Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Dirty Diana - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dirty Diana - ebook

Cudownie prowokująca, błyskotliwa i zabawna opowieść o kobiecie rozdartej między dobrze znaną małżeńską rutyną a wspomnieniami zmysłowej przeszłości. Pierwszy tom trzyczęściowej serii opartej na podcastowym hicie z udziałem Demi Moore.

Diana Wood ma wszystko – pracę, w której się spełnia, przystojnego męża i sześcioletnią córkę, która jest oczkiem w głowie rodziców. U boku Olivera kobieta spędza niemal każdą chwilę – oboje pracują nawet w tym samym biurze.Łącząca ich małżeńska miłość nie do końca jest równoznaczna z taką prawdziwą, ale przecież nie ma na co się skarżyć.

A może jednak jest? Czy „nie ma na co się skarżyć” naprawdę wystarczy?

W relacjach intymnych Diany i Olivera od miesięcy wieje chłodem, po dawnej namiętności nie został nawet ślad. W ich długoletni związek wkradły się nuda i rutyna. Proza życia codziennego zaczyna Dianę przytłaczać – nie mogąc znaleźć sobie miejsca, z dnia na dzień coraz bardziej odsuwa się od męża.

Wyjazd do Santa Fe na spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką rozbudza w niej wspomnienia o kobiecie, którą kiedyś była: aspirującej artystce, twórczej, spontanicznej, zmysłowej. Niegdyś – zwłaszcza w towarzystwie Jaspera, charyzmatycznego fotografa, z którym przeżyła płomienny romans – pozwalała sobie na fantazje, dawała się prowadzić własnemu ciału. Żyła… pełnią życia.

Po powrocie do Dallas postanawia odnaleźć w sobie tamte uczucia. Zaczyna przeprowadzać wywiady z innymi kobietami, jednocześnie malując ich portrety. Zachęca je, by wypowiadały na głos swoje najskrytsze pragnienia, i rejestruje ich najgłębsze, najbardziej intymne fantazje. Czy bez szkody dla małżeństwa Diana będzie w stanie odkryć na nowo swoją seksualność? A co, jeśli rozbudzenie tłumionych latami pragnień oznaczać będzie rozpad uporządkowanego życia, które tak starannie budowała?

Odważne i bezkompromisowe spojrzenie na kobiecą seksualność, zmysłowość i trudności, jakie napotykają wieloletnie związki. Idealna powieść dla fanów serialu „Sex/Life” emitowanego na platformie Netflix. Na podstawie książki planowana jest adaptacja filmowa z Demi Moore w roli głównej.

„Zbyt wiele kobiet czuje, że ich seksualność jest czymś niebezpiecznym, czymś, co powinno być trzymane w tajemnicy. Dirty Diana obala ten mit. Zmagania Diany staną się dla kobiet na całym świecie punktem odniesienia, a jej przebudzenie inspiracją. Dirty Diana to przepyszna, zabawna i kusząca opowieść”. – Demi Moore

„Dążenie Diany Wood do ożywienia swojej zmysłowej przeszłości przy jednoczesnych próbach wpasowania się w ramy obecnego małżeństwajest zabawne i seksowne. Dirty Diana to szalenie zajmująca powieść – idealna dla każdego, kto pokochał The Idea of You. Na samą myśl o Tobie”.– Renée Carlino, autorka bestsellera Zanim zostaliśmy nieznajomymi

Jen Besser i Shana Feste, przyjaciółki od zawsze, poznały się w Kalifornii, gdy miały po jedenaście lat, i od tamtej pory nieustannie ze sobą współpracują. Shana to nagradzana autorka scenariuszy i reżyserka kilku filmów fabularnych, w tym Country Strong i Uciekaj, kochanie. Jen jest redaktorką i wydawczynią literatury. Obecnie mieszkają o tysiące kilometrów od siebie, ale nadal codziennie ze sobą rozmawiają. Dirty Diana – pierwotnie podcast z udziałem Demi Moore, który zadebiutował na pierwszym miejscu listy Apple, otrzymał nominację do Podcastu Roku i zdobył nagrodę Ambie w kategorii Najlepsza Fikcja i Scenariusz – to ich pierwsza powieść.

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-999-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Na zewnątrz naszego namiotu – noc; ciemna, głę­boka i prze­czy­sta. Wewnątrz – zamy­kam oczy i usi­łuję zasnąć. Ale grunt pod moimi ple­cami jest zimny i twardy. Zaci­skam usta, żeby powstrzy­mać zęby przed szczę­ka­niem.

W twoim śpi­wo­rze na pewno jest cie­plej.

Prze­krę­cam się na bok, żeby na cie­bie spoj­rzeć. Dziś nów, więc świecą tylko gwiazdy. Powle­kają cię marzy­ciel­skim odcie­niem – skórę masz gładką, nie licząc szcze­ciny, która zaczęła ci rosnąć po trzech dniach na pustyni. Twoje oczy są zamknięte, twarz odwraca się w kie­runku zasło­nię­tej moski­tierą szcze­liny w namio­cie, a twoje usta, pełne i dosko­nałe, ukła­dają się w roz­luź­niony uśmiech, jak­byś podzi­wiał we śnie gwiazdy. Na pewno nie jest ci zimno, bo ręce masz na wierz­chu śpi­wora, wycią­gają się trium­fal­nie wzdłuż tuło­wia. Pierś, naga i umię­śniona, unosi się i opada w mia­ro­wym ryt­mie.

Nie kocha­li­śmy się zale­d­wie od kilku godzin, a już mam wra­że­nie, jakby to były lata.

Byłam przy­go­to­wana na to, że dni na pustyni będą gorące, a noce zimne. A w każ­dym razie słu­cha­łam i pota­ki­wa­łam, gdy mnie przed tym ostrze­ga­łeś, co – jak teraz wiem – wcale nie ozna­cza, że się przy­go­to­wa­łam. Nie doce­ni­łam pogody tak samo, jak dziś w ciągu dnia oboje nie doce­ni­li­śmy ota­cza­ją­cych nas poszar­pa­nych wzgórz.

– Ten szczyt wcale nie jest aż tak wysoki – stwier­dzi­li­śmy. – Wejdźmy na samą górę.

Wspi­na­łeś się tak, jakby słońce wcale ci nie prze­szka­dzało, i gdyby mnie z tobą nie było, poru­szał­byś się znacz­nie szyb­ciej.

Pod szczy­tem minę­li­śmy wej­ście do jakiejś jaskini. Zasta­na­wia­łam się na głos, co w niej mieszka.

– Może jakiś ryś – stwier­dzi­łeś i wzru­szy­łeś ramio­nami. Więc ja rów­nież zro­bi­łam to samo, rzu­ci­łam: „Eks­tra”, a potem wyco­fa­łam się.

Zagrze­buję się głę­biej w śpi­wór i z żalem myślę, że przy­da­łaby mi się jesz­cze jedna war­stwa ubra­nia. W twoim śpi­wo­rze musi być cie­plej. Wyobra­żam sobie, że się do niego wczoł­guję. Ale nie jestem pewna, czy chciał­byś, żebym cię wybu­dziła. Nasz zwią­zek jest tak świeży, że każda decy­zja wydaje się donio­sła, jakby można ją było zin­ter­pre­to­wać na opak – na przy­kład gdy­bym cię obu­dziła, mogłoby to zasy­gna­li­zo­wać, że nie rozu­miem oso­bi­stych gra­nic i tego, jak ważna jest odro­bina prze­strzeni, żeby zrów­no­wa­żyć naszą inten­sywną fizyczną bli­skość. Ten począt­kowy etap jest odu­rza­jący, ale też śli­ski i nie­pewny.

Ostat­nie trzy dni były upojne, obojgu nam wystar­cza naj­drob­niej­szy szcze­gół, żeby się nakrę­cić – powolne wydmu­cha­nie dymu z trawki, ramiączko sta­nika zsu­wa­jące mi się z ramie­nia. Nie­ustan­nie odry­wamy wzrok od roboty i przy­ła­pu­jemy to dru­gie na tym, że się gapi.

Wsu­wam ramiona w rękawki koszulki, żeby się troszkę ogrzać, i wpa­truję się w gwiazdy przez sia­tecz­kowy sufit namiotu. Myślę o stro­mym, ska­li­stym szlaku, o wej­ściu do tam­tej jaskini. I o rysiu.

Nagle przy­po­mi­nam sobie weł­nianą czapkę, którą bez­tro­sko zosta­wi­łam przy ogni­sku. Oto spo­sób na moją bez­sen­ność. To mnie ogrzeje. Muszę ją odzy­skać.

Wysu­wam się ze śpi­wora – ostroż­nie, żeby cię nie obu­dzić – i roz­pi­nam namiot, żeby po cichu wymknąć się w noc.

Powie­trze jest tak zimne, że aż szczy­pie. Gdzieś w pobliżu sie­dzi sowa; sły­szę ją, gło­śną i czujną, gdy macam w poszu­ki­wa­niu czapki dokoła zamie­ra­ją­cego ognia. Drzewa na skraju naszego obo­zo­wi­ska wydają się jarzyć na nie­bie­sko, a pod moimi sto­pami prze­biega jakaś jasz­czurka. Tak łatwo mnie prze­stra­szyć, że aż sama się śmieję.

Biorę głę­boki oddech i pocie­szam się ostat­nimi czer­wo­nymi pola­nami w ogni­sku, wycią­ga­jąc ku nim ręce, żeby się ogrzać. Moje ramiona się roz­luź­niają, kiedy spi­jam tę ciszę.

– Diana!

Na dźwięk two­jego głosu aż się pod­ry­wam. Chwy­tasz mnie za ramiona i przy­cią­gasz do swo­jego boku. Pro­mień two­jej latarki oświe­tla drzewa, tań­czy wśród nich, aż wresz­cie zatrzy­muje się na parze oczu – lśnią­cych, jasnych i utkwio­nych gniew­nie pro­sto w nas.

– Scho­waj się do środka.

Gło­śno wcią­gam powie­trze, a potem wolno zaczy­nam się cofać. Zwie­rzę nas obser­wuje.

Już z wnę­trza namiotu świe­cimy latarką przez okienko, aż wydłu­żony, koci kształt znika w nocy, odda­la­jąc się w kie­runku wzgórz.

– Myślisz, że wróci?

– Nic nam nie grozi – mówisz, ale serce na­dal tłu­cze ci się mocno o klatkę pier­siową; moje zresztą też. W ciszy przy­glą­damy się sobie nawza­jem: nasze oczy sze­roko otwarte i czujne, nasze ciała zasty­głe. Mój śmiech jako pierw­szy prze­ła­muje napię­cie. Po nim roz­lega się twój.

– Ale się stra­chu naja­dłem – mówisz.

– Ja też.

Namiot jest mały, ale dzie­ląca nas odle­głość nagle wydaje się aż nazbyt duża. Twój wzrok prze­nosi się z moich oczu na usta. Ja spo­glą­dam na twoją szyję, potężne mię­śnie two­ich ramion, twoją twarz.

Gdy nasze wargi się spo­ty­kają, uświa­da­miam sobie, że drżę. Usta masz cie­płe i sło­nawe. Cału­jemy się, aż oboje zaczy­namy czuć cie­pło pro­mie­niu­jące z mojego ciała. Ścią­gam koszulkę. Odchy­lasz się w tył, żeby objąć spoj­rze­niem krzy­wi­zny moich piersi, mięk­kich i spra­gnio­nych w bla­dej poświa­cie.

Roz­pi­nasz śpi­wór i roz­kła­dasz go dla nas jak koc. Kła­dziemy się na ple­cach, oboje nadzy od pasa w górę, i tylko nasze dło­nie deli­kat­nie się doty­kają. Pró­bu­jemy spo­wol­nić eks­tazę tej chwili.

– Nie chcę wra­cać jutro do mia­sta – mówię. „Bo kiedy wró­cimy”, dodaję w myślach, „wszystko się ulotni, łącz­nie z nami”.

Patrzę na nocne niebo, ale za bar­dzo mnie roz­pra­szasz. Gdy odwra­cam się twa­rzą do cie­bie, też już jesteś odwró­cony, żeby spoj­rzeć mi w oczy. Prze­krę­camy się na boki i przy­cią­gasz mnie do sie­bie. Skórę masz cie­płą, jak­byś wyle­gi­wał się na słońcu.

Zsu­wam ci z bio­der spodnie i muskam cię nagą skórą swo­jego brzu­cha. Czuję, jak tward­nie­jesz.

Biorę cię do ręki i aż stę­kasz.

– Gdzie ja jestem? – pytasz. Uśmie­cham się i ujmuję cię moc­niej. – I co my robimy?

Śmieję się.

– Ogól­nie ze swoim życiem czy kon­kret­nie w tej chwili?

Cału­jesz mnie, kąsa­jąc lekko moją dolną wargę.

– Jedno i dru­gie.

– Obo­zu­jemy – mówię. A potem dodaję: – I jesz­cze upra­wiamy seks. Dużo seksu.

– Mhm, racja – mru­czysz, na­dal mnie cału­jąc.

– I może jesz­cze kry­jemy się przed świa­tem. – Zarzu­cam na cie­bie nogę, a potem cała się na cie­bie prze­su­wam. – Ale może nikt nas nie szuka. – Może czuwa nad nami tylko tamta sowa.

Twoje dło­nie zsu­wają się po moich ple­cach, wkra­dają do moich spodni.

– Trzeba to z cie­bie ścią­gnąć – mówisz.

Uśmie­cham się i uno­szę bio­dra, żebyś mógł mnie roze­brać.

– A tego to już na pewno musimy się pozbyć – doda­jesz i wspól­nymi siłami zsu­wamy ze mnie majtki, tak że teraz oboje jeste­śmy nadzy.

– Na­dal ci zimno?

W odpo­wie­dzi roz­su­wam nogi, tylko tro­chę, żeby musnąć two­jego członka naj­cie­plej­szą, naj­mięk­szą czę­ścią sie­bie.

Z roz­ko­szy odchy­lasz głowę w tył i chwy­tasz mnie za bio­dra.

– Lubię się z tobą ukry­wać.

– Ja z tobą też. – Całuję szcze­cinę na twoim policzku. Przy­cią­gasz mnie jesz­cze bli­żej do sie­bie i namiot wypeł­niają twoje gar­dłowe jęk­nię­cia.

„A poza tym się w sobie zako­chu­jemy”, dodaję, ale nie na głos.

Zaha­czam nogami o twoje uda i poru­szam się na tobie. Muszę cię w sobie mieć. To już nie kwe­stia pra­gnie­nia, tylko potrzeby. Deli­kat­nie prze­su­wam się wyżej i napie­ram mied­nicą, tak że koń­cówka two­jego penisa wcho­dzi we mnie.

– Pocze­kaj. – Chwy­tasz mnie za bio­dra. – Naj­pierw chcę cię dotknąć.

Prze­su­wasz się deli­kat­nie na mnie, opie­ra­jąc się przed­ra­mio­nami o zie­mię obok. Roz­su­wam sze­rzej nogi. Ale ty krę­cisz głową.

– Nie ruszaj się. – Przy­trzy­mu­jesz mi ręce w górze. Prze­ta­cza się przeze mnie fala żaru i wiję się pod tobą, chcąc poczuć w sobie twoją twar­dość. Ale ty znowu krę­cisz głową. – Ani drgnij – szep­czesz.

Pusz­czasz moje nad­garstki i prze­su­wasz rękami po moim ciele. Dło­nie mam teraz wolne, ale zosta­wiam je tam, gdzie są. Zamy­kam oczy. Oboje jeste­śmy teraz gdzie indziej, uno­simy się jakby w roz­go­rącz­ko­wa­nej ciem­no­ści, gdzie jedy­nym, na czym mogę się sku­pić, jest podą­ża­nie za two­imi wska­zów­kami, które pro­wa­dzą nas do głębi roz­ko­szy.

Cału­jesz dołe­czek w mojej szyi w miej­scu, gdzie spo­tyka się ona z klatką pier­siową, i bie­rzesz w dło­nie moje piersi. Cału­jesz mnie po sut­kach, które tward­nieją pod two­imi ustami. Wsu­wasz we mnie dwa palce i wiem, że czu­jesz, jaka jestem nabrzmiała. Nie mogę się powstrzy­mać, moja dłoń szuka two­jej.

– Pro­szę – mówię szep­tem. – Chcę się z tobą ruchać.

Ale ty nie cofasz ręki, zata­czasz pal­cami powolne kółka.

– Chcę cię w sobie mieć – bła­gam.

– Zaufaj mi.

Na dźwięk two­jego głosu, niskiego i zgłod­nia­łego, zaczyna we mnie nara­stać jakaś peł­nia, napię­cie, któ­remu tylko ty możesz ulżyć. A może po pro­stu do tej pory nikt oprócz cie­bie nie sta­rał się tak dokład­nie zapo­znać się z topo­gra­fią mojego ciała.

Im peł­niej­sza się staję, tym bar­dziej chcę się odsu­nąć. Zwal­czam chęć, żeby ode­pchnąć twoją rękę, i nagle roz­bu­dza się we mnie jakaś czą­steczka. Zasta­na­wiam się, czy wypa­ruje, czy też zacznie nara­stać.

Znika i korzy­stam z tej chwili, żeby zła­pać oddech.

– Nie roz­pra­szaj się – szep­czesz mi do ucha.

Wygi­nam plecy w łuk i moc­niej na cie­bie napie­ram. Twoja szcze­cina dra­pie mnie w poli­czek, aż pie­cze. Czą­steczka powraca i tym razem zaczyna się mno­żyć. Moje usta się otwie­rają, oddy­cham szyb­ciej i cię­żej.

– Zaufaj mi – mówisz. – Jesteś już tak bli­sko.

Moje bio­dra poru­szają się razem z twoją ręką, doma­gają się, żebyś naci­snął moc­niej, został dłu­żej, nie prze­sta­wał, póki się z tobą nie sto­pię.

– Jesteś już tak bli­sko – powta­rzasz, jak­byś znał moje ciało lepiej niż ja sama.

Napie­ram na cie­bie, aż czuję, że chyba się roz­trza­skam.

– Zaraz dojdę.

Ta gło­śna dekla­ra­cja udziela mojemu ciału pozwo­le­nia. Moja głowa opada do tyłu. Krzy­czę w pustynne niebo.

Uśmie­chasz się, cału­jesz mnie chci­wie i już wiem, że to jesz­cze nie koniec.

Moje ciało drży.

– Co to było? – pytam.

Ale ty tylko dalej się uśmie­chasz, a potem pytasz mię­dzy poca­łun­kami:

– Mogę cię prze­le­cieć?

Moje ciało należy do cie­bie. Możesz z nim robić, co tylko zechcesz. Kiwam głową i kładę się z powro­tem na cie­płym śpi­wo­rze, roz­su­wam przed tobą nogi. Uda jesz­cze mi drżą. Wcho­dzisz we mnie szybko i teraz jesz­cze wyraź­niej czuję, jak nabrzmia­łeś. Zaci­skam się wokół cie­bie, jak­bym bła­gała, żebyś został. „Ni­gdy nie odchodź”.

Chwy­tasz mnie za ręce i spla­tamy palce, wbi­jamy się w twardą zie­mię.

– Boże, jak mi w tobie dobrze – szep­czesz.

Prze­ta­czam się na cie­bie tak, że obej­muję cię w pasie nogami. Ty też sia­dasz pro­sto, z rękami na moim krzyżu. Bie­rzesz do ust moją pierś, gry­ziesz sutek, a potem go ssiesz, jak­byś chciał prze­pro­sić. Uno­szę i opusz­czam bio­dra, gdy wcho­dzisz we mnie coraz głę­biej. Poru­szamy się w jed­nym ryt­mie, coraz szyb­ciej i szyb­ciej.

Odchy­lam się w tył i nagle czuję na szyi dziwne łasko­ta­nie. Jest cie­płe. Za cie­płe. Odpę­dzam ręką to uczu­cie.

Pro­stuję się i sku­piam na tobie. Na naszych cia­łach, na two­jej skó­rze przy mojej, na tym, jakie to uczu­cie, gdy cię dosia­dam.

Teraz łasko­ta­nie prze­nosi się na mój poli­czek. Przy­po­mina mdły wiatr. Znowu macham ręką, żeby je odgo­nić. Poru­szam się na tobie, lecz wza­jemne tar­cie naszych ciał znik­nęło. Pod sobą czuję twardą zie­mię – ale prze­cież sie­dzę na tobie, powin­nam czuć cie­bie, a nie grunt. Ta dziwna, iry­tu­jąca bryza powraca na mój poli­czek i odciąga od cie­bie moją uwagę.

Spo­glą­dam w dół, ale odwra­casz się ode mnie. Nie widzę two­jej twa­rzy.

Zaci­skam powieki i siłą woli pró­buję zmu­sić się, żeby wró­cić do swo­jego ciała, do prze­ta­cza­ją­cych się przez nie fal roz­ko­szy. Roz­pacz­li­wie pra­gnę odzy­skać ten żar, który nas łączy.

Ale jestem już gdzie indziej.

Moje oczy otwie­rają się gwał­tow­nie. Wpa­truję się pro­sto w twarz męża, który śpi obok mnie. Nie jestem w żad­nym namio­cie ani pod gwiaz­dami. Leżę we wła­snej sypialni, w wykroch­ma­lo­nej prąż­ko­wa­nej pościeli.

Gorąco, które czuję, to nie moje pożą­da­nie, ale oddech męża, cie­pły i nie­świeży, na mojej twa­rzy. Przy każ­dym wyde­chu wydo­bywa się z niego odgłos jakby maleń­kiej rowe­ro­wej pompki, ciężko pra­cu­ją­cej, żeby nadmu­chać ogromną tra­twę ratun­kową.

Cho­wam twarz w poduszkę i sta­ram się wró­cić do swo­jego snu, do namiotu, do zim­nej, roz­gwież­dżo­nej nocy.

Ale to na nic. Już się roz­bu­dzi­łam.Rozdział 1

W naszym domu jest taki pokój, do któ­rego rzadko zaglą­damy. Ostat­nia z trzech sypialni, mała i ide­al­nie kwa­dra­towa; pokój, w któ­rym nikt nie sypia. Jest to także jedyne pomiesz­cze­nie, w któ­rym na­dal mamy wykła­dzinę – o gęstym, kre­mo­wym wło­siu, poło­żoną jesz­cze przez poprzed­nich wła­ści­cieli.

Weszli­śmy tu z Oli­ve­rem w poszu­ki­wa­niu papieru pre­zen­to­wego – potrze­bu­jemy tylko tro­chę, żeby opa­ko­wać pla­sti­kową syrenkę, którą on i nasza córka Emmy kupili na uro­dziny jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

– Prze­cież mogli wam to opa­ko­wać w skle­pie – mówię. Nie mogę się powstrzy­mać. – Za darmo.

Oli­ver zerka na prze­peł­nioną szafę.

– Musie­li­śmy się stam­tąd zwi­jać, bo ina­czej Emmy znowu by coś ukra­dła.

– Oli­ver. – Śmieję się. – Prze­cież to był tylko jeden raz. Pra­wie rok temu.

Nasza pię­cio­let­nia córka ukra­dła paczkę gumy balo­no­wej, gdy sta­li­śmy w kolejce w spo­żyw­czym. Potem w samo­cho­dzie zgry­wała nie­wi­niątko, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc nadmu­chać balona.

– Diano, ona jest zło­dziejką. Zim­no­krwi­stą klep­to­manką. – Oli­ver uśmie­cha się i wyco­fuje z pokoju, zosta­wia­jąc mnie, żebym poszu­kała papieru.

Na początku marzyło nam się, że to pomiesz­cze­nie będzie pra­cow­nią dla nas obojga. Co prawda jest za cia­sne, żeby Oli­ver mógł się w nim roz­sta­wić z przy­zwo­itym warsz­ta­tem, ale po połu­dniu mamy tu dobre świa­tło i zmie­ściłby się stół kre­ślar­ski, o jakim Oli­ver zawsze marzył. A ja mia­ła­bym miej­sce na swoje szta­lugi i farby.

Gdy się pozna­li­śmy, mia­łam dwa­dzie­ścia sześć lat i miesz­ka­łam w Dal­las z sied­mior­giem współ­lo­ka­to­rów w rude­rze, która rze­komo miała być arty­styczną komuną. Nazy­wa­li­śmy ją „koope­ra­tywą”, ale wyglą­dała bar­dziej jak impre­zow­nia, któ­rej nikt ni­gdy nie sprzą­tał. Raz zebra­łam się w sobie i zawie­si­łam tabelę obo­wiąz­ków domo­wych z kolumną, w któ­rej można się było zapi­sy­wać. Myśla­łam, że to zała­twi sprawę. Ale współ­lo­ka­to­rzy, zamiast wpi­sy­wać swoje ini­cjały, wpi­sy­wali „Mat­thew McCo­nau­ghey” przy ubi­ka­cjach i „Duch sir Aleca Guin­nessa” przy kuchni.

W środku lata ktoś zosta­wił surowe mięso w zepsu­tym zsy­pie na śmieci i zalę­gły nam się robaki, więc zaczę­łam trzy­mać jedze­nie we wła­snym pokoju. Cza­sami po połu­dniu zaba­wia­łam się szki­co­wa­niem domu i współ­lo­ka­to­rów, nada­jąc im prze­sadny i nieco gro­te­skowy wygląd. Garść tych rysun­ków prze­sła­łam mojemu przy­ja­cie­lowi Barry’emu w Santa Fe, a resztę mojej przy­ja­ciółce Ali­cii, która wyje­chała do szkoły fil­mo­wej w Nowym Jorku. Pod­pi­sy­wa­łam je „Dirty Diana”, bo prze­sa­dzone opo­wie­ści o moich przy­go­dach w zasy­fio­nej koope­ra­ty­wie przej­mo­wały Barry’ego dresz­czem zgrozy, a w Ali­cii wzbu­dzały śmiech. Oboje przy­sy­łali mi dłu­gie, kochane listy, a raz Ali­cia odpo­wie­działa tylko kar­teczką o tre­ści: „Zamru­gaj dwa razy, jeśli mam wysłać pomoc”, którą przy­kle­iła do nie­uży­wa­nej gąbki do zmy­wa­nia naczyń.

