Masz szczęście, że to tylko jedno młode”. A Stoner stwierdził, że lepiej uważać, bo niektórzy są mądrzejsi, niż się wydaje.
– Tak? A niby kto taki? – zapytał Oko Plus.
Ja też byłem ciekaw.
– Kula – powiedział Stoner, co mnie rozczarowało. Myślałem, że może chodziło mu o mnie.
– Co za Kula? – chcieli wiedzieć tamci.
Stoner szybko puścił oko.
– Kumpel pana Nogi, wy ćwoki. Mieszka u niego.
– A, dobra, już czaję – odparł Śmierdziel. – Kula u Nogi.
Mimo młodego wieku znałem już sporą listę dupków, ale żaden nie nazywał się Kula. Ci kolesie śmiali się z tego, dopóki mama nie wróciła, co trwało całą wieczność. Potem wzięli kubki z dystrybutora wody, poczęstowali się piwem Stonera i zapytali o jego projekt wiertniczy. Jeśli Stoner wiercił studnie, to mnie nie było nic na ten temat wiadomo. Stoner spytał, co by zrobili, gdyby znaleźli wiśniowe camaro, które chcieliby kupić, ale które miało przyczepę z tyłu.
– Kupić czy po prostu zabrać na ostrą jazdę? – chciał wiedzieć Oko Plus.
– A zaczep mocno trzyma? – zapytał Śmierdziel. Wszyscy trzej śmiali się do rozpuku. Siedziałem tam i piłem colę, aż został tylko lód, a gardło całkiem mi zamarzło, kompletnie skołowany.
Po zakończeniu szkoły Peggotowie zaproponowali, że zabiorą mnie do Knoxville. Zamierzali odwiedzić ciotkę Maggota, June, i spędzić u niej dwa tygodnie. Była pielęgniarką w szpitalu i dobrze sobie radziła, a w mieszkaniu miała wolny pokój. Jak na osobę, która nie jest jeszcze mężatką, to bardzo dużo miejsca.
Moje pierwsze pytanie: czy Knoxville leży blisko oceanu? Odpowiedź: to w drugą stronę. Wspominałem już, że miałem świra na punkcie oceanu. Zatem przeżyłem rozczarowanie. Dla jasności, w rachubę wchodziło Virginia Beach. Nie tak jak Hawaje czy Kalifornia – wiadomo, tam bym się nie dostał, nie ma bata. Według koleżanki mamy z pracy, Lindy, która każdego lata jeździła tam z mężem na tydzień i mieszkała w domku letniskowym, żeby dotrzeć do Virginia Beach, wystarczy siedem godzin w aucie i jeden bak paliwa. Ale Peggotowie jechali do córki i chcieli mnie zabrać, więc powinienem grzecznie się zachowywać. A tak naprawdę perspektywa wyprawy gdzieś indziej niż do szkoły, kościoła czy Walmartu wydawała się bardzo kusząca. Do tamtej pory jeszcze nie miałem takiej okazji.
Następne pytanie dotyczyło mamy. Co z nią będzie? „Spóźni się do pracy, jeśli nie przypomnę jej, żeby nastawiła budzik” – powiedziałem pani Peggot. O tyle rzeczy się martwiłem, jak szukanie jej butów i identyfikatora oraz pamiętanie o tym, że trzeba zrobić zakupy spożywcze. Pani Peggot nie bardzo rozumiała sytuację moją i mamy. Kto wyjmie jej z lodówki napój Mello Yello i z kim będzie rozmawiała? Pani Peggot poradziła, żebym sam zapytał mamę, co też zrobiłem. Byłem pewien, że odmówi, ale ona rozpromieniła się i zaczęła opowiadać, jak fajnie będzie w Knoxville z Peggotami. Prawie tak, jakby wcale się nie zdziwiła.
Wieczorem przed wyjazdem wsadziłem do poszewki na poduszkę majtki, koszulki i zeszyt z rysunkami superbohaterów, a potem poszedłem spać w ubraniu. Rano czekałem na ganku na godzinę przed tym, jak zabrali się za pakowanie auta, czyli dodge’a ze składanymi tylnymi siedzeniami ustawionymi naprzeciwko siebie. Graliśmy z Maggotem w karty i kopaliśmy się po kolanach przez całą drogę do Knoxville.
Mama siedziała tam ze mną i czekała, aż Peggotowie wstaną, a słońce wzejdzie nad górami, które rzucały na nas cień. Jak mieszkasz w takiej dziurze, słońce dociera do ciebie późno i wcześnie cię opuszcza. Jak wiele innych rzeczy, których możesz pragnąć. W kolejnych latach wiele razy ogarniało mnie zdumienie, kiedy widziałem, o ile więcej światła dziennego trafia tam, gdzie jest bardziej płasko. Tego właśnie i jeszcze więcej miał się w przyszłości dowiedzieć podekscytowany dzieciak, który tamtego dnia patrzył, jak jego ładna mama pali papierosy i słucha śpiewu ptaków. Dla zabicia czasu pytała mnie o ich nazwy, chociaż już wcześniej ją uczyłem. Ja znałem tylko kilka, pan Peg – wszystkie. Strzyżyk woleoczko, kanarek polny, pipil. Kiedy zamiast iść pod prysznic, ochlapywaliśmy sobie pachy i twarze w umywalce, mówił, że bierzemy ptasią kąpiel. Tak właśnie zrobiłem tamtego ranka, spiesząc się, żeby zostawić mamę samą. Wszystko to wryło mi się w pamięć. To, jak co chwila wymyślała kolejne rzeczy, o których chciała mi przypomnieć: zachowuj się przyzwoicie, mów „proszę” i „dziękuję”, zwłaszcza gdy oni za coś płacą, i nie szperaj w mieszkaniu June. Rzeczy, które trzeba powiedzieć dziecku, zanim wyjedzie do innego stanu. Przypomniałem jej, żeby nastawiła ten cholerny budzik. Rozśmieszyło ją to, bo wcześniej przykleiłem kartkę na lodówce: NASTAW TEN CHOLERNY BUDZIK. Powiedziała, że bardzo mnie kocha i żebym o niej nie zapominał, co mnie zdziwiło. Zazwyczaj nie była aż tak uczuciowa.
W końcu pan Peg krzyknął: „Dobra, zbieramy się!”. Zacząłem schodzić po schodach, ale mama złapała mnie na oczach wszystkich i pocałowała w szyję, a ja umarłem ze wstydu.
I tyle, zostawiliśmy ją. Pan Peg pomachał, ale pani Peggot tylko się na nią patrzyła ze smutną miną. Widziałem tę minę za każdym razem, gdy odwracała się, by zapytać, czy mamy zapięte pasy i czy chcemy już ciasteczka. Miała tę minę jeszcze długo po przekroczeniu granicy stanu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej