Denim blue - ebook
Denim blue - ebook
Dorastanie w czasach PRL-u nie jest łatwe. Trzeba uważać na to, co się robi i mówi, bo ściany mają uszy, a pytań przecież nie ubywa. Dlaczego nie można trzymać na balkonie koguta? Dlaczego sekretarz jest traktowany lepiej od zwykłego obywatela? I dlaczego tak trudno zdobyć zachodnie dżinsy?
Choć Zyga stara się, jak może, los ciągle płata mu figle. Jak nie apel, na którym dyrektor po raz kolejny ruga Zygę, to koleżanka roztrzaskująca jego ukochaną gitarę o bruk z zazdrości. Oby ta karma, o której mówił hipis, naprawdę istniała…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7672-745-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podając swój adres zamieszkania, Zyga odczuwał coś w rodzaju dumy. Nie opuszczała go od chwili, gdy na lekcji historii pani powiedziała, że nie powinni mieć absolutnie żadnych kompleksów jeśli chodzi o Kraków, bo Nowa Huta od początku miała być osobnym, niezależnym miastem, tylko po drodze coś nie wyszło, i ostatecznie została najmłodszą dzielnicą. Pani nieustannie powtarzała, że niewiele brakowało, aby na końcu najbardziej reprezentacyjnej alei, zwanej aleją Róż, stanął ogromny budynek przypominający Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, lecz z niewiadomych przyczyn do tego nie doszło. Za to często – ku uciesze dzieciarni – na wielkim trawniku pośrodku placu Centralnego pojawiały się krowy. Krowy pasły się również na łąkach rozciągających się za miejskim szpitalem, i ciotka Zygi często wychodziła, aby na nie popatrzeć i powspominać Kwiatulę i Krasulę, których – przeprowadzając się z siostrzeńcem i jego rodziną do Nowej Huty – w żaden sposób nie mogła zabrać ze sobą. I ilekroć ktoś jechał do Limanowej, gdzie ciotka pozostawiła swoje krowy, musiał przyrzec, że pozdrowi je od ciotki.
Gdybyśmy mieli ten nasz Pałac Kultury, bylibyśmy lepsi od Warszawy – myślał Zyga i wyobrażał sobie, jak piękne byłoby ich miasto, gdyby na szarych budynkach placu Centralnego, dostojnie wspartych na arkadach , pojawiły się płaskorzeźby i mozaiki.
Pani od rosyjskiego nie traciła nadziei i gdy całą klasą udawali się, by w Dniu Zwycięstwa złożyć kwiaty pod czołgiem stojącym obok siedziby ZBoWiD-u , zapewniała, że pewnego dnia na murach ukaże się cała historia przyjaźni ze Związkiem Radzieckim . Jednak murale i mozaiki, jakie zdobiły budynki radzieckich miast, nigdy nie pojawiły się na szarych ścianach budynków otaczających plac Centralny, podobnie jak Nowa Huta nie została osobnym, niezależnym miastem.
Ale i tak jadąc do Krakowa (tak zawsze mówiło się w rodzinie Zygi), trzeba było przejechać tramwajem numer cztery spory kawałek i odnosiło się wrażenie, że wysiada się w zupełnie innym świecie.
No i oczywiście Nowa Huta miała być miastem ludzi młodych, co według Zygi rozmijało się z prawdą. Na przykład babka Doroty miała lat osiemdziesiąt. Hodowała w piwnicy wieprzka tak długo, dopóki ktoś nie doniósł o tym na milicję. Milicja wieprzka skonfiskowała, pozostawiając urzędowy papier zaświadczający, że wszystko odbyło się zgodnie z literą prawa, ale rodzina Doroty była stuprocentowo pewna, że wieprzek został po prostu zjedzony, zgodnie ze swym przeznaczeniem. Wszystko działo się na drugim podwórku, gdzie na balkonach tuczono gęsi i kury, a pewnego razu na trawniku przed blokiem pojawiła się nawet koza.
Sam Zyga mieszkał na pierwszym podwórku, tam, gdzie osiedlono „inteligencję techniczną”, to znaczy inżynierów z rodzinami, architekta, kilku nauczycieli, milicjanta i tęgiego mężczyznę o nalanej twarzy, o którym mówiono, że jest sekretarzem .
Kiedy Zyga był w drugiej klasie, pani czytała im bajkę, w której występował krasnal Koszałek-Opałek zajmujący się pisaniem kroniki. I gdy Zyga spotykał na podwórku sekretarza idącego majestatycznym krokiem z dużą, skórzaną teczką w ręce, zawsze przypominał mu się krasnal z bajki.
Dlatego sekretarz nosił przezwisko Koszałek, a dorośli śmiali się z tego i mówili, że raczej Opałek, bo nie wiadomo, co może się przydarzyć komuś, kto narazi się sekretarzowi.
Na pierwszym podwórku rosły ładne, wysokie akacje, trawniki straszyły tabliczkami zakazującymi deptania, a wzdłuż alejki przecinającej podwórko stały zielone ławki. I kiedy tylko jakiś dzieciak ośmielił się przebiec podwórko na skróty, okno na pierwszym piętrze otwierało się i wysuwała się z niego głowa pani milicjantowej, cała w różowych, plastikowych wałkach.
– Wynocha! – krzyczała, aż rozeszło się echo. – Jazda mi stąd zaraz! Napisane, żeby nie deptać trawnika!
I było tak za każdym razem, gdy tylko ktoś ośmielił się wejść na trawnik.
Zupełnie inaczej było na drugim podwórku, gdzie mieszkali robotnicy i ohapowcy .
Tam nikt na nikogo nie wrzeszczał, a bywało, że na środku trawnika malownicza grupa grała w karty na pieniądze. Jednak po paru wizytach milicji grupa przeniosła się na pobliskie łąki rozciągające się za miejskim szpitalem.
– To byli bumelanci – szepnęła Elka, zwana z racji piegów Indyczym Jajem.
Zyga westchnął. Bumelanci zawsze kojarzyli mu się z jakimś egzotycznym plemieniem żyjącym według własnych praw, otaczał ich zapach papierosów, piwa i wolności. Tej ostatniej Zyga zazdrościł im z całego serca.
Niestety, po paru próbach zostania bumelantem zarobił dwóję z zachowania, a pani odbyła z jego ojcem rozmowę tak poważną, że jej ślady nosił na tylnej części ciała przez kilka dni.
– Kiedy będę dorosły, zostanę bumelantem! – wykrzyczał w czeluść piecyka gazowego, gdy ojciec poszedł na drugą zmianę, a matka zajęta była pastowaniem schodów na klatce.
Bo Zyga był jedynym robotniczym dzieckiem mieszkającym wśród inteligencji technicznej.
Stało się tak dlatego, że mieszkania, jakie pozostały do przydziału na drugim podwórku, były za małe dla ich sześcioosobowej rodziny (oraz królików, z którymi ciotka za żadne skarby nie chciała się rozstać), skutkiem czego rodzice Zygi otrzymali mieszkanie na parterze jednego z bardziej eleganckich bloków, gdzie matce powierzono funkcję dozorczyni. Musiała dbać o porządek na obu klatkach schodowych, jesienią zamiatać liście, a zimą odgarniać śnieg i posypywać solą chodnik przed wejściem.
Zyga jako najmłodszy nie musiał włączać się do pomocy, ale jego dwie siostry, kręcąc nosami, zamiatały i szorowały, w zależności od tego, co trzeba było zrobić.
Nie można jednak powiedzieć, aby ich trud był mu całkowicie obojętny – pewnego razu dorwał mieszkającą na pierwszym piętrze dziewczynkę i kilka razy solidnie ją kopnął, upominając, by wycierała buty.
Dziewczynka, rzecz jasna, rozryczała się na cały głos, masując obolałe cztery litery, a Zyga musiał ją przeprosić.
– A mówiłam, że z tej tyligencji nic dobrego nie wyjdzie – narzekała ciotka, głaszcząc rozwichrzone włosy Zygi. – Trzeba było na drugim podwórzu brać, jakoś by my się pomieścili. Ja nad grobem stoję, Lucynie już niedługo czas za mąż...
– Nie będę wychodzić za mąż – stwierdziła wieczorem Lucyna, udając, że mówi pacierz.
– To co będziesz robić? – zapytała Ewa.
– Będę piosenkarką – oświadczyła Lucyna, ściągając kołdrę na swoją stronę.
Siostry Zygi zajmowały jedno łóżko, a on sam spał na wąskiej kozetce, którą za dnia zastawiano stołem.
Rodzice spali w dużym pokoju, a ciotka w przedpokoju, i chcąc przejść do łazienki, Zyga musiał przeciskać się obok jej łóżka.