Wresz­cie pew­nego dnia czymś się stru­łam – praw­do­po­dob­nie w restau­ra­cji, gdzie pra­co­wa­łam jako kel­nerka, po wspól­nym posiłku dla per­so­nelu – i musia­łam się zaszyć w dol­nej łazience. Leża­łam na zim­nej pod­ło­dze wyło­żo­nej kafel­kami ze spo­coną twa­rzą oble­pioną dłu­gimi ciem­no­blond wło­sami i modli­łam się, żeby te wymioty już się skoń­czyły, tym­cza­sem współ­lo­ka­to­rzy impre­zo­wali w naj­lep­sze, a goście prze­stę­po­wali nade mną, żeby sko­rzy­stać z toa­lety. Zwi­nięta w kulkę przy wan­nie zauwa­ży­łam, że ktoś nary­so­wał coś fla­ma­strem na brze­gach. To była cał­kiem nie­zła podo­bi­zna Barta Simp­sona na desko­rolce. Ktoś inny uło­żył rymo­wankę: „Poślady spi­nam i bala­sek / wyci­skam z sie­bie wielki jak Tek­sa­sek”. Głowa pękała mi z bólu, ale pomy­śla­łam wtedy: „Fajny rym, tylko rytm się nie zga­dza”. Następ­nego dnia zaczę­łam szu­kać nowego lokum.

Obej­rza­łam pięć kawa­le­rek, wszyst­kie z zacie­kami i dziw­nym zapasz­kiem, aż wresz­cie dotar­łam do ostat­niego miej­sca na swo­jej liście. Budy­nek stał w zacisz­nej uliczce, był niski i szary, kryty stiu­kiem, z rzę­dem weso­łych różo­wych róż przy wej­ściu.

Na zewnątrz sie­dział jakiś męż­czy­zna i ze spo­ko­jem zabi­jał komary.

– Pani Reece?

Zło­żył gazetę, którą czy­tał, w per­fek­cyjny kwa­drat i wstał, cho­wa­jąc ją do kie­szeni spodni. Ubrany był jak ktoś znacz­nie star­szy, w beżowe spodnie z zakład­kami i mię­tową zapi­naną koszulę. Dopiero gdy pode­szłam bli­żej, zorien­to­wa­łam się, że jeste­śmy chyba w podob­nym wieku. Miał gęste brą­zowe włosy, sze­ro­kie ramiona i nie­bie­sko­zie­lone oczy w kolo­rze – przy­naj­mniej tak sobie wyobra­ża­łam – jeziora gdzieś na środ­ko­wym zacho­dzie w środku lata: żad­nych poszar­pa­nych fal, tylko cie­pła, lśniąca woda.

Prze­pro­si­łam, że musiał cze­kać.

– Wsia­dłam do złego auto­busu. I to dwa razy. Naj­pierw wysia­dłam, żeby zła­pać ten wła­ściwy, a potem wsia­dłam z powro­tem do nie tego co trzeba.

Popa­trzy­łam badaw­czo w jego twarz, w te życz­liwe oczy, i od razu zaczę­łam sobie wyobra­żać, jak go nary­suję: z tym ide­al­nie pro­stym nosem spusz­czo­nym w dół, z utkwio­nym we mnie spoj­rze­niem i zmarsz­czo­nymi brwiami, a nad jego głową będzie chmurka z myślą: „Jezu, a tę kto przy­słał?”.

Ale w rze­czy­wi­sto­ści na jego twa­rzy nie było widać żad­nej dez­apro­baty, przez jego spo­kojne oczy nie prze­mknął nawet jej ślad. Odgar­nę­łam z czoła grzywkę i poża­ło­wa­łam, że nie umy­łam wło­sów, lecz skrę­ci­łam je w nie­po­rządny węzeł na karku.

– A potem w trze­cim auto­bu­sie nie dzia­łała klima, więc cho­ciaż to była ta wła­ściwa linia, mia­łam wra­że­nie, że… – O, jest, poja­wiło się: drobne, ale zauwa­żalne zmarsz­cze­nie brwi. – No, to był wła­ściwy auto­bus – pod­su­mo­wa­łam. – Ale mia­łam wra­że­nie, że nie.

Mil­czał przez chwilę, jakby chciał mi pozwo­lić na zła­pa­nie odde­chu.

– Jestem Oli­ver Wood. Chciała pani obej­rzeć cztery „B”, prawda?

– Zga­dza się. Jestem Diana.

Poda­li­śmy sobie dło­nie i ruszy­łam za nim do windy. Była tak mała, że gdy sta­nę­li­śmy obok sie­bie, muska­łam ramie­niem jego biceps i czu­łam zapach jego płynu po gole­niu, lekki i czy­sty. Drzwi się zamknęły. Oli­ver nachy­lił się do przodu i trzy razy wci­snął przy­cisk czwar­tego pię­tra. Nic się nie stało. Cze­ka­li­śmy w mil­cze­niu. Spró­bo­wał jesz­cze raz. Wciąż nic. Chyba go to zmie­szało, więc pod­sko­czy­łam, a wtedy winda szarp­nęła i się obu­dziła.

– Dzięki. – Odchrząk­nął. – Od dawna miesz­kasz w Dal­las?

– Nie, nie­zbyt długo. Jakiś rok.

– Stu­diu­jesz?

– Nie. Maluję. – W win­dzie było gorąco i cicho, więc doda­łam: – Wła­śnie wyda­łam książkę.

– Naprawdę? – Jego brwi się unio­sły, jakby auten­tycz­nie cie­szył się moim suk­ce­sem. – Będę musiał kupić egzem­plarz.

– Tro­chę trudno ją zna­leźć. Wydało ją takie maleń­kie lokalne wydaw­nic­two.

– Aha. – Zasko­czyło mnie jego roz­cza­ro­wa­nie.

– Ale jak chcesz, mogę ci prze­słać egzem­plarz.

Ta książka była całym powo­dem, dla któ­rego wylą­do­wa­łam w Tek­sa­sie – jedna tutej­sza redak­torka bar­dzo pozy­tyw­nie wyra­żała się o moich pra­cach i nawet zna­la­zła mi pokój w koope­ra­ty­wie. Już sobie wyobra­ża­łam, co by się stało, gdy­bym teraz, w tej win­dzie, wycią­gnęła swoją książkę i razem z tym uprzej­mym nie­zna­jo­mym zaczę­li­by­śmy wspól­nie oglą­dać moje obrazy; nie­które z nich przed­sta­wiały kobiety w róż­nych sta­nach sek­su­al­nej tęsk­noty, a oka­lały je prze­pro­wa­dzone przeze mnie wywiady o ich pra­gnie­niach.

– Moja cio­cia też maluje – rzu­cił Oli­ver.

– Tak?

– Głów­nie por­trety. Jej psów. – Oli­ver ści­szył głos, jakby ciotka mogła go usły­szeć. – Tro­chę są prze­ra­ża­jące. Ale jak się zasta­no­wić, to te psy też są prze­ra­ża­jące, więc może cio­cia ma więk­szy talent, niż mi się wydaje?

– Może. – Uśmiech­nę­łam się i poczu­łam, jak jego ramiona się roz­luź­niają.

Oli­ver zapro­wa­dził mnie do drzwi miesz­ka­nia, a potem wycią­gnął z teczki ogromny pęk klu­czy i zaczął kolejno je spraw­dzać. Uszy coraz bar­dziej mu czer­wie­niały. Wresz­cie zamek zasko­czył z trza­skiem, a on ode­tchnął z ulgą.

– Nie­złe zabez­pie­cze­nia, nie? Nawet najemca nie dosta­nie się do środka.

Miesz­ka­nie nie było spe­cjal­nie impo­nu­jące: kwa­dra­towy pokój z dwoma nie­wiel­kimi oknami, jedno wycho­dziło na par­king, a dru­gie na róże. Do tego nie­wielki aneks kuchenny z lodó­weczką, kuchenką elek­tryczną i zle­wem. Oli­ver zaj­rzał do swo­ich papie­rów i powie­dział:

– Wszyst­kie urzą­dze­nia są nowe!

Otwo­rzył lodówkę – w środku znaj­do­wały się na wpół pusta butelka ket­chupu, słoik majo­nezu i piwo.

– I patrz, jakie dodat­kowe luk­susy!

Gdy się roze­śmia­łam, zro­bił taką minę, jakby mu ulżyło.

– Opro­wa­dził­bym cię, ale w sumie wystar­czy się obró­cić dokoła – stwier­dził. – Choć to nie­ko­niecz­nie wada. Mniej do sprzą­ta­nia, prawda?

Przy­po­mniały mi się wier­szyki na wan­nie i lepka pod­łoga łazienki w koope­ra­ty­wie.

– Dla mnie bomba.

– Rachunki za wodę i wywóz śmieci są wli­czone w czynsz. Lubisz kąpiele?

– Lubię.

– To faj­nie. Ja też. – Oli­ver otwo­rzył drzwi, które znaj­do­wały się na wprost przed nami, i zbladł na widok roz­mia­rów łazienki: z tru­dem zmie­ściła się w niej ubi­ka­cja, o wan­nie nie wspo­mi­na­jąc. – Jestem bez­na­dziejny w opro­wa­dza­niu najem­ców.

– Nie, to naj­sym­pa­tycz­niej­sze miesz­ka­nie, jakie dzi­siaj widzia­łam.

