- W empik go
Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych - ebook
Dietetyk na talerzu. Odchudzanie dla opornych - ebook
Książka, którą trzymasz w ręku, nie jest typowym poradnikiem o diecie czy o odchudzaniu, tylko… powieścią obyczajową. Nie znajdziesz w niej wypunktowanych rad ani zestawu niskokalorycznych przepisów, a jednak, jeśli dokładnie się wczytasz, dowiesz się, co robić – a czego zdecydowanie nie – żeby schudnąć i czuć się lepiej.
Judyta, młoda dietetyk z kilkuletnim stażem pracy w korporacji, właśnie otworzyła własny gabinet. Pomysły, wymagania i potrzeby niektórych pacjentów nieustannie ją zaskakują. Stara się, jak może, ale czy będzie w stanie pomóc schudnąć osobom, które chyba wcale nie chcą się odchudzać? Czy sprosta oczekiwaniom, poradzi sobie z życiowymi zawirowaniami i osiągnie zawodowy sukces? Tym bardziej, że jej silna wola jest równie słaba, co niektórych z jej podopiecznych...
Agata Lewandowska, dietetyk i autorka wielu poradników dietetycznych, w tym wydanego niedawno Schudnij bez diety (Wydawnictwo RM 2019), tym razem zaprasza do świata literackiej fikcji, żeby z przymrużeniem oka opowiedzieć o głównych trudnościach w odchudzaniu się: o przerzucaniu odpowiedzialności za swoje żywienie na dietetyka, o odkładaniu wszystkiego na później, oszukiwaniu samego siebie, sile utrwalonych nawyków, braku samoakceptacji, lęku przed porażką i szukaniu dróg na skróty.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-208-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wbrew temu, co mówiła moja matka – udało mi się!
Tu, pośrodku przytulnego gabinetu z dywanem w kolorze zielonych jabłek, gustownymi meblami i dodatkami, jestem o krok od udowodnienia jej, że przez te wszystkie lata się myliła.
Słysząc dzwonek domofonu, rzucam ostatnie pełne zadowolenia spojrzenie na dopieszczone wnętrze, a potem biegnę do drzwi i otwieram je na oścież.
W polu mojego widzenia najpierw pojawia się głowa z natapirowanymi czarnymi włosami, następnie dość długa szyja, a w końcu reszta okazałej kobiety w wieku średnio zaawansowanym.
– Pani jest tą dietetyczką? – pyta nieufnie, zaglądając w przestrzeń za moimi plecami.
– Tak, oczywiście. – Uśmiecham się szeroko, chociaż zbija mnie to z tropu. Nigdy nie lubiłam tego terminu: „dietetyczka”. Może jestem mało nowoczesna, ale dla mnie brzmi to jakoś… sztucznie i lekceważąco. Jak polityczka. Albo w ogóle jakaś tyczka.
– Mhm – to jedyna odpowiedź kobiety, która mijając mnie, bezceremonialnie pakuje się do środka.
W moim gabinecie postawiłam na przytulność. Biurko, przy którym będę układać diety, ustawiłam w głębi pomieszczenia, przy oknie wychodzącym na ulicę. Od strefy spotkań oddzieliłam je ażurowym regałem na książki.
Pacjentów będę podejmować w komfortowych warunkach. Przy oknie wychodzącym na zielone podwórko ustawiłam elegancką sofę na chromowanych nóżkach, pokrytą zamszowym obiciem w kolorze wielbłądzim. Naprzeciwko mały, kwadratowy stolik i nieprawdopodobnie wygodny fotel w głęboko brązowym odcieniu z wysokim profilowanym oparciem i szerokimi podłokietnikami. Fotel godny prezesa – jak zachwalał sprzedawca w sklepie meblowym. Mebel, który wybierałam z największą starannością i na który wydałam niemałą kwotę – wszak zamierzałam spędzać w tym fotelu długie godziny, realizując się w wymarzonej pracy.
Nie byłabym sobą, gdybym nie dodała jeszcze czegoś od siebie – dwie dekoracyjne poduszki, pozornie niedbale rzucone na Fotel Prezesa, dodają mu przytulności i domowego charakteru.
Teraz muszę użyć wszystkich sił, by utrzymać radosny uśmiech na twarzy, gdy widzę, jak moja wyczekana pierwsza pacjentka wygodnie sadowi się w Fotelu Prezesa, pośród miękkich poduszek w kolorze gorzkiej czekolady. Nie potrafię powstrzymać lekkiego westchnienia, idąc do biurka po podkładkę do pisania, długopis i formularz. Gdy wracam do pani Jadwigi, znowu jestem szeroko uśmiechnięta i staram się wyglądać na zrelaksowaną.
– Nie miałam okazji się przedstawić. Nazywam się Judyta Jodełka. – Wyciągam rękę do kobiety. – Witam serdecznie w moim gabinecie.
– Jadwiga Jeżyk. – Pacjentka boleśnie ściska moją dłoń i nie przestaje mi się podejrzliwie przyglądać. – Ile pani ma w ogóle lat?
Otwieram szeroko oczy.
– Dwadzieścia dziewięć – odpowiadam speszona i natychmiast tego żałuję. Cholera jasna. Może trzeba było zawyżyć wiek? A może odjąć sobie parę lat? – Dlaczego pani pyta?
– Bo wygląda pani na najwyżej dwadzieścia. – Pani Jadwiga wzrusza ramionami. – A w ulotce wyczytałam, że skończyła pani studia. Bo ja to ostatnio czytałam w gazecie, jak wybrać dietetyka.
– Tak? – Nie wiem, czy mam się teraz cieszyć czy martwić.
– No. W tych czasach to nigdy nie wiadomo. Pełno oszustów! – Kobieta unosi brwi narysowane czarnym ołówkiem. – To skończyła pani te studia czy nie?
– Oczywiście, że tak! – odpowiadam oniemiała.
Nie tak sobie wyobrażałam to spotkanie. To ja miałam zadawać pytania, a czuję się jak na rozmowie o pracę!
– Jak tak, to w porządku. Tylko ja potrzebuję dobrego dietetyka, jestem trudnym przypadkiem – oświadcza kobieta, wiercąc się w Fotelu Prezesa. – I teraz, tak po prawdzie, zastanawiam się, co taka młoda osoba w ogóle może wiedzieć?
– Zapewniam panią, że mam niezbędną wiedzę i doświadczenie, żeby pomóc – recytuję, próbując ukryć zażenowanie. – Odbyłam kilkumiesięczne praktyki w szpitalu na Banacha oraz staż w Klinice Leczenia Otyłości. A teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko, pozwolę sobie zadać kilka pytań, które pomogą mi zidentyfikować pani problem.
– A co tu identyfikować?! – oburza się pani Jeżyk, wskazując na brzuch obleczony w jaskrawoniebieską tkaninę. – Jestem za gruba, to przecież widać!
Pot występuje mi na czoło, chociaż w pomieszczeniu nie jest gorąco. Siadam głębiej w zamszowym siedzisku sofy i zdejmuję skuwkę z długopisu. Za oknem panuje niestety typowa wczesnowiosenna szarówka. Tęsknym wzrokiem spoglądam w stronę chromowanej lampy z regulowanym kloszem, którą ustawiłam obok swojego fotela, by wygodniej mi się pisało. Niestety. Muszę zagryźć zęby i wysilić mocniej swój nie najlepszy wzrok.
– Pani Jadwigo – zaczynam łagodnie. – To nie jest takie proste. Muszę panią zważyć na specjalnej maszynie i zadać pani wiele pytań dotyczących pani zdrowia i zwyczajów żywieniowych, żebym wiedziała, jak pani pomóc.
– No skoro pani musi… – Kobieta przewraca oczami. – To co chce pani wiedzieć?
– Przede wszystkim, czy jest pani na coś przewlekle chora.
– Gdzie tam! Jestem zdrowa jak krowa.
Biorę głębszy oddech, żeby nie wybuchnąć śmiechem, słysząc to niecodzienne porównanie.
– A przyjmuje pani na stałe jakieś witaminy?
– Takie coś na paznokcie i włosy.
– Pamięta pani nazwę i skład tego preparatu?
Kobieta patrzy na mnie z powątpiewaniem.
– Kochanieńka, głowa nie śmietnik. Leży toto w kuchni, to biorę. No chyba że zapomnę.
Cały czas szeroko się uśmiechając, liczę w myślach do trzech.
– No dobrze, to sprawdzi pani w domu i powie mi następnym razem. A tak z ciekawości, widzi pani jakąś poprawę?
– Czy ja wiem, zawsze miałam mocne paznokcie.
Moje oczy otwierają się szeroko ze zdumienia. Trzy to za mało, muszę policzyć do pięciu.
– To… to po co pani to bierze?
– Sąsiadka powiedziała, że to dobre witaminy, to kupiłam. Myślałam, że może paznokcie mi szybciej urosną.
– Ale po co?
– Bo paznokcie to wizytówka kobiety! A sztuczne są drogie i upierdliwe, to chyba oczywiste. – Teraz pani Jadwiga patrzy na mnie ze zdumieniem. Dyskretnie rzucam okiem na moje krótko obcięte, niepomalowane paznokcie. – Zresztą to witaminy. Nie zaszkodzą, a mogą pomóc!
– Przeciwnie, pani Jadwigo! – oponuję. – Można sobie zaszkodzić, jak się łyka za dużo witamin! – Pierwszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy, to przedawkowanie witaminy A (popularnie zażywanej „na skórę, włosy i paznokcie”), które może skutkować… łysieniem.
– Ale przecież nic mi nie jest! – Kobieta nie ukrywa zniecierpliwienia. Postanawiam tymczasowo skapitulować.
– No dobrze, zostawmy to na razie. Czyli te witaminy to jedyne, co pani bierze? – upewniam się.
– No nie, jeszcze co dzień rano łykam proszki na cholesterol.
– Ale… ale przecież mówiła pani, że nie jest na nic chora?
– A tam, taka choroba, ludzie mają gorsze. – Pani Jadwiga wzrusza ramionami i wznosi oczy do sufitu. – Poza tym, przecież jak biorę te proszki, to cholesterol mam już w normie.
Z żalem przyglądam się mojemu pokreślonemu formularzowi, którego szablon dopieszczałam na komputerze jeszcze dwie godziny temu.
– Pani Jadwigo, wszystko jest dla mnie ważne. Nawet takie, ekhm, szczegóły. Zależy mi na tym, by ułożyć dla pani jak najskuteczniejszą dietę. Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć? Może cierpi pani często na niestrawność albo boli panią brzuch po jakichś produktach?
– Nie, skąd!
– Dobrze. Przejdźmy zatem dalej. Uprawia pani jakiś sport?
– Tak. – W głosie pani Jadwigi słychać dumę. – Chodzimy z sąsiadką na pilates.
– To świetnie! – cieszę się. – Jak często?
– W każdy poniedziałek i środę rano.
– Doskonale. Od jak dawna?
– Dwa miesiące zaraz będą. Ale nic nie schudłam!
– No cóż, pilates to świetne zajęcia, ale nie należą niestety do tych mocno spalających tkankę tłuszczową…
– No ale jednak ćwiczę! To coś powinno drgnąć! A ja chyba nawet przytyłam!
– Zaraz spróbujemy dojść do tego, dlaczego tak jest – uspokajam pacjentkę. – Proszę mi opowiedzieć po kolei, co pani zjada w ciągu dnia.
– No normalnie, jak wszyscy.
Czekam na rozwinięcie myśli, ale niestety – na próżno.
– A może pani trochę dokładniej? Muszę poznać pani zwyczaje żywieniowe, żeby wiedzieć, czy popełnia pani jakieś błędy.
– No dobrze, no to rano wstaję i piję kawę.
– Słodzi pani?
– Łyżeczkę – przyznaje się niechętnie pani Jadwiga, po czym nagle rozpromienia się. – Ale! Słodzę cukrem trzcinowym. Sąsiadka wyczytała w „Przyjaciółce”, że jest zdrowszy.
– Niestety, pani Jadwigo, cukier trzcinowy ma trochę więcej składników mineralnych, ale nie są to ilości olbrzymie – wręcz przeciwnie. A tymczasem wszystkie rodzaje cukru mają podobną zawartość kalorii i węglowodanów. Więc jeśli chodzi o dietę odchudzającą – na jedno wychodzi.
Już nie mówiąc o tym, że ludzie często kupują cukier brązowy, który zawiera dodatek karmelu i koło trzciny nawet nie leżał.
– To co ja mam robić?! – Pani Jadwiga wygląda, jakbym zachwiała podstawami jej świata.
– Żeby schudnąć, warto zrezygnować ze słodzenia.
– No ale ja nie lubię gorzkiej kawy! Jest wstrętna! – Pacjentka się krzywi.
– Można się przyzwyczaić, naprawdę – zapewniam. – Wiele osób z powodzeniem rezygnuje ze słodzenia! Ewentualnie, na jakiś czas może się pani przerzucić na słodzik naturalnego pochodzenia, na przykład ksylitol lub stewię.
Po minie pani Jeżyk widzę, że nie jest do końca przekonana.
– A pani słodzi?
Nagła kontra zbija mnie z tropu. Powinnam chyba przyzwyczajać się do tego uczucia.
– Nie.
– No tak, ale to w sumie o niczym nie świadczy. Pani nie wolno słodzić, przecież jest pani dietetyczką.
Zaczyna mi się kręcić w głowie. Nadludzkim wysiłkiem opanowuję drżenie rąk, by nie upuścić długopisu. Kupiłam go zaledwie wczoraj, razem z ostatnimi drobiazgami do gabinetu. Przejeżdżam palcami po zielonej obudowie. Kolor zielony od zawsze był moim ulubionym. Mówi się, że to kolor nadziei. Biorę głęboki oddech.
– Idźmy dalej. Co pani pije w ciągu dnia, oprócz kawy?
– No herbatę, czasem sok.
– A wodę?
Zmarszczony nos pani Jeżyk sugeruje, że chyba nie za często.
– Nie lubię.
– Proszę spróbować. Przyzwyczai się pani. Proszę mi wierzyć, to naprawdę ważne!
– No dobra, wiem, wiem. Wszędzie piszą o tej wodzie.
I słusznie. Odwodniony organizm ma mniejszą wydolność, zdolności koncentracji i zapamiętywania. Ponieważ wszystkie reakcje chemiczne w organizmie zachodzą w środowisku wodnym, jej niedobór może nawet utrudnić odchudzanie, bo tak zwane spalanie kalorii zachodzi wolniej i mniej efektywnie.
– Może pani dodać trochę cytryny albo listków mięty, żeby była smaczniejsza – doradzam.
– Coś wymyślę.
– Doskonale. To przejdźmy do posiłków. Co zjada pani na śniadanie?
– Nic. Ja nie jestem rano głodna.
– To o której jest pierwszy posiłek?
– Koło dziesiątej.
– A wstaje pani o…?
– O siódmej. – Wzdycha. – Pies nigdy nie da mi pospać dłużej. Niewdzięczne zwierzę!
– To troszkę za późno to śniadanie. Może pani w ten sposób spowolnić metabolizm – mądrzę się. – A co pani zjada o tej dziesiątej?
– No, zwykle to kanapki.
– A może pani opowiedzieć mi o tym śniadaniu dokładnie? Ile kanapek, z jakiego chleba, co na nich jest? – dopytuję.
Pani Jeżyk kiwa głową z politowaniem. Biedaczka, pewnie pomyślała, że moim sensem życia jest wtykanie nosa w sprawy innych.
– Czasem kupuję razowy chleb, ale czasem są kajzerki. Jem trzy, czasem cztery kromki z wędliną albo serem. Czasem gotuję jajka.
– Aha… Rozumiem. Smaruje pani czymś pieczywo?
– Mhm.
– Używa pani masła czy margaryny?
– Tak.
Zmuszam się, by domknąć zbyt szeroko otwarte usta. Podobnie jak wcześniej, nie mam co czekać na rozwinięcie myśli, a do zawrotów głowy dołącza szum w uszach.
– A czego konkretnie z tych dwóch?
– Czasem to, a czasem to drugie. Zależy, co kupię. Co to w ogóle za różnica?
– Gdyby nie było różnicy, to bym nie pytała. – Posyłam jej uprzejmy uśmiech, chociaż szum w uszach narasta i czuję się, jakby mózg gotował się w czaszce w sosie własnym.
Zarówno masło, jak i źle wybrana margaryna zawierająca kwasy tłuszczowe trans, mogą spowodować podwyższenie poziomu cholesterolu, który pani Jadwiga próbuje zbić lekami. Ale to taki drobiazg…
– No dobra, to chyba częściej jest to masło.
– A potem, po śniadaniu, jest obiad czy jeszcze jakieś przekąski?
– To zależy. Czasem tak.
– Od czego zależy? – Przebiegam wzrokiem moje dotychczasowe notatki. „Czasem” jest chyba najczęściej pojawiającym się słowem na kartce. Ogarnia mnie zmęczenie.
– No od tego, czy mam ochotę.
– A dziś? – Ściskam mocniej długopis w kolorze nadziei. – Czy dziś coś pani przekąsiła przed obiadem?
– No tak, bo dziś byłam na pilatesie.
Nie widzę związku, ale patrzę na panią Jeżyk pytająco i cierpliwie czekam.
– No bo po pilatesie idziemy zawsze z sąsiadką na latte – pada wreszcie odpowiedź.
– Zatem wypiła pani kawę. Jak rozumiem – słodzoną.
– Pewnie, przecież gorzka jest wstrętna. No i coś do kawy było.
– Co takiego?
– Eklerka. A właściwie to dwie, bo kawa była duża.
– Rozumiem… I chodzą panie na tę kawę zawsze po zajęciach? Od dwóch miesięcy?
– No tak.
– I od tamtej pory zdaje się pani, że przytyła?
– Mhm.
– A nie pomyślała pani, że może wszystkiemu winne są te ciastka?
Pani Jeżyk spogląda na mnie z urazą.
– No przecież chyba należy mi się jakaś przyjemność po tych ćwiczeniach? Poza tym sąsiadka wyczytała gdzieś, że jak się ćwiczy, to można więcej jeść – oznajmia z triumfalnym uśmiechem.
– Obawiam się, że godzinne zajęcia pilatesu to za mało wysiłku, by można było zrównoważyć nim dwie eklerki. – Marszczę czoło. – A poza tym chce pani schudnąć, więc powinna pani dążyć do spożywania mniejszej ilości energii, niż pani potrzebuje. To się nazywa ujemny bilans energetyczny.
– No i po co ja mówiłam o tych ciastkach? – Pani Jadwiga rozgląda się spłoszona, jakby szukała ratunku. – Wiedziałam, że pani mi zabroni!
– Nie chcę pani niczego zabraniać. Chcę tylko, żeby osiągnęła pani swój cel. – Uśmiecham się, ale bez wzajemności. – To może teraz opowie mi pani, co jada pani na obiad?
– Obiad to dopiero wieczorem. Robię rano, żeby dzieciaki sobie odgrzały, a ja zjadam po pracy.
– No dobrze, to co w takim razie w ciągu dnia?
– Na drugą zwykle idę do pracy, chyba że mam wolne. No to do pracy biorę jakieś kanapki albo kupuję drożdżówkę po drodze.
– O której to pani zjada?
– Jak mam akurat czas. Pracuję w sklepie u szwagra, jak są klienci, to nie będę przecież jadła!
– A o której pani kończy?
– A, koło ósmej. Szwagier przyjeżdża i zamykamy.
– No dobrze, a o której pani wraca?
– Naprawdę musi pani to wszystko wiedzieć? Zamierza mnie pani odwiedzać? – żartuje pani Jadwiga. Odpowiadam uprzejmym, acz nieco już wymuszonym uśmiechem. – Zenek podwozi mnie do domu, to tak piętnaście, dwadzieścia po jestem na miejscu.
– I je pani wtedy ten obiad?
– Mhm.
– Co na przykład?
– No, normalnie… Albo kotletów nasmażę, albo czasem wątróbki. Czasem makaron w sosie, bo dzieciaki lubią. Czasem nagotuję zupy, to mamy na kilka dni.
– Zjada pani i zupę, i drugie danie na obiad?
– Czasami, ale zwykle to albo to.
– Do mięsa są jakieś ziemniaki, ryż, kasza?
– Ziemniaki zwykle. Kaszę to tylko czasem do gulaszu. Bo czasem też gulasz gotuję, średni syn bardzo lubi. – Pani Jadwiga nagle przestaje mówić i zastyga. – Jak to się w ogóle mówi? „Średni syn”? Skoro najstarsza jest córka, to już nie ma żadnego starszego syna, żeby średni był średni?
Otwieram oczy jeszcze szerzej, o ile to w ogóle możliwe, notując w pamięci, by w drodze powrotnej kupić krem przeciwko zmarszczkom mimicznym. Albo nie. Dzięki głębokim bruzdom na czole może uniknę posądzeń o zbyt młody wiek.
– Nie jestem pewna, ale „średni” brzmi w porządku. A warzywa? Jada pani warzywa do obiadu?
– Czasem tak. To zależy.
Zauważam, że mój charakter pisma nie wygląda już tak estetycznie jak na górze kartki.
– A zazwyczaj?
– Zazwyczaj to jakieś są. Ogórki kwaszone albo pomidory z cebulą, albo czasem surówki jakiejś kupię czy marchewkę z groszkiem mrożoną.
– A po kolacji? Zdarza się pani coś podjadać?
– Czasem tak.
Zdecydowanym ruchem odkładam formularz i długopis na stolik. Świetny ten mój „dokładny wywiad”.
– Może teraz się zważymy? – proponuję uprzejmie.
– To naprawdę konieczne? – Pani Jadwiga zapada się głębiej w Fotel Prezesa, jakby bała się, że waga ją ugryzie.
– Obawiam się, że tak – mówię zdecydowanie. – Potrzebuję tych wyników, żeby dopasować pani dietę.
– Ale ja mogę pani powiedzieć, ile ważę! – Pacjentka nadal się broni.
– Pani Jadwigo, naprawdę potrzebuję dokładnych danych. – Starannie akcentuję sylaby. Kobieta niechętnie się zgadza, burcząc coś pod nosem, i wreszcie udaje nam się dokonać aktu ważenia i pomiaru składu ciała. Spora nadwaga jest oczywista, a wydruk z wagi potwierdza to, co zaobserwowałam. Pani Jadwiga musi schudnąć ponad dwadzieścia kilogramów.
– No dobrze, pani Jadwigo, wszystko już wiem. Ułożę pani jadłospis, który pomoże pani schudnąć… – zaczynam.
– Jak to ułoży pani?! – przerywa mi kobieta. – Myślałam, że dziś dostanę dietę!
– Pani Jadwigo, nie mam gotowych diet, bo…
– To ładnie się pani przygotowała! – Narysowane ołówkiem brwi znowu marszczą się groźnie.
– …bo układam jadłospisy indywidualnie dla każdego – kończę. – Wierzę, że to najlepszy sposób, żeby dieta była skuteczna, a pacjent zadowolony.
Muszę się już naprawdę starać, by mój głos nie brzmiał płaczliwie. Kanapka zjedzona na śniadanie wędruje niebezpiecznie wstecz w kierunku przełyku.
– To kiedy go dostanę? – Ton głosu pani Jeżyk nieznacznie łagodnieje.
– Myślę, że najpóźniej jutro po południu.
– Ale ja nie będę wiedziała, co jeść do tego czasu! – Pani Jadwiga rozkłada dłonie w geście bezradności.
Powstrzymuję westchnienie.
– Umówmy się może, że to, co do tej pory, tylko bez słodyczy, dobrze?
Kobieta patrzy na mnie podejrzliwie, ale po chwili się uśmiecha.
– Dobra. W takim razie przyjdę jutro. A nie, po południu przecież w sklepie będę! To przyślę Jureczka. To syn mój, ten średni. Bo mam jeszcze młodszego. No i córkę, mówiłam pani.
– To jesteśmy umówione. – Uśmiecham się blado. – Proszę powiedzieć Jurecz… to znaczy średniemu synowi, żeby był po szesnastej. Przygotuję jadłospis i przepisy. W razie czego, proszę do mnie zadzwonić albo napisać SMS-a czy maila.
– Maila napiszę! – Kobieta klaszcze w dłonie. – Syn mój najmłodszy, Jaruś, nauczył mnie wreszcie, jak tego maila wysyłać. Założył mi nawet tę, wie pani, skrzynkę! Muszę pani powiedzieć, że na początku nie byłam przekonana, ale teraz w sumie bardzo się cieszę na tę dietę. Od dwudziestu lat próbuję schudnąć, i może to nawet lepiej, że ktoś wreszcie postara się zrobić to za mnie!
* * *
– Pierwsze koty za płoty. – Moja przyjaciółka Kamila łypie na mnie w lustrzanych drzwiach szafy, poprawiając prostą jak linijka, czarną grzywkę.
Osuwam się głębiej w poduszki sofy, rozcierając skronie. Czuję, jakby stalowa obręcz zaciskała mi się na czaszce. Chciałam odwołać nasze świętowanie pierwszego dnia nowej pracy, ale Kamila nie omieszkała przypomnieć, że poprzekładała inne sprawy, żeby tu być. Poza tym – i tak by przyszła.
Siedzimy w moim mikroskopijnym mieszkaniu na Bródnie. Kawalerka z oknami wychodzącymi na wschód, aneksem kuchennym i łazienką ma dwadzieścia cztery metry kwadratowe. Gdy się tu sprowadziłam, użyłam wszystkich swoich dekoratorskich zapędów i mocy, by ograniczyć to klaustrofobiczne wrażenie, które wywoływała. Jej urządzenie było nie lada wyzwaniem. Po dwóch latach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że się udało. Jasne, pastelowe barwy i dużo bieli, lustrzana szafa ukryta w ścianie, lekkie meble, miękkie tkaniny i wszystko wymierzone co do centymetra, tak by było ładnie, ale też funkcjonalnie. Teraz z lekkim niepokojem obserwuję kieliszek czerwonego wina balansujący w dłoni Kamili, tuż nad białym, futropodobnym dywanikiem.
– Pij. – Kamila opada na sofę, która jest zarazem łóżkiem, meblem gościnnym i moim prywatnym centrum dowodzenia, a następnie zatapia rękę w misce z chipsami i popcornem. Oddycham z ulgą, gdy kieliszek ląduje bezpiecznie na stoliku.
Zamierzałam przygotować zdrowe przekąski, ciasteczka kakaowe z fasoli i batoniki owsiane, ale zamiast tego przeleżałam bez życia całe popołudnie i jedyne, na co było mnie stać, to pokrojenie w słupki kilku marchewek oraz wciśnięcie cytryny do dzbanka wody. Kamila, kupując prowiant, dokonała zaś wyborów żywieniowych właściwych sobie, dlatego kwadratowy szwedzki stolik zaścielają rozmaite słodycze i słone przegryzki, z gatunku tych, których stanowczo zakazuję moim pacjentom.
– Daj spokój. Głowa mnie boli. – Zaciskam powieki. – Zresztą alkohol tuczy i jest szkodliwy.
– Nie pieprz! – Kamila prycha. – Jak boli, to masz pięćdziesiąt procent szans, że przestanie. Albo zacznie boleć jeszcze bardziej, ale i tak już zdychasz, więc co za różnica?
Milknie i przez chwilę słyszę tylko głośne chrupanie chipsów.
– Było aż tak źle? – pyta w końcu.
– Tak. Nie. Nie wiem. – Dźwigam się ciężko i sięgam po szklankę z wodą. – Po prostu inaczej to sobie wyobrażałam. Były tylko trzy osoby, ale ta kobieta… Po jej wyjściu czułam się, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.
– To napuść sobie powietrza i przestań pieprzyć. – Kamila bierze duży łyk i zagryza popcornem. – Miałyśmy świętować, to świętujmy! Przynajmniej nie pracujesz już w VitMexie. Cały czas narzekałaś, że się nudzisz! Teraz mogłabyś już sobie darować. Skoro już pierwszego dnia trafił ci się trudny przypadek, to przynajmniej jest ciekawie.
Może Kama ma rację. Gdy pięć lat temu kończyłam ten przyszłościowy kierunek, jakim jest żywienie, przyszłości dla mnie jeszcze nie było, a praca w charakterze specjalisty do spraw sprzedaży detalicznej preparatów witaminowych była jedyną najbliższą wykształceniu kierunkowemu, jaką udało mi się zdobyć.
Przez te lata regularnie podglądałam powstające gęsto poradnie dietetyczne i zazdrościłam ludziom, którzy w nich pracowali. Zawsze marzyłam przecież o byciu dietetykiem z prawdziwego zdarzenia, o pomaganiu ludziom i ciekawych przypadkach, a nie o dystrybucji lakonicznych ulotek do aptek.
– Kama, a co, jeśli…
– Uuu, wyczuwam pieprzenie! – przerywa mi moja nieoceniona przyjaciółka. – Skup się lepiej na swoim pokarmie dla królików.
Posłusznie sięgam po marchewkę. Niestety każdy gryz to jak eksplozja wulkanu dla mojej bolącej głowy.
– A tak w ogóle... – odzywa się Kamila z pełnymi ustami. – Musisz mnie odchudzić! W sierpniu mamy wyjazd integracyjny. Do Sopotu. Będzie tam Krystian. Wiesz, to siłowniowe ciacho. Nie może mnie zobaczyć z tymi zwałami tłuszczu!
– Kama, on widzi cię codziennie – stękam i od razu żałuję, gdy dociera do mnie, co powiedziałam.
– Ale z ciebie cipa!
– Miałam na myśli…
– Cipa! – Kama z impetem odstawia kieliszek na stolik. Kilka bordowych kropel ląduje na kremowym bieżniku w złotawe paseczki.
– Odczep się! – Prostuję się. – Sama powiedziałaś…
– Powiedziałam, że nie może mnie zobaczyć w bikini!
– Kama…
– Zaraz, czy ty uważasz, że jestem gruba? – Przyjaciółka z typowym dla siebie wdziękiem przeskakuje przez podłokietnik sofy, oszczędzając tym samym jakieś półtorej sekundy, i ląduje z powrotem przed lustrzanymi drzwiami szafy wnękowej. – To znaczy, no wiadomo, że jestem, ale czy TO WIDAĆ?! Przecież, no zobacz, luźna tunika, wąskie rurki, marynarka, wszystko jak trzeba! Kurwa, wiedziałam, że lepiej założyć tę czarną bluzkę, czarne wyszczupla…
– Kama!
Kamila przerywa krytyczną analizę swojego ubioru i wbija we mnie nienawistny (chyba) wzrok.
– Ale to – sapie – że ty masz dobre geny i jesteś nadal przed trzydziestką…
– Kama, skończyłaś trzydzieści lat miesiąc temu…
– …nie znaczy, że możesz mi wypominać!
– Nic ci nie wypominam. Ale skoro już się porównujemy, zobacz, co ja jem, a co ty…
– Jak lubisz żarcie dla gryzoni, to je sobie jedz! – Kama zarzuca krótką, czarną czupryną à la Kleopatra. – Ja nie jestem stworzona do jedzenia korzonków!
– To też pewnie wina genów! – Nie mogę się powstrzymać.
Wstaję, chwytam mój biedny (już nie tylko) kremowy bieżnik i niosę go do łazienki, żeby zaprać plamę, zanim weżre się na stałe.
– To jak, odchudzisz mnie czy nie?! – Dobiega mnie błagalny jęk z pokoju.
– A może po prostu idź z Krystianem na siłownię?! – odkrzykuję.
– Ty to jednak jesteś cipa!