– Czy to kostucha po mnie idzie? – pytała za każdym razem, gdy zdarzało mu się ją obudzić.
Kiedy Zyga był mały, bał się kostuchy straszliwie, a gdy nieco podrósł, ośmielał się pyskować:
– Żeby już przyszła, to będzie spokój. I więcej miejsca.
Ale tak naprawdę bardzo kochał ciotkę, bo gdy chorował, opowiadała mu o wojnie i o Niemcach – jak to wujek zawsze zdołał ich wyprowadzić w pole i tylko raz mu się nie udało, i, biedak, został w polu.
– Jak dorosnę, będę lał Niemców – obiecał Zyga ciotce, a ta pogłaskała go po policzku i dała dwa złote, żeby kupił sobie coś słodkiego, jak wyzdrowieje.
Pierwszym Niemcem, którego zlał, był synek inżyniera z NRD , ale tym razem nie było skargi. Butny smarkacz wytarł nos o rękaw bluzy i zaszwargotał po niemiecku coś, co Zyga od razu zapamiętał.
– Polnisze szwajne – powtórzył ciotce Zyga, a ta aż poczerwieniała na twarzy.
I z pewnością ruszyłaby pomścić Zygę, ale po drugiej stronie zaczęła się jakaś awantura, i ciotka zatrzymała się przy oknie.
– A, to o tę kurę chodzi – powiedziała, a Zyga odetchnął z ulgą, bo już wyobrażał sobie ojca wymierzającego mu sprawiedliwość.
I byłoby to podwójnie bolesne, ponieważ ośmioletni Zyga zdawał sobie sprawę z wielu rzeczy, o które go nie podejrzewano. Choćby z tego, że gdyby afera z synem inżyniera wyszła na jaw, to konsekwencje mogły być równe wybuchowi kolejnej wojny światowej.
– Ale przecież to są ci dobrzy Niemcy – poskarżył się wieczorem siostrze.
– Nie ma dobrych Niemców – szczeknęła z przedpokoju ciotka i wszyscy byliby się pokłócili, gdyby nie matka, która kazała im się zamknąć, bo ojciec musiał się wyspać przed zmianą. Od tej pory Zyga szerokim łukiem omijał blok, w którym mieszkali zagraniczni eksperci, po części aby nie wystawiać się na pokuszenie, a po części by synek inżyniera przypadkiem nie wystawił go swemu tacie.
Zresztą, na podwórku było więcej ciekawych rzeczy do roboty niż wywoływanie kolejnego konfliktu polsko-niemieckiego. Można było rzucać kamieniami do mieszkających po drugiej stronie ulicy Cyganów albo, siedząc pod hotelem robotniczym, słuchać, jak ohapowcy śpiewają piosenki o Nowej Hucie.
O Krakowie co prawda też były jakieś piosenki, ale sam fakt, że Nowa Huta, która miała stać się odrębnym miastem, doczekała się piosenek o sobie, był czymś naprawdę wyjątkowym.
– O Nowej to Hucie piosenka! – wydzierał się Zyga.
– Zamknij się – mruknęła trochę niewyraźnie Lucyna, bo upinała sobie kok, trzymając w ustach szpilki do włosów.
– O nowej to Hucie melodia!
Ewie wydzieranie się brata w ogóle nie przeszkadzało, a nawet w pewnej chwili stwierdziła, że Zyga ma lepszy słuch niż Lucyna.
– A taka jest prosta i piękna...
Lucyna podciągnęła wąską, czarną spódniczkę i spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
– Majtki ci widać – orzekła Ewa. – Różowe.
– Jakbyś nie była lepsza – odparowała Lucyna. – Kto się przebiera w piwnicy, może ja?
– I taka jak Huta jest nowa!!!
Zyga zeskoczył z parapetu i śmignął jak kot, uchylając się przed ręką siostry. Zwinnie przecisnął się obok łóżka ciotki i wpadł do kuchni.
Na stole stał garnek z kompotem z rabarbaru. Nalał sobie pełen kubek.
– Chłopak z gitarą byłby dla mnie parą – dobiegło zza okna. To Lucyna zdążyła już wyjść z domu.
– Chodzi do Kolorowej – powiedziała Ewa takim tonem, jakby Zygę mogło to interesować. Wzruszył ramionami. – Tam chodzą wszyscy bikiniarze – dodała, a na jej twarzy pojawił się jakiś taki głupi wyraz.