– No dobrze, ale ty prze­cież zasłu­gu­jesz na wannę. – Oso­bi­sty cha­rak­ter tej uwagi zasko­czył nas oboje. Oli­ver oblał się rumień­cem.

– No a kuch­nia zde­cy­do­wa­nie jest naj­lep­sza z tych, które dziś widzia­łam.

– Dużo gotu­jesz?

– Wcale. – A potem, ponie­waż odnio­słam wra­że­nie, że żadne z nas nie chciało jesz­cze koń­czyć tego opro­wa­dza­nia, otwo­rzy­łam lodówkę i wycią­gnę­łam tamto piwo. – Ale doce­niam dodat­kowe luk­susy.

Oli­ver znowu się uśmiech­nął, wyjął mi z rąk butelkę i otwo­rzył ją jed­nym z wielu klu­czy na swoim bre­loku. Piwo było zimne i pyszne. Wycią­gnę­łam je na powrót do niego, żeby się poczę­sto­wał.

– Nala­ła­bym ci do szklanki, no ale… – Obję­łam gestem pustą kuch­nię. – Za to możemy usiąść na mojej nie­ist­nie­ją­cej kana­pie.

Zasta­no­wił się nad zapro­sze­niem – albo nade mną jako taką – i kiedy to robił, wyobra­zi­łam sobie, że nad naszymi gło­wami poja­wia się napis „ogłu­sza­jąca cisza”, jak w man­dze. Oli­ver obró­cił butelką w dłoni. A potem mach­nął ręką w stronę ściany, pod którą powinna stać kanapa.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że pój­dziesz w obi­cie z wiśnio­wej skóry, ale dobrze tu wygląda.

Par­sk­nę­łam śmie­chem.

– Pasuje do ple­cio­nych pod­sta­wek pod szklanki, które dla mnie zro­bi­łeś.

Usie­dli­śmy na pod­ło­dze i pili­śmy piwo, poda­jąc je sobie na zmianę. Poma­rań­czowe świa­tło zga­sło za zachod­nim oknem, ale żadne z nas nie ruszyło się, żeby włą­czyć lampę, i w pokoju zapa­no­wał pół­mrok.

Prze­cią­gnę­łam ręką po sta­ran­nie odku­rzo­nej wykła­dzi­nie.

– Widać, że dopiero co ją wyczysz­czono. Doce­niam to.

Oli­ver zro­bił taką minę, jakby musiał zrzu­cić z serca jakąś tajem­nicę.

– Muszę ci coś powie­dzieć. Tak naprawdę nie jestem opie­ku­nem tej nie­ru­cho­mo­ści. Budy­nek należy do moich rodzi­ców. Ale Con­nie, która zwy­kle opro­wa­dza zain­te­re­so­wa­nych, musiała ode­brać skądś dziecko, więc powie­dzia­łem, że ją zastą­pię.

Ulżyło mi, że oboje mamy coś do wyzna­nia.

– A ja, jeśli mam być szczera, nie mogę sobie pozwo­lić na to miesz­ka­nie. Star­czy­łoby mi na czynsz za pierw­szy mie­siąc i na depo­zyt. Ale nie na opła­ce­nie z góry ostat­niego mie­siąca. – Opar­łam się głową o ścianę. – A do tego mam fatalną histo­rię kre­dy­tową.

Gdy to mówi­łam, jego spoj­rze­nie prze­no­siło się z moich oczu na usta i z powro­tem.

– Masz jakąś pracę? Zna­czy poza malo­wa­niem?

– Jestem kel­nerką. W Momo’s.

– W tej knaj­pie sty­li­zo­wa­nej na gang­ster­ską spe­lunę z lat trzy­dzie­stych? Tej, gdzie kel­nerki na każde „dzię­kuję” muszą odpo­wia­dać „ada­pan­spo­kój”?

– Nie innej. – Pod­nio­słam ręce jak pod­czas napadu z bro­nią. – Byłeś tam kie­dyś?

Oli­ver pokrę­cił głową.

– Widzia­łem tylko w wia­do­mo­ściach. Wła­ści­ciel ma na kon­cie jakieś prze­stęp­stwa sek­su­alne, nie?

– Hmm. – Zasta­no­wi­łam się nad pyta­niem. – Nawet by się zga­dzało.

– No dobra. – Oli­ver spu­ścił wzrok na swoje nogi. – Czyli teraz w wol­nym cza­sie będę ci szu­kał nowej roboty.

– Dzięki.

Nachy­lił się bli­żej i dał mi deli­kat­nego sztur­chańca ramie­niem.

– Ada­pa­ni­spo­kój_._

Osiem lat póź­niej, gdy wpro­wa­dza­li­śmy się do naszego obec­nego domu z trzema sypial­niami, byłam już w ciąży z Emmy. Kolej­nych kilka mie­sięcy spę­dzi­li­śmy na przy­go­to­wy­wa­niu się na dziecko, dobie­ra­niu odcieni farb i gło­wie­niu się nad dzie­cin­nymi mebel­kami z Ikei. Oli­ver sam potra­fił robić piękne drew­niane meble od zera, jed­nak instruk­cje mon­tażu budziły w nim taką samą kon­ster­na­cję jak we mnie.

– Coś tu się nie zga­dza – powta­rzał, prze­krę­ca­jąc kartki do góry nogami i z powro­tem. – Może bra­kuje nam jakie­goś ele­mentu?

A potem zja­wiła się Emmy, a wraz z nią bez­senne noce i napady miaż­dżą­cych lęków prze­pla­tane chwi­lami czy­stego szczę­ścia i nie­skoń­czo­nymi ładun­kami pra­nia.

Emmy ma teraz sześć lat. Wolny pokój wypeł­niają pla­sti­kowe pudła wypchane zabaw­kami, na które jest już za duża, ubran­kami, z któ­rych wyro­sła, i ogromną kolek­cją lalek w histo­rycz­nych kostiu­mach, od któ­rych ma kosz­mary, tylko że Oli­ver boi się powie­dzieć o tym swo­jej matce. Ozna­czy­li­śmy te pudła napi­sami „DO ODDA­NIA” i obie­cu­jemy sobie – raz po raz – że w następny week­end na pewno się z nimi upo­ramy. To już nasz stały dow­cip. Wie­czo­rem, gdy padamy na łóżko i jed­nemu z nas chce się pić, ale nie ma ochoty się ruszać, mówimy:

– Jeśli przy­nie­siesz mi wody, przy­się­gam, że zabiorę te pudła do odda­nia. Jutro.

W tych pojem­ni­kach nie ma za to choćby skrawka papieru pre­zen­to­wego. Prze­ci­skam się mię­dzy dwiema wie­żami z pla­stiku, żeby dostać się do gar­de­roby w głębi pokoju. Włą­czam górne świa­tło i roz­glą­dam się po pół­kach. Znaj­duję zapa­sowe koce, dmu­chany mate­rac zwi­nięty w kulkę i stare pudełko na haczyki węd­kar­skie, w któ­rym trzy­mam zapa­sowe pędzle. Pod ścianą stoją dwa moje stare płótna: olejny obraz przed­sta­wia­jący łubin i scenka pla­żowa – jedno i dru­gie nama­lo­wa­łam kilka lat temu na zaję­ciach wie­czo­ro­wych.

Zaglą­dam głę­biej do gar­de­roby. Za pudeł­kiem na haczyki zauwa­żam spo­nie­wie­rane czer­wone pudełko na buty. Zapo­mnia­łam już, że tu leży. Zapie­czę­to­wa­łam je taśmą malar­ską, więc teraz znaj­duję jakąś skro­baczkę i ją roz­ci­nam. W środku znaj­dują się dyk­ta­fon i dwa rzędy mini­ka­set. Ozna­czono je róż­nymi imio­nami: „Jess”, „Clau­dia”, „Brynn”, „The­resa” i tak dalej. Ogar­nia mnie zna­jome uczu­cie – tak jakby coś mi uszło na sucho. A pod pudeł­kiem leży stara teczka wypchana szki­cami: wszystko to por­trety tych kobiet z kaset. Kie­dyś miały mi posłu­żyć do nama­lo­wa­nia obra­zów do dru­giej książki. Naszki­co­wa­łam je szybko gru­bym węglem rysun­ko­wym: tu pro­fil kobiety wyglą­da­ją­cej przez okno, tam innej, roz­par­tej w fotelu i roz­cie­ra­ją­cej sobie kark dło­nią.

Po mojej prze­pro­wadzce do Dal­las redak­torka, z którą pra­co­wa­łam przy pierw­szej książce, czę­sto zabie­rała mnie na bilard i jasne piwo. Patrzyła na mnie spod cięż­kich powiek i pró­bo­wała mi sprze­dać moją wła­sną książkę, tak jak­bym w życiu o niej nie sły­szała.

– To ide­alne połą­cze­nie kro­ni­kar­stwa ze sztuką – powta­rzała, a ja tylko pota­ki­wa­łam głową, nie bar­dzo wie­dząc, co jesz­cze mogę dodać.

