- W empik go
Diabeł to czarny pies - ebook
Diabeł to czarny pies - ebook
[O KSIAŻCE]
„Nigdy nie chciałem rozsądnej śmierci” ‒ wyznaje Maros, węgierski korespondent wojenny, który na kartach książki Diabeł to czarny pies przemierza Afrykę i Bliski Wschód. Pojawia się wszędzie tam, gdzie konflikt zbrojny nierozłącznie splata się z codziennym życiem, a dotknięci tragedią ludzie tracą rozum, wiarę, wolę życia. Reporterski obiektyw Marosa zawsze jest bowiem wycelowany w jednostkę ‒ doprowadzonego do obłędu żołnierza Legii Cudzoziemskiej, nastoletniego męczennika, zrutyniałych pracowników organizacji humanitarnych, walczącego z przesądem imama, pogodzoną ze śmiercią reporterkę, świątobliwego muzułmanina, który nagle wyrzeka się Boga... I w niego samego, w korespondenta wojennego, który stopniowo osuwa się w amoralność i apatię.
Powstałe z połączenia faktów i fikcji opowieści zachwycają pełnokrwistym językiem, świetnie skrojoną fabułą i wyczuloną na szczegół narracją. Kto z nich przemawia? Czy fikcyjny fotoreporter Maros? Czy pisarz Sándor Jászberényi? A może po prostu człowiek, który pewnego dnia ujrzał oblicze zła.
[O AUTORZE]
Sándor Jászberényi (1980) ‒ węgierski pisarz, poeta i dziennikarz. Główny reprezentant nurtu gonzo na Węgrzech. Jako korespondent relacjonował wydarzenia z różnych frontów i stref wojennych Afryki i Bliskiego Wschodu: od walk w Bengazi przez rewolucję w Egipcie aż po nękany wewnętrznymi konfliktami Jemen. Oprócz tomu Diabeł to czarny pies wydał także reportaż na temat Arabskiej Wiosny Budapest-Kairó – Egy haditudósító naplója (Budapeszt-Kair: dziennik korespondenta wojennego), tomik wierszy Rossz versek (Kiepskie wiersze) i zbiory opowiadań: uhonorowane Nagrodą Libri A lélek legszebb éjszakája (Najpiękniejsza noc duszy) i A varjúkirály (Król wron). Mieszka w Budapeszcie i Kairze.
[O TŁUMACZCE]
Karolina Wilamowska (1988) ‒ tłumaczka i redaktorka, absolwentka polonistyki i hungarystyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz studiów podyplomowych z przekładu literatury węgierskiej prowadzonych przez Instytut Balassiego w Budapeszcie. Na język polski przetłumaczyła m.in. Kwiatożerców László Darvasiego, Wykorzenionych Szilárda Borbélya, książkę wspomnieniową Kobieta na froncie autorstwa Alaine Polcz i powieść Györgya Konráda Kurator, za którą otrzymała nominację do 17. Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii przekład. Mieszka w Warszawie.
***
„Jelen mű kiadása a Petőfi Literary Fund magyar irodalmat népszerűsítő célkitűzése szerinti együttműködés keretén belül valósult meg.”
“The publication of this work was carried out within the framework of the cooperation according to the objective of the Petőfi Literary Fund promoting Hungarian literature.”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-97-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem chory. Czuję cały swój układ nerwowy, każdą jedną komórkę. Pulsuje mi w skroniach. Przeszywa mózg. Uciska, tętni, boli. Moje wargi są spękane, jakbym od wielu dni nie miał wody w ustach.
Jeszcze przed chwilą patrzyłem apatycznie na przesuwającą się za oknem skalistą pustynię. Teraz, gdy odwracam głowę, krajobraz podąża za mną. Rozciąga się jak dźwięk na starej kasecie wideo.
Nie wiem, gdzie się zaraziłem. Może w czasie przeprawy przez Jezioro Nasera? Gnaliśmy na złamanie karku, żeby zdobyć bilet na prom od strony egipskiej. Pamiętam, że na targowisku dopadło mnie pragnienie, więc napiłem się z jednego z glinianych garnków wystawionych dla przechodniów. Tak, to mogła być woda. Woda z zielonego jeziora.
Ale możliwe, że doszło do tego jeszcze w Abudży. Zatrzymałem się tam w podrzędnym hotelu o nazwie Meczko. W wilgotnym pokoju sypał się tynk, nie było siatek w oknach ani moskitiery nad łóżkiem. Tej nocy setki insektów wysysały moją krew, podczas gdy za oknem hałaśliwie przetaczała się pora deszczowa.
Równie dobrze mogło to być powietrze w Kinszasie, Mombasie lub Adenie. Albo karaluchy, które wypełzają nocą z zakamarków hotelowych pokoi, uściski dłoni lub noce spędzane z obcymi kobietami, ponieważ w tropikach można zarazić się od wszystkiego.
Ten, kto tu żyje, wie, że nie zdoła uchronić się od choroby. Wie, że choćby miał organizm ze stali, kontynent prędzej czy później zatopi w nim zęby.
Oczywiście istnieją preparaty o działaniu profilaktycznym, ale mają tak poważne skutki uboczne, że człowiek przestaje je zażywać. Kto wytrzyma nieustanne mdłości i odruch wymiotny w czterdziestu stopniach, kiedy podniebienie jest suche jak papier, a od dusznego, wilgotnego powietrza płuca palą żywym ogniem.
Nie. Jeśli mieszkasz w tropikach, nie próbujesz ustrzec się choroby, ale ją przeżyć. Przygotować się na nią jak na coś nieuniknionego.
Tutaj szczepienia na niewiele się zdadzą. Pamiętam, jak w zaryjskim szpitalu dla gruźlików i trędowatych z dumą i z pewnością siebie tłumaczyłem lekarzowi, z którym przechadzaliśmy się wśród łóżek uśpionych pacjentów, że nie potrzebuję maski, bo jestem zaszczepiony.
– Na to nie ma szczepionki – powiedział, po czym dodał, że gruźlicy w ostatnim stadium choroby są usypiani, żeby się nie udusili.
Większość afrykańskich chorób powoduje wysoką gorączkę. A kiedy pojawia się gorączka, czas staje w miejscu. Zatrzymują się wskazówki zegarka na ręku, wiatr przestaje rozwiewać piasek. Człowiek zostaje sam na sam ze swoim ciałem. Tym, które właśnie go zdradziło.
Podróżuję z kobietą, która nazywa się Zeinab i pochodzi z plemienia Furów. Płacę jej pięć dolarów dziennie za miłość. Wiąże się z tym cały rytuał. Rano, po tym, jak skończymy się kochać, Zeinab podchodzi do plecaka i wyciąga skórzaną portmonetkę, staje z nią przede mną i mówi: „Mamy nowy dzień, więc płać”. I ja płacę. Uśmiecha się, w porannym świetle błyszczą jej białe zęby. Jesteśmy razem jakieś dwa miesiące. Myślę, że się we mnie podkochuje i już od dawna nie muszę jej płacić, ale i tak płacę, żeby na koniec zaoszczędzić sobie szantaży.
– Zabierzesz mnie do swojego kraju, żebym zobaczyła śnieg, prawda?
– Zabiorę.
– I tylko żartowałeś, że nie masz duszy?
– Żartowałem.
– Bo bez duszy nie mógłbyś pójść do nieba lub do piekła.
– Skąd pomysł, że gdziekolwiek się wybieram?
– Bo ty ciągle gdzieś jeździsz.
– I?
– Nic, nie dlatego to mówię. Lubię z tobą jeździć, kochać się, pić piwo i śnić piękne, opiumowe sny.
Zauważa, że coś jest ze mną nie tak, i mówi o tym kierowcy. Ten nazywa się Abd as-Sabur i prowadzi na bosaka. Nająłem go w Chartumie, żeby zawiózł mnie do Sawakinu, bo chciałem zobaczyć zło na własne oczy. Zeinab opowiadała mi, że to nawiedzone miejsce, gdzie nocą diabeł przysiada człowiekowi na piersi. Poza tym jest wojna domowa, plemiona się przenoszą – powinienem o tym napisać.
Kobieta zwraca się do mnie, ale nie rozumiem, co mówi. Słyszę tylko bełkot. Wciska mi do ręki plastikową butelkę z wodą, podnoszę ją do ust i piję. Woda musi być ciepła, ale mnie wydaje się lodowato zimna, mrozi mi przełyk. W spojrzeniu Zeinab widzę lęk, łzy stają jej w oczach, zaczyna recytować Koran. W Afryce jak trwoga, to do Boga. Kiedyś byłem świadkiem sytuacji, jak nagi Sudańczyk w czasie policyjnej obławy na burdel w Kairze zaklinał się na Koran, że znalazł się w tym miejscu przypadkiem.
Abd as-Sabur odwraca się w moją stronę. Drętwieje z przerażenia. Nie rozumiem dlaczego, dopiero po chwili dostrzegam swoje odbicie w lusterku. Moje oczy są krwistoczerwone, źrenice zniknęły.
Nasz czarny, trzydziestoletni ford zjeżdża z głównej drogi i kieruje się do pobliskiej wioski. Na horyzoncie ukazują się jakieś lepianki, ubita, czerwona gleba i stadka kóz. W drzwiach nędznych chatek stają ludzie i patrzą, jak zatrzymujemy się na środku wioski.
– Wszystko będzie dobrze – mówi Zeinab.
Odpowiadam jej po węgiersku, przy czterdziestotrzystopniowej gorączce człowiek zapomina w gębie każdego języka poza własnym.
Abd as-Sabur otwiera drzwi, próbuję wysiąść. Moje mięśnie są sztywne i napięte, nie mogę zrobić nawet kroku. Ból i wysiłek wyciskają mi łzy z oczu, w końcu padam twarzą na ziemię. W ustach czuję słony smak, nie wiem, może krwi. Podbiegają miejscowi, biorą mnie na ręce i zanoszą do jednej z lepianek. W środku panuje półmrok, dymi się i śmierdzi ekskrementami. Kładą mnie na ziemi obok paleniska.
– Halfan – jęczę. – Mam malarię, przynieście halfan.
Jakiś czarny mężczyzna z tatuażem na twarzy mówi, że najbliższe miasto leży sto pięćdziesiąt kilometrów stąd – tam też jest apteka.
Abd as-Sabur rusza natychmiast, ale przejazd tam i z powrotem tutejszymi drogami potrwa co najmniej do rana, czyli jakieś dwanaście godzin. Zeinab zaczyna płakać. Wie, że przez dwanaście godzin człowiek w tym miejscu może umrzeć tysiąc razy. A nawet więcej, jeśli jest obcokrajowcem.
Do twarzy jej ze łzami. Ramiączko jej bluzki zsunęło się, odsłaniając skórę. Przypominam sobie, że z początku nie chciała się ze mną kochać inaczej, niż leżąc na plecach na brudnym łóżku, pod włączonym wentylatorem. Zakrywała się prześcieradłem, pilnowała, żebym nie zobaczył jej ciała. Raz poszedłem za nią pod prysznic i dowiedziałem się, co tak chorobliwie skrywa. Chodziło o blizny zostawione przez ojca alkoholika, który ją bił i molestował. Na koniec zaś oślepł od wód Nilu i osiemdziesięciopięcioprocentowego aragi robionego ze środków balsamujących.
Kobiety przynoszą do lepianki wodę w glinianych naczyniach. Zeinab ściąga chustę z szyi, moczy ją i przeciera mi czoło. Krzyczę, żeby przestała, bo to boli.
Mam wrażenie, że unoszę się pół metra nad ziemią. Przez szparę wyciętą w dachu widzę bezchmurne niebo. Przyzwyczajam wzrok do błękitu. Po głowie chodzi mi węgierska piosenka, chyba nawet śpiewam ją na głos. Siedząca obok mnie staruszka żuje betel, zostawia na ziemi małe, czerwone kałuże śliny. Co jakieś dziesięć minut unosi mi głowę i poi kozim mlekiem. Nie mam siły protestować ani go wypluwać. Nie wiem, ile czasu minęło. W końcu otwierają się drzwi i wchodzi Zeinab z jakimś brodatym mężczyzną w dżalabii, który trzyma w ręku Koran.
W Sudanie w każdej wsi mieszka co najmniej jeden szejk i co najmniej jeden faki. Szejkowie leczą w oparciu o białą magię i Koran, natomiast faki swoją moc zawdzięczają mrocznym paktom z diabłem. W Chartumie kupiłem inskrypcję za dwadzieścia dolarów, która wszyta w ubranie miała chronić mnie od kul. Sprzedawali też takie przeciwko chorobie. Powinienem był jedną kupić.
– Ale on nie jest muzułmaninem – mówi do mojej kobiety, a ona wyciąga z portmonetki cztery pięciodolarowe banknoty i prosi, żeby mimo to spróbował.
Sadzają mnie, wkładają mi Koran pod pachę, a szejk zaczyna recytować sury, które mają wypędzić diabła. Ale nic ze mnie nie wychodzi. Nawet jeśli mam diabła za skórą, to siedzi tam od dawna, dobrze się okopał i prosty, wioskowy egzorcysta go nie wypłoszy.
Odwracam głowę na bok, widzę swojego ojca. Siedzi w brązowej marynarce i koszuli, patrzy na mnie surowo, po belfersku.
– Podwyższona temperatura ciała u większości kręgowców wspomaga działanie systemu immunologicznego. Ponadto hamuje rozmnażanie się niektórych szczepów bakterii chorobotwórczych – tłumaczy.
– Z pewnością masz rację, tato. – Kiwam głową.
– Tego chciałeś? Czego tu właściwie szukasz? – pyta.
– Jestem korespondentem wojennym. Moja praca polega na jeżdżeniu w takie miejsca.
Uśmiecham się mimowolnie, bo wiem, że to nieprawda, ale nie powiem tego ojcu, nawet jeśli jest on tylko gorączkowym omamem. Znika, ale ja nie przestaję się uśmiechać. Szejk przerywa recytację, Zeinab wybucha płaczem. W Darfurze, skąd pochodzi, panuje przekonanie, że chory, który zaczyna się uśmiechać, niedługo umrze. Łagodna śmierć to rzadkość w tych stronach, bardzo ją cenią.
Ale to nie dlatego się uśmiecham. Uśmiecham się, bo właściwie niczego nie żałuję. Nigdy nie chciałem rozsądnego życia. Nie chciałem być przykładnym obywatelem, nie chciałem rodziny, dziecka. I jedno, i drugie skończyło się dla mnie sromotną klęską. Odnajduję się tylko w czystych sytuacjach, takich jak śmierć i życie, a najlepiej czuję się wtedy, gdy pytania są proste, niezagmatwane przez odruchy konającej cywilizacji.
Kiedy unoszę głowę, uświadamiam sobie, że straciłem wzrok. Wszystko jest białe, oślepiająco jasne, jakbym patrzył prosto w słońce. Niczego już nie słyszę, całe życie przelatuje mi przed oczami. Nie czuję strachu.
Rozsądnej śmierci też nigdy nie chciałem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------