- W empik go
Diabli wzięli święty spokój - ebook
Diabli wzięli święty spokój - ebook
Irmina, wzięta pisarka, rozpoczyna Nowy Rok na oddziale chirurgii, gdzie poznaje niezwykle przystojnego lekarza, który jest skrytym wielbicielem jej twórczości. Jednak Jakubowi nie jest dane porozmawiać ze swoją idolką, ponieważ ta postanowiła uciec ze szpitala w dość niecodzienny sposób.
W tym czasie Alma, przyjaciółka Irminy, świętuje zakończenie roku w towarzystwie alkoholu, pod wpływem którego postanawia w nowym roku popełniać więcej szaleństw. Pierwszym z nich ma być zaproszenie do grona znajomych na Facebooku setek ludzi z całego świata, które nie pozostanie bez konsekwencji.
A gdy na progu mieszkania Almy staje jej były mąż ze swoim małym dzieckiem na ręku, rozpoczyna się ciąg niespodziewanych i szalonych wydarzeń, nad którymi chyba już nikt nie panuje.
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66332-57-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Grudniowe słońce, przebijając się przez gęste firanki, penetrowało bez skrupułów wschodnią część mieszkania Irminy Rubel. Intensywność promieni śmiało mogła dać złudzenie, że to nie pobudka w zimie, lecz w środku upalnego lata. Gdy jeszcze doda się treść pięknego, wypełnionego słońcem, winem i zielonymi wzgórzami snu o Toskanii, który zakończył się namiętnym pocałunkiem niczym finałowa scena romantycznego filmu, to można złudzeniu nadać znamiona rzeczywistości. Cokolwiek to znaczy...
Nic zatem dziwnego, że Irmina podniosła się z łóżka w doskonałym nastroju, z błogim uśmiechem, przeciągnęła się z kocim pomrukiem i niemal unosząc się w powietrzu, tanecznym krokiem trafiła do kuchni. W ciasnej przestrzeni wykonała jeszcze delikatny obrót, obijając się o róg miniaturowego stolika, i włączyła płytę Pink, by z rockowym przytupem zacząć ostatni dzień roku. No, może nie była to konkretna płyta ulubionej wokalistki, ale składanka zmontowana przez córkę sąsiadki, Martynę, parającą się komputerowym piractwem. Irmina, jako pisarka, brzydziła się tego rodzaju przestępstwem, ale w tym wypadku przymknęła oko. A nawet dwa. Na początek dnia popłynęły dźwięki „Lady Marmalade”, gdzie Pink śpiewała z Christiną Aguilerą i innymi artystkami o imionach czy pseudonimach niemożliwych do zapamiętania.
Irmina, wciąż pląsając, nastawiła swój przedpotopowy ekspres do kawy, przywieziony przez ojca z delegacji z nieistniejącego już NRD, i odsłoniła żaluzje, by słońce mogło swobodniej oświetlić kuchnię. Z miejsca podarowała sobie bezsensowny przegląd lodówkowych półek i kiedy Pink wraz z dziewczynami przeszła do refrenu, kobieta dołączyła do nich, głośno śpiewając: „Giuchie, Giuchie, ya ya dada...” i sięgnęła do szafki po herbatniki i słoik z miodem na wykończeniu. Grunt to pozostać w klimacie toskańskiego snu i zacząć od śniadania po włosku. Kawa i... coś słodkiego.
Rozkoszując się słońcem, kawą i ciasteczkiem, Irmina przeniosła się myślami do słonecznej Toskanii, gdzie właśnie montowała akcję swojej kolejnej powieści. Kiedy Pink przeszła do następnej piosenki „Whataya Want From Me”, pisarka przeniosła miejsce akcji do Katalonii. Ostatecznie słońca i gorących mężczyzn tam też nie brakuje, a włoskie klimaty już wykorzystała w dwóch innych powieściach. Natomiast w Hiszpanii jeszcze żadna z bohaterek się nie znalazła, więc najwyższy czas, by Irmina właśnie tam zawiodła i uwiodła swoje wierne czytelniczki. Bez wahania chwyciła jeden z notatników, których nigdy nie brakowało w zasięgu wzroku i ręki, i potoczyście nakreśliła scenę nad katalońskim urwiskiem.
„Tęsknie spoglądając w stronę wzburzonych fal, Ramona przypominała sobie ostatnią noc spędzoną z Raulem. Nadal czuła jego mocne ramiona oplatające ją niczym gęste pnącza, smak namiętnych pocałunków i gorący oddech podnieconego kochanka...”.
I wtedy w przedpokoju zadzwonił telefon. Obcy, nieznośnie terkoczący dźwięk brutalnie wyrwał pisarkę z twórczego zamyślenia, a sąsiadów niewątpliwie z błogiego snu.
Czerwony i pierwszy stacjonarny telefon w rodzinie terkotał tak nieznośnie, że nienawidziło go pół bloku mieszkalnego. Ostatni bastion komunizmu, jak określała stary tarczowy aparat jej przyjaciółka Alma. Cóż, nie bez racji. Pozostał niczym eksponat w skansenie, w który zamieniło się mieszkanie, gdy rodzice Irminy wraz z jej siostrą Matyldą wyjechali do Australii. Co prawda, gdy wyjeżdżali dwanaście lat temu, to ów telefon już był muzealnym eksponatem, ale stanowił nieprzerwany i tradycyjny kontakt z rodziną żyjącą na drugiej półkuli. Nikt inny nie dzwonił na numer stacjonarny.
Eksponat znów hałaśliwie zadryndał i Irmina wydała z siebie ciężkie westchnienie. Wsparcia nie dostarczyła jej nawet Pink, która właśnie przeszła do refrenu: „Just don’t give up. I’m workin’ it out. Please don’t give in, I won’t let you down”, więc pisarka z niechęcią oderwała się od katalońskiego wybrzeża i podniosła się z kuchennego taboretu, by odebrać połączenie z Australii.
Jedno spojrzenie na wiszący nad telefonem zegar z kukułką i zanim podniosła słuchawkę, ekspresowo przeliczyła, że w Sydney jest osiemnasta.
– Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!!! – ryknęła chóralnie rodzina z drugiej półkuli świata, zebrana przy słuchawce.
– Dzięki! – odpowiedziała Irmina. – Tylko że jeszcze macie sześć godzin, a ja czternaście.
– Owszem, ale w tym roku idziemy na party, więc wiesz... – wyjaśniła mama, odpędzając ojca od słuchawki charakterystycznymi syknięciami niezadowolenia.
– Daj mi z nią porozmawiać! – rzucił z pretensją pan Rubel, ale Irmina wiedziała, że nie ma na to szans, gdy mamunia przechwyci słuchawkę.
– Matylda i John nas zaprosili. Wiesz, będą rodzice Johna i jeszcze paru znajomych! Jestem taka podekscytowana! Musiałam do ciebie zadzwonić! Kto mnie tak dobrze rozumie, jak nie moja kochana córeczka! Och, żałuj, dziecko, że cię tutaj nie ma... Wiesz, kupiłam sobie taką sukienkę, tylko zupełnie nie jestem pewna, czy nie będzie zbyt... zbyt... frywolna! A może fikuśna?! Zbyt fantazyjna! Och, bo twój ojciec nie potrafi doradzić. Gdybyś go spytała o rodzaje wierteł, to... No i przypomniało mi się, Irminko, że miałam ci powiedzieć, że pani Ruth, ta nasza sąsiadka, zmarła w zeszłym tygodniu...
Pink nic tutaj nie pomogła. Irmina mogła jedynie żałować, że jest całkowitym przeciwieństwem swojej idolki, która niewątpliwie rozłączyłaby się już po życzeniach, buntowniczo przeklinając i może wypalając papierosa albo i skręta. A może nie? Tymczasem pani Roma uwielbiała opowiadać ze szczegółami, nierzadko odbiegając od tematu, rwąc wątki i zmieniając temat. Irmina natomiast nie potrafiła się od tej paplaniny uwolnić, jakby poskręcany kabel komunistycznego telefonu pętał ją i przytrzymywał na długi, bardzo długi czas monologu matki. Na szczęście obfitujący w szczegóły i opisy monodram Romy Rubel bezpardonowo przerwała Matylda.
– Życzę ci, abyś wreszcie znalazła takiego faceta, jak Roberto, Tino, Jan, Marcel, Piotr i jeszcze inni, których nie pamiętam z twoich dwudziestu powieści! – wykrzyknęła siostra w słuchawkę.
– Dwudziestu sześciu... – poprawiła niemal szeptem Irmina, ale nie czuła żalu, że ukochana Matylda nie pamięta liczby napisanych książek. – Ja też cię kocham! Udanej zabawy!
Połączenie zostało zakończone i Irmina mogła powrócić do swojej rzeczywistości.
Tymczasem płyta się skończyła, słońce przesunęło, kawa wystygła i nastrój diabli wzięli. Irmina poczuła się opuszczona nawet przez wenę, więc postanowiła ruszyć na spacer, który zawsze pozwalał uporządkować myśli i ułożyć plan kolejnej powieści. Zwłaszcza że nigdy nie zabierała ze sobą telefonu.
Godzinę później, ubrana w czerwoną kurtkę, czerwone adidasy, niebieską czapkę i takiegoż koloru spodnie, i po czubek głowy wypełniona nadzieją, Irmina otworzyła energicznie drzwi swojego mieszkania. Pragnąc przekroczyć próg, wysunęła stopę do przodu. Niestety, nie napotkała spodziewanej powierzchni płaskiej, ale potknęła się o coś, co spoczywało ciężko i nieruchomo na jej wycieraczce. Identyfikacja, co to takiego, nie była możliwa, bowiem pisarka wykonała popisowy lot nad przeszkodą, upadła na brzuch i piersi i w tak niesportowej pozycji zjechała po schodach na półpiętro.
– Aaaaaa!!! – ryczała potwornie podczas zjazdu.
Zamek kurtki pękł przy upadku, guziki bluzki odstrzeliły na stopniach, stanik zsunął się pod piersi dopiero na ostatnim stopniu. Pisarka sunęła w dół nie bez komplikacji, ale z bezpiecznie uniesionym podbródkiem, a zaplątane w rękawy ręce trzymały się sztywno wzdłuż ciała jak przy prawidłowej postawie gimnastycznej. Irmina dotarła na półpiętro poturbowana, nieludzko obolała i niemal pozbawiona odzieży od pasa w górę. Chłód posadzki nieco złagodził bolesne odczucia. Pisarka próbowała się podnieść. Daremnie. Ręce kurtka spętała na plecach, a nogi pozostały na schodach nieruchome i w żabim rozkroku.
– Boże! Złamałam sobie kręgosłup! – zaszlochała głośno z nosem na posadzce klatki schodowej. – Na pewno złamałam sobie kręgosłup!
Dodatkowe komplikacje sprawiała zsunięta na oczy czapka, ograniczająca pole widzenia i tym samym pogłębiająca rozpacz pisarki.
– Aaaaaaaa!!! – Irmina wydała potworny okrzyk pełen autentycznego bólu i nieskrywanego żalu, po czym przyzwoicie i zwyczajnie zemdlała.
Ocknęła się z narastającym w uszach potwornym krzykiem. W pierwszej chwili pomyślała, że to jej własny wrzask, o co by siebie nie podejrzewała. Na wszelki wypadek poruszyła ustami, aby stwierdzić stanowczo, że to nie one wydają takie krzyki. Uff! Co nie zmieniało faktu, że natężenie dźwięku stało się nie do zniesienia w tym samym stopniu, co ból w piersiach, biodrach i w lewym kolanie. W takim hałasie nie można było nawet spokojnie ocenić strat na zdrowiu, więc Irmina zdobyła się na nadludzki wysiłek. Obróciła się na plecy, ku swemu niebotycznemu zdziwieniu bez przeszkód, i wydarła się równie nieludzko:
– Ciszaaa!!!
Niemal natychmiast stało się zadość wykrzyczanemu życzeniu, a nad twarzą Irminy, już niezasłoniętą czapką, pojawiły się twarze pani Teresy i jej męża Zygmunta, sąsiadów z piętra niżej.
Akurat zasiadali do jajecznicy, gdy przez drzwi usłyszeli potworny wrzask. Skazane na wystygnięcie jajka kur z wolnego wybiegu musiały poczekać, bowiem pani Teresa nigdy nie odkładała na później zaspokajania ciekawości.
– Żyje! Ona żyje! Zyguś! – jęknęła radośnie pani Teresa i rzuciła się, by uściskać Irminę.
Przyciśnięta ponownie do posadzki pisarka, zdołała jedynie wydobyć z siebie złowrogie syknięcia i warknięcia z bólu. Wreszcie pani Teresa odsunęła się i rzuciła władczo do męża, którym rządziła niepodzielnie od czterdziestu lat małżeństwa:
– Zygmuś, pomóż mi ją podnieść!
Tymczasem pan Zygmunt stał oniemiały z na wpół otwartymi ustami i wzrokiem wbitym w wysunięte ze stanika, poobijane piersi swojej sąsiadki. Przełknął ślinę i głosem katatonika odparł:
– Nie mogę.
– Co nie mogę?! Ty nigdy nic nie możesz?! Ciamajda!!! – pani Teresa oparła ręce na biodrach, gotowa do łamania oporu męża.
– Ale kręgosłup... – wycedził sąsiad, nadal nie mogąc oderwać wzroku od nagich piersi.
– Co kręgosłup?! Co kręgosłup?! Zdrowy jesteś jak koń! Żaden kręgosłup ci nie dokucza!
– Pani Irmina może ma kręgosłup...
– Na pewno ma! A kto go nie ma!
Żona kompletnie nie dawała rozwinąć wypowiedzi, a i on nie nadawał się do zrozumiałego przekazania swoich myśli. W ogóle to marzył jedynie o zapaleniu ukrytego pod parapetem papierosa, bo widok piersi pisarki, nawet gdy zamykał oczy, natrętnie go prześladował. Natomiast leżąca nieruchomo Irmina, walcząc z falami bólu, czuła, że oszaleje, zanim ktokolwiek wezwie fachową pomoc.
– Kręgosłup może mieć uszkodzony – wydusił z siebie wreszcie pan Zygmunt, gdy kolejne zamknięcie powiek uwolniło go wreszcie od półnagości sąsiadki. – Nie wolno ruszać.
– Ale ona się rusza. Rusza się pani? – upewniła się pani Teresa i nachyliła się nad Irminą.
– Nie wiem... Wszystko mnie boli...
– Przekręciła się sama – przypomniała pani Teresa. – To może porusza pani teraz palcami, głową, nogami.
Irmina posłusznie poruszała, pomimo potwornego bólu. Wszystko działało, co ucieszyło nie tylko ją, ale i władczą sąsiadkę. Pan Zygmunt mimo to nie wydawał się przekonany.
– Widzisz! Widzisz?! – rzuciła pani Teresa w stronę męża, nie bez jadowitej satysfakcji i triumfalnego uśmiechu. – Bierz ją za bety i zanieś do łóżka. Wezwie się karetkę, bo przecież nie będą ją badać na klatce schodowej z cyckami na wierzchu!
Niestety, nic nie przebiegło zgodnie z planem pani Teresy.
A stało się tak. Po wniesieniu Irminy z niemałym trudem i głośnymi, potrójnymi stęknięciami na piętro, okazało się, że na wycieraczce pisarki leży na boku mężczyzna, głową zwrócony w stronę schodów, i śmiertelnie wytrzeszczone oczy wbija wprost w trójkę sąsiadów. Wszyscy zastygli, dokumentnie zaskoczeni i również wbili w niego swój wzrok.
– Jezuuu! – jęknęła wreszcie pani Teresa, puściła nogi Irminy, czym dostarczyła kolejnych obrażeń pisarce. – Nieżywy nieboszczyk!
Sanitariusze z wezwanej później karetki zabrali Irminę bezpośrednio z klatki schodowej. Tego dnia pisarka nie dotarła już do swojego mieszkania, a Nowy Rok przespała w szpitalnym łóżku, odurzona przeciwbólowymi lekami. Odurzona lekami została również pani Teresa, a pan Zygmunt rozmawiał z kolejnymi pojawiającymi się na ich klatce schodowej policjantami, mogąc niekonspiracyjnie palić swoje papierosy.3. Jak zaplanować porządne morderstwo albo udaną ucieczkę?
Pierwszą myślą, która dopadła Irminę po przebudzeniu w szpitalnej sali, było postanowienie, że przerzuci się na pisanie kryminałów. Po pierwsze trup już się pojawił. Sam, nieproszony i cudzy. Po drugie sama omal trupem nie padła. A po trzecie z powodu pierwszej twarzy, jaką ujrzała tuż po otwarciu oczu, należącej do odwiecznego wroga – Kuki Bednarskiej, której nienawidziła od dziecka i która przez niemal całe dotychczasowe życie musiała stawać na drodze Irminy, by je skutecznie uprzykrzać.
Pisarka zacisnęła zęby, a ból ustąpił pola wściekłości. Znajomość z Kuki rozpoczęła się od brzemiennej w skutki kłótni w piaskownicy przy bloku, gdzie obie mieszkały. Jako czterolatki rozpoczęły kopanie łopatkami w piasku, ale nagle poróżniła je kwestia własności wykopanego dołka, więc po bezskutecznych wymianach słów dla siebie obraźliwych, przeszły do argumentów na wiaderka i łopatki. Spór dwóch koleżanek próbował rozsądzić Pawełek, brat Kuki, ale w końcu oberwał, więc jako pierwszy i jedyny uderzył w potężniejący z każdą sekundą płacz. Obie dziewczynki tłukły się zawzięcie bez słowa czy krzyku. Zatem dopiero wrzask najmniej poszkodowanego Pawełka zaalarmował rodzicielki, które z niemałym trudem rozdzieliły swe latorośle. Zarówno Irmina, jak i Kuki wyszły na tym sporze kiepsko, bo z poszarpanymi sukienkami, wyrwanymi włosami, śladami pazurków na dłoniach i wreszcie ugryzieniami na przedramionach. Kwestia dołka pozostała nierozstrzygnięta, a wzajemna niechęć nie minęła z wiekiem. Wręcz przeciwnie – przybierała na sile albo raczej na złośliwościach. Pech chciał, że chodziły do tej samej klasy zarówno w szkole podstawowej, jak i średniej. I na szczęście po zakończeniu ogólniaka już nie widywały się codziennie, ale i tak nieustannie na siebie wpadały.
Tak jak i tego ranka, kiedy twarz Kuki pochylała się nad Irminą.
– Niemożliwe?! Żyjesz? – usłyszała pisarka od swego odwiecznego wroga.
– Całe szczęście, że mnie nie związali i mogę się bronić, gdy mnie przydusisz poduszką – odpowiedziała Irmina.
Dwie pacjentki z tego samego pokoju w przerażeniu, że pielęgniarka może i im zafundować taką podróż na tamten świat, podniosły się gwałtownie na łóżkach, pomimo świeżych szwów i łagodzonych lekami bólów.
– Szkoda poduszki – parsknęła Kuki. – Zresztą sama wyglądasz jak poduszkowiec...
Zaśmiała się przy tym tak demonicznie, że pozostałym słuchaczkom przeszły dreszcze po plecach.
– Cóż, a ty tutaj zapewne służysz za model układu kostnego człowieka? Zawsze to jakieś zajęcie dla takiego szkieletora jak ty. Masz w ogóle faceta? To jakiś pies na baby... czy na kości? – zarechotała Irmina, wzbudzając kolejną falę dreszczy u sąsiadek z sali.
– Rozumiem, że ty go nie masz, bo zanim się przebije przez tę warstwę tłuszczu, to straci zainteresowanie nie tylko tobą, ale i kobietami w ogóle. A może i życie.
Irmina już szykowała się do ciętej riposty, ale w tym momencie do pokoju weszła grupka bardzo młodych lekarzy, na czele z przystojnym brunetem z fryzurą à la Pierre Richard, o zielonkawych oczach i zniewalającym uśmiechu, który wyciskał dołeczki w jego policzkach. Wszyscy zamarli na swój widok.
Pierwszy ocknął się doktor Jakub Markowski, czyli ów przystojny brunet. Wczoraj wieczorem, gdy obejmował dyżur po spieszącym się na zabawę sylwestrową koledze i gdy tylko dowiedział się, że na oddziale chirurgii leży sama Irmina Rubel, której niesamowite romanse w głębokiej konspiracji czytał, wpadł tutaj, by ujrzeć pisarkę z bliska. W zachwycie przyglądał się uśpionej lekami kobiecie i zastanawiał się, jak porozmawiać, jak wyrazić swoje uwielbienie dla jej talentu. Na szczęście głośne chrapnięcie leżącej obok pacjentki po skomplikowanym złamaniu kostki przywróciło przytomność i jasność myśli doktorowi Markowskiemu. Opuścił salę, ale poprzysiągł sobie, że nie wypuści już ze swoich rąk tak wyjątkowej kobiety.
Dzisiaj, choć nie było to w zwyczaju szpitalnym w dni wolne od pracy, zwołał obchód, aby mieć okazję ujrzenia swej idolki.
– Co my tu mamy? Kolejna ofiara sylwestrowej zabawy? – spytał, choć wiedział, że pacjentka noc spędziła na tym szpitalnym łóżku.
Pospiesznie sięgnął do podsuniętych mu przez Kuki notatek, aby ukryć zmieszanie. Sam wyglądał jak ofiara sylwestrowej zabawy, bowiem czarne włosy znajdowały się w nieładzie, policzki ociemniał już zarost, a pierwszy od góry guzik białej marynarki wisiał na ostatniej nitce, bujając się wesoło przy każdym ruchu lekarza. Ale tak to jest, jak spędza się bezsenną noc na przypominaniu sobie kolejnych książek Irminy Rubel i opatrywaniu miłośników petard i siłowych rozwiązań wszelkiej maści sylwestrowych sporów.
– Nie pamiętam sylwestrowej nocy – odrzekła Irmina, co wszyscy skwitowali wybuchem śmiechu.
– Zdarza się – westchnął doktor Markowski. – Trochę się pani poobijała, ale zdjęcia rentgenowskie wydają się w porządku. Jeszcze jeden dzień obserwacji i panią wypiszemy.
Słowo „wypiszemy” rzucił tak smutno, że pacjentki obok westchnęły z przejęcia.
– A ten trup? – zagadnęła pisarka, przypominając sobie okoliczności, które ją doprowadziły na szpitalne łóżko i do tej zołzy Kuki!
Całe konsylium wbiło w Irminę zaskoczony wzrok. Uśmiechnęła się pod nosem i postanowiła brnąć w tego trupa, aż wszyscy też padną trupem z wrażenia.
– Coś się przesadziło z jakimiś niedozwolonymi substancjami – wtrąciła Kuki, a lekarz zajrzał do wyników badań krwi i pokręcił przecząco głową.
– Nie ma tutaj śladów...
– To wariatka – cicho skomentowała Kuki, ale Irmina dosłyszała.
– Przez trupa tutaj jestem... – brnęła. – Potknęłam się o niego.
Dwie pacjentki omal nie zemdlały. Do tej pory wydawało im się, że to one mają obfitujące w nieszczęsne zdarzenia życie, a tutaj trup za trupem, zbrodnia, poduszka, szkielet. A ta kobieta wyglądała tak niewinnie...
– Boże! – jęknęła Kuki, przewracając oczami. – Może konsultację psychiatryczną, doktorze, poprosić?
– Gdyby ciebie skonsultowano psychiatrycznie czterdzieści trzy lata temu, to może dzisiaj byłabyś wreszcie normalna po niewątpliwie zaleconej terapii – odcięła się Irmina i zwróciła się do zdezorientowanego lekarza: – Co z moim trupem?!
Doktor Markowski odruchowo zerknął do notatek, przekartkował je uważnie, raczej by odzyskać spokój wewnętrzny, niż odnaleźć jakąkolwiek informację. Pozostali lekarze milczeli, wpatrując się z zaciekawieniem w Irminę i sami wyglądali jak trupy zombie albo tancerze statyści z „Thrillera” Michaela Jacksona.
– Czy to pani rodzina? – spytał poważnie lekarz, kiedy podniósł wzrok znad notatek.
– Ten trup?! W żadnym wypadku! U mnie w rodzinie sami porządni ludzie, którzy umierają normalnie w łóżkach ze starości, a nie na cudzych wycieraczkach!
Doktor Markowski wydawał się bardzo zachwycony odpowiedziami Irminy i pozostawał nadal pod jej niekłamanym urokiem. Oddał notatki Kuki i skierował się do wyjścia z sali z niespotykaną energią.
– Zatem nie możemy udzielić pani informacji o innym pacjencie – odrzekł i pospiesznie ruszył korytarzem do kolejnej sali, a za nim wytoczyła się reszta lekarzy, powłócząc nogami.
– Pacjencie? To denat... – oznajmiła stanowczo pisarka już dwóm swoim szpitalnym sąsiadkom, o które nikt nawet nie zapytał podczas tego dziwnego obchodu.
Zdezorientowane kobiety przyglądały się Irminie i stały się świadkami tego, jak mocno pacnęła się dłonią w czoło, a po chwili usłyszały:
– To znaczy, że on żyje! – wykrzyknęła radośnie.
Świadomość, że nie ma żadnego trupa i może kontynuować swoją karierę autorki romansów, a nie kryminałów, dodała Irminie niespotykanej energii. Nie miała zamiaru ani minuty dłużej tkwić w tym miejscu skażonym obecnością Kuki, gotowej w każdej chwili wykorzystać swoją przewagę i na przykład zamienić tabletki, więc postanowiła wezwać jakąś pomoc z zewnątrz. Od razu pomyślała o Almie, swojej przyjaciółce. Tylko że nie przyjechała tutaj z własnym telefonem. Poprosiła sąsiadkę po lewej o pożyczenie aparatu, ale jedyny numer, jaki pamiętała, to stacjonarny we własnym mieszkaniu. Znała go, bo od trzeciej klasy podstawówki, gdy podłączono im telefon, numer nie uległ zmianie. Miała ponad trzydzieści lat na wkucie go sobie do pamięci. No i co z tego? Klapa! Oddała telefon właścicielce, przeklinając głośno lenistwo i wygody dwudziestego pierwszego wieku.
Muszę stąd uciec! – pomyślała i rozejrzała się wokół. Cóż, za oknem panował ziąb, a Irmina z obrzydzeniem odnotowała, że ma na sobie jakąś spraną flanelową koszulę nocną, konkurującą objętością z czteroosobowym namiotem. Dla pisarki, która ceniła sobie jedynie podstawowe barwy w ubiorze, to, co miała na sobie, sprawiało jeszcze większy ból niż ten odniesiony po zjeździe ze schodów. Jęknęła tak przeciągle, że obie kobiety z sąsiednich łóżek ponownie przeszył dreszcz przerażenia. Teraz o ucieczce myślały wszystkie trzy pacjentki sali numer cztery oddziału chirurgii legnickiego szpitala.
Rozszalała wyobraźnia autorki romansów dopiero około południa podsunęła jej konkretny, aczkolwiek szalony plan. Może spojrzenie na swoje czerwone adidasy, jedyny ocalały fragment własnego odzienia, podarowało mózgowi wystarczający impuls? Plan wydawał się prosty. Zamówi taksówkę pod szpital. Owinięta razem z głową w szpitalną kołdrę ucieknie z oddziału, potem wsiądzie do taksówki, wejdzie z kierowcą do mieszkania i zapłaci mu za kurs. Plan na dobre zagnieździł się w głowie pisarki i żadne rozsądne myśli nie odważyły się go obalić. Po pierwsze zamówiła taksówkę przez pożyczony telefon. Po drugie, nie czekając na tak zwaną dogodną chwilę, Irmina zerwała się z łóżka, narzuciła na głowę kołdrę i widząc zaledwie przez szparę, ruszyła śmiało, bez żadnej konspiracji, nerwowego rozglądania się wokół i spoglądania za siebie, korytarzem do wyjścia.
W tym czasie doktor Markowski oddawał się lekturze jednego z pierwszych romansów Irminy Rubel pt. „Miłość z listów”. Jako że czynił to potajemnie, świadom, że czytanie romansów przez lekarza tej klasy nie spotka się ze zrozumieniem. Czytał za zamkniętymi drzwiami gabinetu lekarskiego i na czytniku e-booków, gdzie z łatwością i szybko można zmienić czytaną treść, na przykład na kryminał. Na wszelki wypadek nie analizował swojej słabości, by nie powiedzieć dewiacji, do powieści romantycznych, gdzie zdecydowanie królowała Rubel. Zatem doktor Markowski, pochłonięty lekturą, wciągnięty w akcję, gdzie porzucona w dzieciństwie Renata wreszcie po latach poszukiwań odnajduje matkę w hospicjum, nie dostrzegł szalonego galopu olbrzymiej białej kuli przez szpitalny korytarz. Podobnie jak zajęty przygotowywaniem leków personel pielęgniarski, nie wyłączając zawsze czujnej i wścibskiej Kuki.
Irminie udało się co prawda opuścić oddział, ale w szpitalnych korytarzach zaczęła się gubić. Pojawiła się na oddziale okulistycznym, ale stąd wyszła niezauważona. Na urologii, gdy wpadła do jednej z sal, by ukryć się przed nadchodzącą korytarzem pielęgniarką, jeden z pacjentów rzucił w nią kaczką. Na szczęście pustą, ale piekielny hałas ściągnął na korytarz oddziału wszystkich pacjentów, którzy mogli samodzielnie wstać z łóżek.
Wreszcie, okrutnie zmęczona, nieludzko obolała Irmina dotarła do głównego wyjścia. Zza rozsuwanych drzwi widziała stojącą przed wejściem taksówkę. Oczyma płodnej wyobraźni już widziała, jak chwyta klamkę, siada w nagrzanym wnętrzu i jedzie do swojego ciepłego mieszkania, potem bierze rozgrzewającą i regenerującą kąpiel w wannie i przebiera się w swoje rzeczy... Już prawie... znalazła się za drzwiami, lecz w tym momencie wybiegł za nią rosły ochroniarz, który wcześniej odebrał informację o krążącym po szpitalu szaleńcu w czerwonych adidasach, owiniętym w kołdrę.
– Hej, ty! Stój, koczkodanie! – ryknął w stronę mknącej szaleńczo postaci.
– Koczkodanie?! – oburzyła się i dwa kroki przed upragnionym celem pisarka zatrzymała się gwałtownie, pozwalając rozejść się temu oburzeniu po całym ciele.
Niestety, przerażony widokiem potwora w szpitalnej kołdrze oraz biegnącego zań w oddali wielkiego ochroniarza, pan Roman, taksówkarz z wieloletnim stażem, ruszył z piskiem opon, nie żałując gazu. Owszem, wiele w swoim życiu zawodowym widział i przeżył, ale niedawno skończył siedemdziesiątkę, jeździł dorywczo i słuchał się żony Krystyny, która stanowczo mu przykazała, że ma unikać niebezpiecznych sytuacji i wiać bez słowa, gdy tylko przeczuwa niebezpieczeństwo. No i się posłuchał.
Tymczasem Irmina ocknęła się z oburzenia i nie traciła czasu na prezentowanie bezbrzeżnego zaskoczenia. Nic nie wiedziała o przestrodze Krystyny, ale wiedziała, że nie ma już taksówki, lecz ochroniarza na karku, więc ruszyła w lewo i na przełaj postanowiła dotrzeć na SOR, a stamtąd z powrotem na oddział. Padnie na łóżko i będzie udawać, że szukała jedynie ustronniejszej toalety. Taki był pospiesznie sklecony plan.
Cudem udało się zdystansować niewysportowanej pisarce wysportowanego ochroniarza. Wpadła na SOR nieludzko zziajana, z obłędem w oku rozglądając się za drogą dalszej ucieczki. Wtedy też również nieludzko zdyszany ochroniarz złapał kołdrę, szarpnął i przewrócił się do tyłu, komicznie nakrywając się trzymaną materią. Tymczasem oczom wszystkich oczekujących na SOR-ze zaprezentowała się niewiasta albo coś ją łudząco przypominające, z burzą poplątanych włosów, w wyblakłej i baaardzo obszernej koszuli oraz w czerwonych adidasach.
– Irmina? – usłyszała gdzieś z boku znajomy kobiecy głos i żywcem spłonęła.
Brakowało tylko fotoreporterów, trzaskających zapamiętale zdjęcia i nagłówków w brukowcu: „Znana pisarka rozbija namiot na SOR-ze”.
– Was ist los, Sofia? Wer ist da? – usłyszała z tamtej strony, skąd dobiegł pierwszy głos i obróciła się szczęśliwa, że wreszcie zostanie uratowana.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------