Kilka tygo­dni po uka­za­niu się mojego albumu prze­pro­wa­dziła się do Michi­gan i już ni­gdy nie wró­ciła do pracy. Na jej posadę wsko­czył jej dotych­cza­sowy asy­stent, młody chło­pak o cichym gło­sie. Był tak nie­śmiały i skrę­po­wany, że nie chciał spo­ty­kać się ze mną twa­rzą w twarz. Prze­sła­łam mu kilka wstęp­nych pomy­słów na drugą książkę i powie­dział, że fajne te szkice, ale za mięk­kie.

– Spró­buj doko­pać się do mięsa. Ale tak wiesz, naprawdę się w nie wgryźć.

Tam­tego dnia, gdy Oli­ver poka­zał mi miesz­ka­nie, wgry­za­łam się w to mięso już od mie­sięcy i szło mi bar­dzo wolno.

Teraz wycią­gam pudełko z kase­tami z gar­de­roby i sia­dam na pod­ło­dze mię­dzy dwoma pojem­ni­kami – mam tam dość miej­sca, żeby wycią­gnąć nogi, ale nie tak dużo, żebym czuła się odsło­nięta. Prze­glą­dam kasety, jedną po dru­giej. Wszyst­kie te wywiady, które spa­ko­wa­łam i ni­gdy do nich nie wró­ci­łam…

Wyj­muję taśmę opa­trzoną imie­niem „Jess” i wkła­dam do dyk­ta­fonu. Wci­skam _play_ i sły­szę jej głos:

_Był wysoki. I wiesz co? To wystar­czyło, żeby nabrał pew­no­ści sie­bie. Nic wię­cej. Był wysoki. Wyobra­żasz sobie? Kobiety muszą pil­no­wać każ­dego szcze­gółu, żeby poczuć się choćby okej, a jemu, słowo daję, wystar­czyło, że bozia nie poską­piła mu wzro­stu. Był wysoki i miał fajne bary, więc wszyst­kie od razu stwier­dzi­ły­śmy: „mhm, w sumie czemu nie, dała­bym mu”._

_Ale na serio, wcale poważ­nie tak nie myśla­łam. Że prze­śpię się z tym bar­ma­nem. W życiu nie zali­czy­łam jed­no­ra­zo­wego numerka. Tylko że, pro­szę: nagle znowu byłam do wzię­cia – okej, facet mnie rzu­cił – w dodatku pra­co­wa­łam jako kel­nerka w barze w obcym mie­ście i pró­bo­wa­łam poka­zać, co to nie ja. W pracy nie­trudno było o pew­ność sie­bie, bo zawsze mie­li­śmy tłok i wszy­scy żebrali o drinki, więc nawet jeśli byłaś tam po to, żeby obsłu­gi­wać ludzi, to mia­łaś nad nimi pewną wła­dzę. Jeśli tra­fił się klient do dupy, zwy­czaj­nie przez cały wie­czór go ole­wa­łaś i mówi­łaś pozo­sta­łym dziew­czy­nom, żeby też nie zwra­cały na niego uwagi. No, w każ­dym razie: ten gościu był przy­zwo­itym bar­ma­nem i flir­to­wał ze wszyst­kimi kel­nerkami w barze, bez wyjątku. Mógłby wyrwać dosłow­nie każdą z nas, nawet hostessę, a prze­cież ona miała chło­paka. No więc tam­tego wie­czoru w pracy roz­no­si­łam tacę za tacą z drin­kami i przez cały czas myśla­łam sobie, że tak, że mam ochotę prze­spać się z kimś, kogo nie znam. Z kimś, czyje ciało będzie dla mnie totalną nie­spo­dzianką. Tak że jak zacznie mnie doty­kać, to nie będę wie­działa, na jakie uczu­cie się przy­go­to­wać i czego się dalej spo­dzie­wać._

_No więc gdy poda­wa­łam mu zamó­wie­nia z moich sto­li­ków, pisa­łam na nich coś w rodzaju: „Wódka z wodą sodową. Szkocka z lodem. Może stąd wyj­dziemy?”._

_Przez cały wie­czór tak się zgry­wa­li­śmy. I za każ­dym razem moje wia­do­mo­ści robiły się coraz śmiel­sze. „Mar­tini z twi­stem. Poka­żesz mi, jak miesz­kasz?”_

_A potem na przy­kład: „Dwie Stelle. Mar­ga­rita z lodem. Sex on the Beach – nie no, to aż za łatwe”. Takie, wiesz, durne wygłupy. Ale oboje się z tego śmia­li­śmy._

_A potem zro­biła się druga nad ranem, bar się zamknął i muzyka uci­chła. Włą­czyli mocne świa­tła sufi­towe i pomy­śla­łam, że już po atmos­fe­rze. Ale kiedy sprzą­ta­łam, czu­łam, że on na­dal mnie obser­wuje. Miał takie błę­kitne oczy i nawet przy włą­czo­nym świe­tle igrał w nich taki cho­chlik. No więc wresz­cie zgar­niam swoje napiwki – i od razu poczu­łam na krzyżu jego dłoń. Jakby mnie prąd prze­szył – zna­czy, czyli ja naprawdę zamie­rzam to zro­bić. Odwró­ci­łam się twa­rzą do niego, a on wziął mnie za rękę i pocią­gnął na ulicę. Padało, ale jakoś udało nam się zła­pać tak­sówkę, więc może tak miało być. No więc wsko­czy­li­śmy na sie­dze­nie, ale to migiem, i w tej ciem­no­ści wło­ży­łam mu ręce za pasek, a on zaczął mnie doty­kać pod koszulą… Nawet nie pamię­tam, jak miał na imię – serio nie pamię­tam – za to pamię­tam, jakie to było uczu­cie, gdy wsu­nął mi dło­nie pod sta­nik. Zimne, ale było mi dobrze, tak jakby całe moje ciało zaczy­nało się budzić. Mia­łam ochotę z miej­sca zedrzeć z sie­bie wszyst­kie ubra­nia, żeby mu to poka­zać. Żeby mógł wszę­dzie mnie dotknąć. I żebym mogła zoba­czyć, jak na to reaguje. Chcia­łam, żeby doty­kał mnie po całym ciele…_

– Diana? _–_ woła Oli­ver z kory­ta­rza i aż się pod­ry­wam z miej­sca. Wci­skam stop i wpy­cham dyk­ta­fon do kie­szeni. A potem zakry­wam pudełko po butach i cho­wam je głę­boko do pojem­nika z nie­mow­lę­cymi ubran­kami Emmy.

Oli­ver staje w drzwiach pokoju.

– I jak, udało się zna­leźć jakiś papier?

– Nic a nic. – Kręcę głową. – Kupię, jak wyjdę.

Oli­ver podaje mi kubek ter­miczny z kawą i obej­muje ramie­niem w talii.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy.

Wtula nos w moją szyję.

– Ład­nie pach­niesz.

Czuję, jak moje ciało się spina, choć powinno się roz­luź­nić.

Oli­ver przy­ciąga mnie bli­żej i zerka na drzwi.

– Emmy wciąż jesz­cze mocno śpi.

Ska­nuję każdy ele­ment swo­jego ciała, pra­gnąc, aby zbu­dziła się we mnie wła­ściwa reak­cja – jed­nak wszelka tęsk­nota za tym, by odwza­jem­nić jego czu­łość, wydaje się po pro­stu poza moim zasię­giem. Odsu­wam się i uśmie­cham.

– No co? – pyta.

– Jak to: „no co”?

– No bo tak dziw­nie na mnie patrzysz. Gapisz się.

– Wcale że nie. – Wcale że tak. Rze­czy­wi­ście się gapię, a kon­kret­nie na krę­cony wło­sek, który wystaje mu z lewego noz­drza. „Nie myśl o wło­sie. Skup się na jego życz­li­wych oczach. Na kubku, na jego dło­niach, na parze”.

Oli­ver pociera się po bro­dzie, tak jakby myślał, że może przy­kle­iły mu się tam jakieś resztki jedze­nia.

– Tyle że masz… taki wło­sek. – Poka­zuję pal­cem. – O tutaj.

– Kurna. – Śmieje się. – Zmie­niam się we wła­snego ojca. Któ­re­goś dnia się­gnę po ten try­mer, który od cie­bie dosta­łem, słowo honoru. – Prze­suwa pal­cem pod nosem, pró­bu­jąc wepchnąć wło­sek na miej­sce. – Tak lepiej?

Na zewnątrz trąbi L’Wren. Trzy szyb­kie klak­sony.

– Szkoda, że muszę już iść. – Wysu­wam się z jego ramion, dając mu całusa w poli­czek.

Oli­ver roz­gląda się po pokoju i wszyst­kich gra­tach, któ­rych trzeba się stąd pozbyć.

– Następny week­end? – Uśmie­cham się.