Zyga ze zrozumieniem pokiwał głową. O bikiniarzach wiedział sporo. Nosili włosy postawione na wodę z cukrem, spod przykrótkich spodni widać było im kolorowe skarpetki, śpiewali piosenki, w których bez przerwy powtarzało się „je-je-je” i wszyscy bez wyjątku byli wrogami ustroju.
Na początku Zyga nie bardzo rozumiał, jak wrogiem ustroju może być Polak, bo wróg kojarzył mu się z Niemcem z RFN-u , ale pewnego dnia pani opowiedziała całej klasie o kułakach , walce klasowej i zgniłym Zachodzie .
Jednak w głębi serca Zyga był przekonany, że bikiniarze nie zrobią Lucynie nic złego. Nie wiedział do końca, z czego brało się owo przekonanie, ale jego zdaniem siostra była absolutnie bezpieczna.
Niestety, ojciec Zygi był przeciwnego zdania i któregoś piątkowego wieczoru zamiast położyć się spać po zmianie, udał się do Kolorowej, skąd przyprowadził płaczącą Lucynę i całe podwórko słyszało, jaką – inną od estradowej – wróży jej karierę.
– Panie Gołębiowski, tak nie wolno – upomniała ojca nauczycielka z pierwszego piętra.
– Moja córka, moja sprawa – odburknął ojciec.
– To o wyrazy chodzi – wyjaśniła nauczycielka i ojciec nieco się rozchmurzył.
– No ale jak nazwać taką... – zaczął i urwał, bo na korytarzu pojawił się Koszałek.
– Do ZMP zapisać – zagrzmiał, aż rozeszło się echo. – Znajdzie właściwą drogę.
Kiedy wieczorem przy kolacji ojciec wspomniał o ZMP, rozpętała się istna burza.
– Oni do kościoła nie chodzą – lamentowała ciotka – i Boga w sercu nie mają. Niczego dobrego dziewczyny nie nauczą. I na ślub kościelny patrzą krzywo.
– Ale zabronić to jeszcze nie zabronili, a Filusowa mówiła, że jakiś chór tam mają – wtrąciła matka. – Może niech śpiewa, to jej czas zajmie.
– To i w kościele zaśpiewa, jak lepszy czas nastanie – rozmarzyła się ciotka. – Przecie obiecali, że nam kościół wybudują. Słowa dotrzymać muszą.
W ten sposób wokalna kariera Lucyny została uratowana i po wakacjach siostra Zygi wstąpiła do chóru w domu kultury.
– A może by tak Zygmusia posłać na muzykę? – zaproponowała któregoś dnia po próbie chóru. – Niech gra na czymś.
Zyga poczuł, jak przenika go dreszcz.
– Na akordeonie – zadecydował ojciec. – Instrument poręczny, a i na weselu zagrać może.
– Gdzie teraz masz wesela – odezwała się ciotka. – Teraz to na papier żyją...
Ojciec udał, że nie słyszy, i już następnego dnia z samego rana zapisał Zygę do ogniska . Akordeon pojawił się w domu na drugi dzień i kosztował ojca jakąś fuchę.
I – co Zyga wspominał ze łzą w oku – dzień ten na zawsze odmienił jego życie.
Do tej pory egzystencja Zygi składała się głównie z chodzenia do szkoły, kopania piłki po lekcjach lub gry w zośkę na podwórku.
Teraz zaś, w wieku lat trzynastu, wkraczał w inny świat, do którego – jego zdaniem – mieli wstęp jedynie wybrani.
Teza o wybranych potwierdziła się, gdy w grupie czekających na swoje zajęcia rozpoznał syna milicjanta i dziewczynkę z sąsiedniego bloku. Oczywiście udał, że ich nie poznaje, zajęty wycieraniem rękawem futerału piekielnie ciężkiego i nieporęcznego instrumentu.
Szybko okazało się, że Zyga posiada talent muzyczny, bowiem pod koniec września płynnie wygrywał Fale Dunaju, podśpiewując przy tym: „Umpa-pa, umpa-pa, umpa-pa-pa”, co doprowadzało Lucynę do białej gorączki.
Po Falach Dunaju przyszła kolej na piosenki, które zaprezentować miał na szkolnej akademii z okazji rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej, kiedy to w białej koszuli i z czerwoną chustą zagrał Katiuszę, wzbudzając ogólny entuzjazm, a pani od historii wzruszyła się do tego stopnia, że miała w oczach najszczersze łzy.
Mijał czas i Zyga występował na wszystkich szkolnych akademiach, wzbogaciwszy repertuar o Ciemną noc i Podmoskiewskie wieczory.
Jako ulubieniec pani od historii cieszył się większą niż jego koledzy swobodą, do tego stopnia, że wybaczono mu pewien karkołomny pomysł, na jaki wpadł podczas wizyty Fidela Castro w czerwcu, tuż przed wakacjami. Kubański przywódca postanowił odwiedzić szkołę noszącą imię Rewolucji Kubańskiej, a w uczniowskim komitecie powitalnym znalazł się oczywiście Zyga.
Drżąc z podniecenia, przyglądał się wysokiemu, brodatemu mężczyźnie, który wysiadł z błyszczącego, czarnego samochodu.
Mężczyzna przyjął kwiaty od jednej z uczennic starszej klasy i po kolei uścisnął dłonie całemu komitetowi powitalnemu.
Szczególnie zaś mocno uścisnął dłoń Zygi, a przynajmniej ten odniósł takie wrażenie, i uskrzydlony tym silnym, męskim uściskiem porwał z ziemi akordeon i zaintonował:
– Pije KUBA do Jakuba – ze szczególnym naciskiem na „Kuba”. Na twarzy brodatego mężczyzny pojawił się uśmiech, i gdy komitet powitalny spontanicznie dołączył do Zygi, przywódca narodu kubańskiego zaczął klaskać, a razem z nim towarzyszący mu ochroniarze i cała reszta gości.
Na twarz dyrektora szkoły powróciły naturalne kolory, a nauczycielka historii najpierw wykręciła lewe ucho Zygi tak, że do oczu napłynęły mu łzy, a potem zawyrokowała:
– Jeżeli nie skończysz w więzieniu, zajdziesz wysoko.
Przez cały tydzień Zyga paradował w glorii chwały i zazdrościli mu wszyscy.
Ale najważniejszym wydarzeniem było to, że na jednej z przerw obiadowych do Zygi podeszła Czarna Owca. Zaliczano ją do najładniejszych dziewczyn w szkole i na dodatek nosiłaprawdziwe, wycierane, zachodnie dżinsy. Pojawiła się w szkole we wrześniu i jako „nowa” stała się od razu obiektem zainteresowania zarówno chłopców, jak i dziewczyn.
Naprawdę nazywała się Katarzyna Czarnowska, ale kiedy wychowawczyni zapytała ją o nazwisko, Czarna Owca miała usta pełne gumy do żucia donald i zamiast „Czarnowska” wychowawczyni usłyszała „Czarna Owca”.
A jak trafna była owa pomyłka, wszyscy mieli przekonać się w niedługim czasie.
– Fajnie wymyśliłeś z tą Kubą – stwierdziła.
Zyga wzruszył ramionami.
Czarna Owca usiadła na parapecie i przykleiła gumę do doniczki z paprotką. Tego dnia Zyga odniósł jej teczkę na przystanek tramwajowy.
Bo Czarna Owca mieszkała na obrzeżach dzielnicy, za stadionem sportowym, i to nie w bloku, ale w domku jednorodzinnym. I – czego nie wiedział nikt poza Zygą – jej ojciec był badylarzem.
To znaczy, że za domem Czarnej Owcy stały trzy szklarnie, w których jej rodzice uprawiali sałatę, a jesienią chryzantemy. I na dodatek starszy brat Czarnej Owcy jeździł taksówką.
Zyga powrócił do domu w takim stanie ducha, że matka przyjrzała mu się podejrzliwie, a potem kazała mu chuchnąć.
– A może wącha klej – powiedziała Ewka.
Jej chłopak, którego starannie ukrywała przed rodzicami, był prawdziwym hipisem: nosił długie włosy, koszule w kwiatki i dzwony tak szerokie u dołu, że wyglądały jak falbanki przyszyte do zwyczajnych dżinsów. I od tego chłopaka Ewka dowiedziała się o wąchaniu kleju, ale oczywiście ani on, ani ona nigdy tego nie robili.
Za to – co Zyga widział kilka razy – całowali się i palili papierosy, siedząc na ławce pod przedszkolem.
– A może się zakochał – stwierdziła Lucyna i Zyga musiał przyznać, że była naprawdę biegła w sprawach sercowych.
Następnego dnia Czarna Owca przyniosła do szkoły czekoladę, jakiej Zyga nigdy w życiu nie widział na oczy – była trójkątna i biała, ale smakowała tak jak prawdziwa.
– Toblerone – przeczytał Zyga. – Masz kogoś na Zachodzie?
Słowo „Zachód” wymówił nieco ciszej. Czarna Owca pokręciła głową.
– Pewex – mruknęła.
O pewexach Zyga oczywiście wiedział. Można tam było kupić za dolary wszystko, czego nie można było dostać w normalnych sklepach. Ale Zyga nigdy w życiu w pewexie nie był.
Nie mówiąc już o tym, że nigdy w życiu nie jadł niczego, co zostałoby tam kupione.
Kładąc się do snu, myślał o białych czekoladach i wytartych dżinsach Czarnej Owcy, i gdy zbliżały się jego urodziny, nieśmiało bąknął coś na temat nowych spodni.
– Słusznie – zauważył ojciec, patrząc na syna, który z początkiem zimy zaczął niepokojąco szybko rosnąć i nie miał najmniejszego zamiaru przestać.
– Tata... – zaczął nieśmiało Zyga.
Ale ojciec zakończył już dyskusję z synem i obraz prawdziwych zachodnich dżinsów prysnął jak bańka mydlana.
Zapewne – myślał z goryczą Zyga – matka dowie się, gdzie rzucili teksasy i...
Teksasy, spodnie szyte na modłę wranglerów czy levisów, były kiepską próbą naśladownictwa tychże. Splot materiału jedynie przypominał prawdziwy denim, a na nitach przy kieszeniach nie było żadnego firmowego napisu.
I do końca życia będą tylko teksasy – pomyślał, dziękując za urodzinowy prezent z nieszczerym uśmiechem.
Spodnie były sztywne, odstawały w pasie tak, że trzeba było przytrzymywać je paskiem, i jedynym plusem był granatowy kolor, ponieważ zdarzały się również brązowe, zielone czy wręcz w kolorze bordo.
Farba, jakiej użyto do nadania im koloru, była niewątpliwie superjakości, bo nawet po kilku praniach spodnie nie zmieniły barwy, przy okazji farbując dwie pary skarpetek, podkoszulek i chustkę do nosa, którą Zyga zapomniał wyjąć z kieszeni.
Pewnego wieczoru, kiedy Lucyna była na ostatniej próbie chóru, Ewa paliła papierosy ze swoim Hipisem, matka z ciotką wybrały się po cichu do kościoła, a ojciec nie wrócił jeszcze z pracy, zdesperowany Zyga spryskał spodnie wodą i, położywszy je na podłodze w łazience, wziął do ręki pumeks, którego matka używała do szorowania pięt.
Tarł długo i wytrwale, aż wytarł sporej wielkości dziurę powyżej kolana. Ku swemu zadowoleniu dostrzegł, że materiał w kilku miejscach zmienił kolor.
Rozwiesił dżinsy na kaloryferze i usiadł na parapecie. Był nieprzyjemnie zimny, za to z okna widać było całe podwórko.
Zyga spojrzał na sąsiedni blok i z żalem powrócił do czasów, kiedy na balkonach stały klatki z kurami albo z królikami. Szczególnie dobrze pamiętał koguta będącego dumą swego właściciela – pianie okazałego ptaka budziło dwa podwórka o wschodzie słońca i pewnego dnia obudziło nawet posterunek milicji.
Jako że właściciel koguta był jednym z cenionych majstrów, otrzymał najpierw upomnienie, które zlekceważył. Kiedy zaś dowiedział się, że ptak ma być służbowo skonfiskowany, osobiście uciął mu łeb.
Podczas gdy majstrowa, siedząc na balkonie, skubała koguta, majster, wypiwszy odrobinę za dużo, stał pod blokiem i złorzeczył władzy ludowej, co to nikomu, nawet kogutowi, żyć nie da.
– Staszeczku, na Boga, zamknij się, bo jeszcze kto doniesie – lamentowała majstrowa. – Na koguta donieśli, to i na ciebie doniosą...
– Nie dam sobie łba uciąć, o nie – zastrzegł się majster i wzorem Rejtana szarpnął flanelową koszulę. – Pijcie robotniczą krew!
Ale kiedy w oknie pokazała się głowa w różowych wałkach, majster dziwnie się uspokoił, splunął w kierunku sąsiedniego bloku i poszedł w stronę łąki zagrać w oczko z bumelantami.
I – jak powiadano – nie tknął rosołu, choć był z niego kawał chłopa, co to lubi sobie pojeść.
Dla Zygi wszystko to było bardzo dziwne, bo kiedy nadchodziły święta Bożego Narodzenia, co najmniej w kilkunastu oknach wisiały zające. Wisiały sobie głowami w dół, i Ewka, która zawsze była bardzo wrażliwa, starała się nie patrzeć w górę. I pewnie dlatego w oknie Zygi nigdy nie zawisł zając.
Za to w wannie przez kilka dni, do samej Wigilii, pływał karp i nie można było się wykąpać.
O zniszczone – zdaniem matki – dżinsy rozpętała się straszliwa awantura.
– Nie kupię gnojowi niczego do września – orzekł ojciec i zdzielił syna w ucho tak mocno, że aż zadzwoniło.
Jednak Zyga, urodzony optymista, odnalazł w owej groźbie niewątpliwy plus. Do września, czyli do początku roku szkolnego, spodnie mają szansę wytrzeć się w sposób naturalny.
Ale jak zwykle świat postanowił spłatać mu kolejnego figla.
– Z dziurą przecie chodzić nie będzie – orzekła ciotka. – Da się łatę i jeszcze długo ponosi. A we wrześniu...
Zyga poczuł, jak przenika go zimny dreszcz. Łata! Toż nawet Cyganiaki zza ulicy nie paradowały w łatanych portkach. Od tej pory żył w podobnym napięciu jak właściciel koguta – kładąc się do snu, chował spodnie pod poduszkę i bywało, że budziły go jakieś podejrzane szelesty. Sprawdzał wtedy, czy spodnie znajdują się tam, gdzie je włożył, i ponownie zapadał w sen.Przypisy
- Arkady – element architektoniczny składający się z dwóch podpór (kolumn, słupów lub filarów), które zostały połączone u góry łukiem.
- ZBoWiD – Związek Bojowników o Wolność i Demokrację, organizacja zrzeszająca kombatantów.
- Przyjaźń Polsko-Radziecka – deklarowana na akademiach ku czci, pie- lęgnowana poprzez korespondencję z kolegami i koleżankami z Kraju Rad, czyli Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
- Sekretarz – funkcjonariusz aparatu partyjnego niższego szczebla; człowiek podejmujący ważne, ostateczne decyzje, np. w zakładzie pracy.
- Ohapowiec – członek Ochotniczych Hufców Pracy.
- Bumelant – ktoś, kto uchyla się od pracy.
- NRD – Niemiecka Republika Demokratyczna (1949-1990), dawne państwo na terenie byłej radzieckiej strefy okupacyjnej, tu mieszkali „dobrzy Niemcy”.
- Polnisze szwajne (niem. właśc. Polnische Schweine) – „polska świnia”; obraźliwe określenie Polaka, relikt okupacji hitlerowskiej.
- Kolorowa – najpopularniejsza nowohucka kawiarnia.
- RFN – Republika Federalna Niemiec (1949-1990).
- Kułak – tępiony w PRL-u bogaty gospodarz.
- Zgniły Zachód – określenie używane z upodobaniem przez ówczesne władze PRL-u oznaczające całą resztę świata na zachód od państw tak zwanej demokracji ludowej. Miało zohydzić wszystko to, co nie było ludowo-socjalistyczne – muzykę, ubrania, styl życia – ale odnosiło skutek przeciwny do zamierzonego.
- ZMP – Związek Młodzieży Polskiej, polski odpowiednik sowieckiego Komso- mołu, czyli społeczno-politycznej organizacji młodzieży radzieckiej.
- Ognisko – instytucja prowadząca zajęcia kulturalne lub oświatowe.
- Fidel Castro był w Polsce w czerwcu 1972 roku.
- Donald – zachodnia guma do żucia w różowym kolorze o intensywnym smaku i zapachu. Do każdej dołączony był maleńki obrazek-komiks o Kaczorze Donaldzie i jego przyjaciołach. Obrazki kolekcjonowano, wymieniano, były nieoficjalnym środkiem płatniczym w szkołach podstawowych.