– Jasne. – Jego oczy skie­ro­wane są nie na mnie, tylko na te góry nie­uży­wa­nych rupieci.Rozdział 2

– Nie wiem, co jest bar­dziej przy­gnę­bia­jące: pięć­dzie­się­cio­sied­mio­la­tek, który pró­buje robić z sie­bie dwu­dzie­sto­kil­ku­latka, czy dwu­dzie­stocz­te­ro­la­tek, który wciąż mieszka z rodzi­cami. – L’Wren wzdy­cha i zjeż­dża na pas dla wspól­nych prze­jaz­dów. Kom­plet­nie nie potrafi się sku­pić jed­no­cze­śnie na roz­mo­wie i pro­wa­dze­niu samo­chodu. Chwy­tam się mocno kra­wę­dzi beżo­wego skó­rza­nego fotela. – Oni są moją rodziną, a mam wra­że­nie, że to bar­dziej współ­lo­ka­to­rzy – cią­gnie L’Wren. – A Hal­ston? Ma sześć lat, a zacho­wuje się, jakby miała szes­na­ście. Cią­gle każe mi googlo­wać „Harry Sty­les bez koszuli”.

– L’Wren! Nie roz­śmie­szaj mnie! – krzy­czy z tyłu Jenna. – Bo wypeł­nia­cze mi się spar­ta­czą! – Przy­ci­ska rękami policzki, jakby chciała je przy­trzy­mać na miej­scu.

L’Wren spo­gląda na nią w lusterku wstecz­nym. Przy­jaź­nią się od liceum, a teraz wszyst­kie trzy mamy córki w tym samym wieku.

– Prze­cież po botok­sie wolno się śmiać.

– Ale to nie botoks, tylko wypeł­niacz. Der­ma­to­lożka powie­działa, że przez dwa­dzie­ścia cztery godziny nie powin­nam ćwi­czyć ani zanadto ruszać twa­rzą, bo mogą się prze­mie­ścić.

– Jezu. Gdzie ty sobie robi­łaś te wypeł­nia­cze, na par­kingu pod super­mar­ke­tem?

– Nie. No weź prze­stań. – Jenna nie­mal par­ska śmie­chem. – U dok­tor Laredo. Robiła usta Rale­igh, a prze­cież byłaś nimi zachwy­cona.

Na wzmiankę o Rale­igh wszyst­kie trzy milk­niemy. Sie­dzimy przy akom­pa­nia­men­cie kli­ma­ty­za­cji, a L’Wren pędzi dalej trasą szyb­kiego ruchu. To nasza doroczna wyprawa do Round Top, na połu­dnie od Dal­las, na ogromne targi anty­ków. Pierw­szy raz wybra­ły­śmy się tam pięć lat temu, gdy wszyst­kie co sobotę cho­dzi­ły­śmy na te same zaję­cia dla mam z dziećmi. L’Wren zro­biła Jen­nie i mnie nie­spo­dziankę: wyna­jęła opie­kunkę do dzieci i zapro­po­no­wała, żeby­śmy urwały się z zajęć i zamiast tego wybrały się na wycieczkę.

Jenna odchrzą­kuje. Wysuwa głowę mię­dzy naszymi fote­lami i blond loki pod­ska­kują jej na gło­wie.

– Zawsze mogłaś tra­fić na gor­szych współ­lo­ka­to­rów. Przy­naj­mniej Liam to jak dar­mowa opie­kunka na miej­scu. Prze­cież na pewno wam pomaga. – Liam to pasierb L’Wren, zwy­kle za bar­dzo nawa­lony trawą, żeby na coś się przy­dać. Już raczej można go uznać za dobro­tli­wego ducha, który snuje się po domu. – No i przy­naj­mniej twój mąż jesz­cze nie wyły­siał.

– Ojej, jakie to słod­kie, naprawdę w to wie­rzysz? – pyta L’Wren. – Że Kev na­dal ma wła­sne włosy? Mam ci przy­po­mnieć ostat­nie lato? I te prze­szczepy?

Tłu­mię śmiech.

– Diana, nie musisz się kry­go­wać, że cię to nie bawi. – L’Wren odwraca się w moją stronę, cał­ko­wi­cie odry­wa­jąc wzrok od jezdni. – Fakt, Kevin nic na to nie pora­dzi, że łysieje. No ale nikt mu nie kazał para­do­wać w tym bere­cie.

– Aaa… – mówi Jenna. Czę­sto ma opóź­niony zapłon. – Kom­plet­nie o tym zapo­mnia­łam. Coś takiego. A ja myśla­łam, że on prze­cho­dził wtedy taki euro­pej­ski kry­zys wieku śred­niego.

– Co to, kurna, jest „euro­pej­ski kry­zys wieku śred­niego”? – pyta L’Wren.

Przez całe zeszłe lato jej mąż Kevin nie poka­zy­wał się bez nakry­cia głowy. Raz na ich przy­ję­ciu przy base­nie z oka­zji Memo­rial Day widzie­li­śmy z Oli­ve­rem, że nawet pod prysz­nic wszedł w myśliw­skiej czapce.

– W sumie nie­źle wyglą­dał – przy­znaje z czu­ło­ścią L’Wren. – Ale, bie­dac­two, co chwilę musiał zmie­niać opa­trunki na tych swo­ich miesz­kach wło­so­wych.

Roz­kła­dam lusterko nad fote­lem i spo­glą­dam na sie­bie w poran­nym słońcu, przy­glą­dam się skó­rze pod swoją szczęką – do tej pory ni­gdy nie zwra­ca­łam na nią szcze­gól­nej uwagi. Pod bursz­ty­no­wymi oczami mam cie­nie, ale przy­naj­mniej włosy posłusz­nie ukła­dają się w dłu­gie, równe fale. Nacią­gam skórę aż na uszy, jak­bym robiła sobie domowy lifting, i w myślach odma­lo­wuję swój por­tret w zre­tu­szo­wa­nej wer­sji, z pro­mien­nym, gład­kim czo­łem i policz­kami jak pulchne jabłuszka. Marsz­czę nos, uśmie­cha­jąc się na widok swo­jej głu­piej miny, i odsu­wam ręce, ale Jenna już mnie przy­ła­pała. Udaję, że tylko popra­wiam szminkę, i doty­kam pal­cem warg.

– Za to Liama nikt nie namówi na strzy­że­nie – cią­gnie L’Wren.

Skła­dam na powrót lusterko.

– A co to ma za zna­cze­nie, jakie on ma włosy?

– No bo wydaje mi się, że to przez nie go wylali.

– Kogo? – pyta Jenna.

– No Liama – tłu­ma­czy L’Wren. – Serio, ja nawet nie wie­dzia­łam, że można kogoś wylać ze stażu. Chyba naj­pierw muszą ci coś pła­cić, zanim będą mogli cię zwol­nić, nie?

Tak się składa, że wiem, że Liam by­naj­mniej nie został zwol­niony. Po pro­stu prze­stał przy­cho­dzić do pracy. Ale nic nie mówię. Wiercę się na fotelu i nagle czuję dyk­ta­fon, który na­dal trzy­mam w kie­szeni. Ukrad­kiem wsu­wam go do torebki, a L’Wren dalej wyrzuca z sie­bie fru­stra­cję:

– Myśla­łam, że może mu się tam spodoba, w końcu to agen­cja rekla­mowa, branża kre­atywna. Ale on tej pracy nie zno­sił. Tylko że, no na litość boską, prze­cież wszy­scy mie­li­śmy kie­dyś pracę, któ­rej nie zno­si­li­śmy, no nie? Niby skąd się wzięło poję­cie nie­dziel­nej chan­dry?

Kiedy Liam zamiesz­kał z nimi jakiś rok temu, myśla­łam, że L’Wren po pro­stu osza­leje. Noto­rycz­nie przy­gar­nia bez­domne zwie­rzaki – koty, kró­liki, jasz­czurki – a mimo to powrót pasierba do domu oka­zał się dla niej wyjąt­ko­wym szo­kiem. Szybko się jed­nak do niego przy­wią­zała. Nie rozu­mie go, ale chyba posta­no­wiła sobie, że zdoła go roz­szy­fro­wać.

Teraz wzdy­cha gło­śno.

– Nie mam pro­blemu z tym, żeby został arty­stą, jeśli tego wła­śnie pra­gnie. Tylko, wie­cie, chcia­ła­bym, żeby był arty­stą z jakąś ambi­cją.

Drogę zajeż­dża nam czer­wone mase­rati. L’Wren trąbi, ale nie zwal­nia.

– Może po pro­stu ciachnę mu te kudły golarką, jak będzie spał…

Za oknami łagodne falu­jące wzgó­rza poro­śnięte łubi­nem i upstrzone pasą­cymi się końmi ustę­pują miej­sca polom nie­bo­tycz­nych sło­necz­ni­ków. Prze­staję zwra­cać uwagę na roz­mowę przy­ja­ció­łek. Myślami prze­no­szę się do sta­rych płó­cien, które zna­la­złam w gar­de­ro­bie. I tych nie­szczę­snych łubi­nów, które usi­ło­wa­łam nama­lo­wać. Wyglą­dały jak psu z gar­dła wydarte. Potem myślę o pudełku z nagra­niami i szki­cach. Nie przy­po­mi­nam sobie, czy kie­dy­kol­wiek poka­za­łam komuś te rysunki. Nawet Ali­cii. Przez jakiś czas i ona, i Barry dopy­ty­wali przy każ­dej roz­mo­wie, jak tam nowa książka. Ale z cza­sem oboje chyba też o niej zapo­mnieli.

Dzwoni mój tele­fon i oka­zuje się, że to Ali­cia – tak jakby wyczuła, że o niej myślę. Odrzu­cam połą­cze­nie i w zamian wysy­łam szybką wia­do­mość:

_Oddzwo­nię wie­czo­rem!_

Zasta­na­wiam się, czy nie puścić jej któ­rejś z tych kaset. Albo wysłać pocztą, tak bez zapo­wie­dzi, dla zabawy.

– Diana, a wy? – pyta L’Wren.

– Słu­cham?

– Jak czę­sto się kocha­cie z Oli­ve­rem? – L’Wren mówi to tak zwy­czaj­nym tonem, jakby pytała, jak czę­sto uży­wam nici den­ty­stycz­nej. – Dzwo­niła do mnie matka, żeby opo­wie­dzieć mi o jakimś wywia­dzie z Madonną, który gdzieś prze­czy­tała. I podobno Madonna twier­dzi, że klucz do zdro­wego mał­żeń­stwa to seks trzy razy na tydzień.

– Ale z mężem? – pytam.

– Diana! – Jenna chi­cho­cze z tyl­nego sie­dze­nia.

– Nie no… – Czuję, że się rumie­nię. – Mia­łam na myśli, że Madonna chyba nawet nie ma męża!

– Matka trzyma w domu wyłącz­nie stare numery „Porad­nika Domo­wego” sprzed dwu­dzie­stu lat. Ale łapiesz, o co cho­dzi – tłu­ma­czy L’Wren. – No więc jak czę­sto?

– Hmm. – Mrużę oczy, tak jak­bym musiała się nad tym zasta­no­wić. Na wspo­mnie­nie ostat­niego razu, kiedy kocha­li­śmy się z Oli­ve­rem, czuję na karku gorące mro­wie­nie. To było, gdy wybra­li­śmy się na randkę. Wie­czór był nie­ty­powo cie­pły, więc usie­dli­śmy w ogródku Del­mo­nico i szybko poża­ło­wa­li­śmy, że w taki upał zamó­wi­li­śmy maka­ron. Prze­py­cha­li­śmy jedze­nie po taler­zach, wypi­li­śmy za dużo bia­łego wina i potem ręce nam się plą­tały, gdy wycią­ga­li­śmy pie­nią­dze dla opie­kunki do dziecka. Na górze w sypialni zdar­li­śmy z sie­bie ubra­nia i zali­czy­li­śmy szybki, spo­cony seks. Dobrze mi było, gdy czu­łam w sobie Oli­vera, zresztą jak zawsze, a mimo to z jakie­goś powodu wola­łam to wszystko przy­śpie­szyć.

– Chcę, żebyś doszedł – szep­nę­łam mu na ucho.

– Już? – spy­tał. – Tak od razu?

– Tak, tak od razu.

– Jenna… – L’Wren kle­pie mnie po udzie, żebym niczego nie prze­ga­piła. – Powiedz Dia­nie, jak czę­sto robisz to z Char­liem.

Jenna odli­cza na pal­cach, poka­zu­jąc nam fran­cu­ski mani­cure z lawen­do­wymi kra­wę­dziami.

– Cztery razy na tydzień, no chyba że jedno z nas albo któ­reś z dzieci się pocho­ruje. W każdy ponie­dzia­łek, środę i pią­tek, a w nie­dzielę robię mu ręką, bo padam z nóg.

– Wow – komen­tuję. – Cztery razy.

– Jenna, ale ty wiesz, że sine jaja to mit, prawda? Żaden facet po pięć­dzie­siątce nie potrze­buje tylu orga­zmów! – mówi L’Wren.

– No ale Char­lie ma dopiero czter­dzie­ści lat. Poza tym to tak jak z ćwi­cze­niami – kontr­uje Jenna. – Nie zawsze ci się chce, ale jak już się zmu­sisz, to potem masz satys­fak­cję. A Char­lie po sek­sie jest znacz­nie łatwiej­szy w obej­ściu. To tak, jak­byś miała szcze­niaka i musiała go prze­go­nić, żeby się zmę­czył.

– Ha – par­ska L’Wren. – Fakt.

– Zro­bimy przy­sta­nek na siu­siu? – pytam ją.

L’Wren zerka na mnie i włą­cza migacz.

– Jenna, od teraz się nie krę­puj: w ponie­działki rób sobie wolne. Przy tobie możemy się scho­wać! Kev i ja robimy to co drugi pią­tek.

– My mniej wię­cej tak samo – kła­mię.

– Ale prze­cież ty z Oli­ve­rem nie musi­cie wpi­sy­wać seksu w gra­fik. Jesteś artystką, więc idziesz za gło­sem serca…

– Seks na spon­ta­nie. – Jenna kręci głową. – Wyobra­ża­cie to sobie?

Trudno stwier­dzić, czy ta myśl ją pod­nieca, czy prze­raża.

– Jak mus to mus, nie? – L’Wren prze­jeż­dża przez dwa pasy, żeby nie prze­ga­pić zjazdu. – Bo co, jak prze­sta­niesz sypiać ze swoim mężem? Wtedy ktoś inny przej­mie pałeczkę.

– Mhm. – Jenna poważ­nie przy­ta­kuje głową. – Jak z Rale­igh. Smutna sprawa.

I znowu na wzmiankę o Rale­igh w samo­cho­dzie zapada cisza, a ja nie bar­dzo wiem, co takiego mnie omi­nęło.

– Ale myśla­łam, że to Rale­igh zdra­dziła swo­jego męża, a nie na odwrót, no nie? – pytam. Sama nie wiem, czemu jej bro­nię. Pra­wie jej nie znam, widu­jemy się tylko wtedy, gdy pod­rzu­camy dzieci do szkoły, i na uro­dziny, i pod­czas ich meczów piłki noż­nej, kiedy wymie­niamy się uwa­gami o niczym.

Nie mogę prze­stać roz­my­ślać o tym, że nikt ni­gdy nie mówi, jaka to tajem­ni­cza sprawa: mał­żeń­stwo. Bo co się tyczy ciąży i macie­rzyń­stwa, wszyst­kie trzy, jak tu sie­dzimy, dzie­limy się każ­dym, nawet naj­bar­dziej intym­nym szcze­gó­łem.

– Wiem, że po poro­dzie nie powinno się za szybko patrzeć na swoją waginę – wyznała raz Jenna – ale nie mogłam się powstrzy­mać. Poszłam z luster­kiem do szpi­tal­nej łazienki… i myśla­łam, że zemdleję. Dziew­czyny, ona w ogóle była innego koloru!

A jed­no­cze­śnie nie mam poję­cia, jak się mają sprawy w ich mał­żeń­stwach. Jak one się kłócą z mężami? Jaka jest Jenna, gdy na poważ­nie się wku­rzy? Co prawda teraz już wiem dokład­nie, jak czę­sto upra­wia seks, ale czy dowie­dzia­łam się cze­goś, czego nie wyczy­ta­ła­bym z jej kalen­da­rza? Czy ona w ogóle lubi upra­wiać seks z Char­liem? Czy z nim docho­dzi?

Wiem, jak ważny jest seks w mał­żeń­stwie – na ten temat by­naj­mniej nie bra­kuje róż­nych tek­stów – a jed­nak… Mam wra­że­nie, że im lepiej rozu­miem jego zna­cze­nie, tym mniej­szą spra­wia mi przy­jem­ność. Ostat­nio na samą myśl o sek­sie z Oli­ve­rem czuję w środku takie jakby trze­po­ta­nie, panikę, jak­bym pro­siła się o kło­poty. Jak­bym pukała do drzwi nawie­dzo­nego domu i roz­bu­dzała śpiące w nim duchy. Ni­gdy dużo nie roz­ma­wia­li­śmy o naszym życiu ero­tycz­nym. Po pro­stu je mie­li­śmy – to zna­czy mamy. No więc może Oli­ver lubi seks bar­dziej niż ja. I chciałby go czę­ściej upra­wiać. Sta­ram się nie roz­trzą­sać tematu – ale potem zaczy­nam roz­trzą­sać sam temat roz­trzą­sa­nia tematu i koń­czy się tym, że wszystko to prze­mie­nia się jakby w żyjący byt, z któ­rego wysy­sam całą krew.

– Sły­sza­łam, że to nie był tylko ten jeden raz – cią­gnie Jenna. Wciąż gadamy o Rale­igh. – Nie wiem, czy to prawda (więc jakby co, to ja nic nie mówi­łam), ale podobno to się cią­gnęło już od dawna, ona miała z pię­ciu róż­nych face­tów.

L’Wren pogwiz­duje cicho.

– Jezu kochany, ja tu ledwo mogę doczła­pać na rowe­rek do ćwi­czeń, a ona się pro­wa­dza z pię­cioma typami?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: