- nowość
- promocja
Dirty Diana - ebook
Dirty Diana - ebook
Cudownie prowokująca, błyskotliwa i zabawna opowieść o kobiecie rozdartej między dobrze znaną małżeńską rutyną a wspomnieniami zmysłowej przeszłości. Pierwszy tom trzyczęściowej serii opartej na podcastowym hicie z udziałem Demi Moore.
Diana Wood ma wszystko – pracę, w której się spełnia, przystojnego męża i sześcioletnią córkę, która jest oczkiem w głowie rodziców. U boku Olivera kobieta spędza niemal każdą chwilę – oboje pracują nawet w tym samym biurze.Łącząca ich małżeńska miłość nie do końca jest równoznaczna z taką prawdziwą, ale przecież nie ma na co się skarżyć.
A może jednak jest? Czy „nie ma na co się skarżyć” naprawdę wystarczy?
W relacjach intymnych Diany i Olivera od miesięcy wieje chłodem, po dawnej namiętności nie został nawet ślad. W ich długoletni związek wkradły się nuda i rutyna. Proza życia codziennego zaczyna Dianę przytłaczać – nie mogąc znaleźć sobie miejsca, z dnia na dzień coraz bardziej odsuwa się od męża.
Wyjazd do Santa Fe na spotkanie z dawno niewidzianą przyjaciółką rozbudza w niej wspomnienia o kobiecie, którą kiedyś była: aspirującej artystce, twórczej, spontanicznej, zmysłowej. Niegdyś – zwłaszcza w towarzystwie Jaspera, charyzmatycznego fotografa, z którym przeżyła płomienny romans – pozwalała sobie na fantazje, dawała się prowadzić własnemu ciału. Żyła… pełnią życia.
Po powrocie do Dallas postanawia odnaleźć w sobie tamte uczucia. Zaczyna przeprowadzać wywiady z innymi kobietami, jednocześnie malując ich portrety. Zachęca je, by wypowiadały na głos swoje najskrytsze pragnienia, i rejestruje ich najgłębsze, najbardziej intymne fantazje. Czy bez szkody dla małżeństwa Diana będzie w stanie odkryć na nowo swoją seksualność? A co, jeśli rozbudzenie tłumionych latami pragnień oznaczać będzie rozpad uporządkowanego życia, które tak starannie budowała?
Odważne i bezkompromisowe spojrzenie na kobiecą seksualność, zmysłowość i trudności, jakie napotykają wieloletnie związki. Idealna powieść dla fanów serialu „Sex/Life” emitowanego na platformie Netflix. Na podstawie książki planowana jest adaptacja filmowa z Demi Moore w roli głównej.
„Zbyt wiele kobiet czuje, że ich seksualność jest czymś niebezpiecznym, czymś, co powinno być trzymane w tajemnicy. Dirty Diana obala ten mit. Zmagania Diany staną się dla kobiet na całym świecie punktem odniesienia, a jej przebudzenie inspiracją. Dirty Diana to przepyszna, zabawna i kusząca opowieść”. – Demi Moore
„Dążenie Diany Wood do ożywienia swojej zmysłowej przeszłości przy jednoczesnych próbach wpasowania się w ramy obecnego małżeństwajest zabawne i seksowne. Dirty Diana to szalenie zajmująca powieść – idealna dla każdego, kto pokochał The Idea of You. Na samą myśl o Tobie”.– Renée Carlino, autorka bestsellera Zanim zostaliśmy nieznajomymi
Jen Besser i Shana Feste, przyjaciółki od zawsze, poznały się w Kalifornii, gdy miały po jedenaście lat, i od tamtej pory nieustannie ze sobą współpracują. Shana to nagradzana autorka scenariuszy i reżyserka kilku filmów fabularnych, w tym Country Strong i Uciekaj, kochanie. Jen jest redaktorką i wydawczynią literatury. Obecnie mieszkają o tysiące kilometrów od siebie, ale nadal codziennie ze sobą rozmawiają. Dirty Diana – pierwotnie podcast z udziałem Demi Moore, który zadebiutował na pierwszym miejscu listy Apple, otrzymał nominację do Podcastu Roku i zdobył nagrodę Ambie w kategorii Najlepsza Fikcja i Scenariusz – to ich pierwsza powieść.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-999-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na zewnątrz naszego namiotu – noc; ciemna, głęboka i przeczysta. Wewnątrz – zamykam oczy i usiłuję zasnąć. Ale grunt pod moimi plecami jest zimny i twardy. Zaciskam usta, żeby powstrzymać zęby przed szczękaniem.
W twoim śpiworze na pewno jest cieplej.
Przekręcam się na bok, żeby na ciebie spojrzeć. Dziś nów, więc świecą tylko gwiazdy. Powlekają cię marzycielskim odcieniem – skórę masz gładką, nie licząc szczeciny, która zaczęła ci rosnąć po trzech dniach na pustyni. Twoje oczy są zamknięte, twarz odwraca się w kierunku zasłoniętej moskitierą szczeliny w namiocie, a twoje usta, pełne i doskonałe, układają się w rozluźniony uśmiech, jakbyś podziwiał we śnie gwiazdy. Na pewno nie jest ci zimno, bo ręce masz na wierzchu śpiwora, wyciągają się triumfalnie wzdłuż tułowia. Pierś, naga i umięśniona, unosi się i opada w miarowym rytmie.
Nie kochaliśmy się zaledwie od kilku godzin, a już mam wrażenie, jakby to były lata.
Byłam przygotowana na to, że dni na pustyni będą gorące, a noce zimne. A w każdym razie słuchałam i potakiwałam, gdy mnie przed tym ostrzegałeś, co – jak teraz wiem – wcale nie oznacza, że się przygotowałam. Nie doceniłam pogody tak samo, jak dziś w ciągu dnia oboje nie doceniliśmy otaczających nas poszarpanych wzgórz.
– Ten szczyt wcale nie jest aż tak wysoki – stwierdziliśmy. – Wejdźmy na samą górę.
Wspinałeś się tak, jakby słońce wcale ci nie przeszkadzało, i gdyby mnie z tobą nie było, poruszałbyś się znacznie szybciej.
Pod szczytem minęliśmy wejście do jakiejś jaskini. Zastanawiałam się na głos, co w niej mieszka.
– Może jakiś ryś – stwierdziłeś i wzruszyłeś ramionami. Więc ja również zrobiłam to samo, rzuciłam: „Ekstra”, a potem wycofałam się.
Zagrzebuję się głębiej w śpiwór i z żalem myślę, że przydałaby mi się jeszcze jedna warstwa ubrania. W twoim śpiworze musi być cieplej. Wyobrażam sobie, że się do niego wczołguję. Ale nie jestem pewna, czy chciałbyś, żebym cię wybudziła. Nasz związek jest tak świeży, że każda decyzja wydaje się doniosła, jakby można ją było zinterpretować na opak – na przykład gdybym cię obudziła, mogłoby to zasygnalizować, że nie rozumiem osobistych granic i tego, jak ważna jest odrobina przestrzeni, żeby zrównoważyć naszą intensywną fizyczną bliskość. Ten początkowy etap jest odurzający, ale też śliski i niepewny.
Ostatnie trzy dni były upojne, obojgu nam wystarcza najdrobniejszy szczegół, żeby się nakręcić – powolne wydmuchanie dymu z trawki, ramiączko stanika zsuwające mi się z ramienia. Nieustannie odrywamy wzrok od roboty i przyłapujemy to drugie na tym, że się gapi.
Wsuwam ramiona w rękawki koszulki, żeby się troszkę ogrzać, i wpatruję się w gwiazdy przez siateczkowy sufit namiotu. Myślę o stromym, skalistym szlaku, o wejściu do tamtej jaskini. I o rysiu.
Nagle przypominam sobie wełnianą czapkę, którą beztrosko zostawiłam przy ognisku. Oto sposób na moją bezsenność. To mnie ogrzeje. Muszę ją odzyskać.
Wysuwam się ze śpiwora – ostrożnie, żeby cię nie obudzić – i rozpinam namiot, żeby po cichu wymknąć się w noc.
Powietrze jest tak zimne, że aż szczypie. Gdzieś w pobliżu siedzi sowa; słyszę ją, głośną i czujną, gdy macam w poszukiwaniu czapki dokoła zamierającego ognia. Drzewa na skraju naszego obozowiska wydają się jarzyć na niebiesko, a pod moimi stopami przebiega jakaś jaszczurka. Tak łatwo mnie przestraszyć, że aż sama się śmieję.
Biorę głęboki oddech i pocieszam się ostatnimi czerwonymi polanami w ognisku, wyciągając ku nim ręce, żeby się ogrzać. Moje ramiona się rozluźniają, kiedy spijam tę ciszę.
– Diana!
Na dźwięk twojego głosu aż się podrywam. Chwytasz mnie za ramiona i przyciągasz do swojego boku. Promień twojej latarki oświetla drzewa, tańczy wśród nich, aż wreszcie zatrzymuje się na parze oczu – lśniących, jasnych i utkwionych gniewnie prosto w nas.
– Schowaj się do środka.
Głośno wciągam powietrze, a potem wolno zaczynam się cofać. Zwierzę nas obserwuje.
Już z wnętrza namiotu świecimy latarką przez okienko, aż wydłużony, koci kształt znika w nocy, oddalając się w kierunku wzgórz.
– Myślisz, że wróci?
– Nic nam nie grozi – mówisz, ale serce nadal tłucze ci się mocno o klatkę piersiową; moje zresztą też. W ciszy przyglądamy się sobie nawzajem: nasze oczy szeroko otwarte i czujne, nasze ciała zastygłe. Mój śmiech jako pierwszy przełamuje napięcie. Po nim rozlega się twój.
– Ale się strachu najadłem – mówisz.
– Ja też.
Namiot jest mały, ale dzieląca nas odległość nagle wydaje się aż nazbyt duża. Twój wzrok przenosi się z moich oczu na usta. Ja spoglądam na twoją szyję, potężne mięśnie twoich ramion, twoją twarz.
Gdy nasze wargi się spotykają, uświadamiam sobie, że drżę. Usta masz ciepłe i słonawe. Całujemy się, aż oboje zaczynamy czuć ciepło promieniujące z mojego ciała. Ściągam koszulkę. Odchylasz się w tył, żeby objąć spojrzeniem krzywizny moich piersi, miękkich i spragnionych w bladej poświacie.
Rozpinasz śpiwór i rozkładasz go dla nas jak koc. Kładziemy się na plecach, oboje nadzy od pasa w górę, i tylko nasze dłonie delikatnie się dotykają. Próbujemy spowolnić ekstazę tej chwili.
– Nie chcę wracać jutro do miasta – mówię. „Bo kiedy wrócimy”, dodaję w myślach, „wszystko się ulotni, łącznie z nami”.
Patrzę na nocne niebo, ale za bardzo mnie rozpraszasz. Gdy odwracam się twarzą do ciebie, też już jesteś odwrócony, żeby spojrzeć mi w oczy. Przekręcamy się na boki i przyciągasz mnie do siebie. Skórę masz ciepłą, jakbyś wylegiwał się na słońcu.
Zsuwam ci z bioder spodnie i muskam cię nagą skórą swojego brzucha. Czuję, jak twardniejesz.
Biorę cię do ręki i aż stękasz.
– Gdzie ja jestem? – pytasz. Uśmiecham się i ujmuję cię mocniej. – I co my robimy?
Śmieję się.
– Ogólnie ze swoim życiem czy konkretnie w tej chwili?
Całujesz mnie, kąsając lekko moją dolną wargę.
– Jedno i drugie.
– Obozujemy – mówię. A potem dodaję: – I jeszcze uprawiamy seks. Dużo seksu.
– Mhm, racja – mruczysz, nadal mnie całując.
– I może jeszcze kryjemy się przed światem. – Zarzucam na ciebie nogę, a potem cała się na ciebie przesuwam. – Ale może nikt nas nie szuka. – Może czuwa nad nami tylko tamta sowa.
Twoje dłonie zsuwają się po moich plecach, wkradają do moich spodni.
– Trzeba to z ciebie ściągnąć – mówisz.
Uśmiecham się i unoszę biodra, żebyś mógł mnie rozebrać.
– A tego to już na pewno musimy się pozbyć – dodajesz i wspólnymi siłami zsuwamy ze mnie majtki, tak że teraz oboje jesteśmy nadzy.
– Nadal ci zimno?
W odpowiedzi rozsuwam nogi, tylko trochę, żeby musnąć twojego członka najcieplejszą, najmiększą częścią siebie.
Z rozkoszy odchylasz głowę w tył i chwytasz mnie za biodra.
– Lubię się z tobą ukrywać.
– Ja z tobą też. – Całuję szczecinę na twoim policzku. Przyciągasz mnie jeszcze bliżej do siebie i namiot wypełniają twoje gardłowe jęknięcia.
„A poza tym się w sobie zakochujemy”, dodaję, ale nie na głos.
Zahaczam nogami o twoje uda i poruszam się na tobie. Muszę cię w sobie mieć. To już nie kwestia pragnienia, tylko potrzeby. Delikatnie przesuwam się wyżej i napieram miednicą, tak że końcówka twojego penisa wchodzi we mnie.
– Poczekaj. – Chwytasz mnie za biodra. – Najpierw chcę cię dotknąć.
Przesuwasz się delikatnie na mnie, opierając się przedramionami o ziemię obok. Rozsuwam szerzej nogi. Ale ty kręcisz głową.
– Nie ruszaj się. – Przytrzymujesz mi ręce w górze. Przetacza się przeze mnie fala żaru i wiję się pod tobą, chcąc poczuć w sobie twoją twardość. Ale ty znowu kręcisz głową. – Ani drgnij – szepczesz.
Puszczasz moje nadgarstki i przesuwasz rękami po moim ciele. Dłonie mam teraz wolne, ale zostawiam je tam, gdzie są. Zamykam oczy. Oboje jesteśmy teraz gdzie indziej, unosimy się jakby w rozgorączkowanej ciemności, gdzie jedynym, na czym mogę się skupić, jest podążanie za twoimi wskazówkami, które prowadzą nas do głębi rozkoszy.
Całujesz dołeczek w mojej szyi w miejscu, gdzie spotyka się ona z klatką piersiową, i bierzesz w dłonie moje piersi. Całujesz mnie po sutkach, które twardnieją pod twoimi ustami. Wsuwasz we mnie dwa palce i wiem, że czujesz, jaka jestem nabrzmiała. Nie mogę się powstrzymać, moja dłoń szuka twojej.
– Proszę – mówię szeptem. – Chcę się z tobą ruchać.
Ale ty nie cofasz ręki, zataczasz palcami powolne kółka.
– Chcę cię w sobie mieć – błagam.
– Zaufaj mi.
Na dźwięk twojego głosu, niskiego i zgłodniałego, zaczyna we mnie narastać jakaś pełnia, napięcie, któremu tylko ty możesz ulżyć. A może po prostu do tej pory nikt oprócz ciebie nie starał się tak dokładnie zapoznać się z topografią mojego ciała.
Im pełniejsza się staję, tym bardziej chcę się odsunąć. Zwalczam chęć, żeby odepchnąć twoją rękę, i nagle rozbudza się we mnie jakaś cząsteczka. Zastanawiam się, czy wyparuje, czy też zacznie narastać.
Znika i korzystam z tej chwili, żeby złapać oddech.
– Nie rozpraszaj się – szepczesz mi do ucha.
Wyginam plecy w łuk i mocniej na ciebie napieram. Twoja szczecina drapie mnie w policzek, aż piecze. Cząsteczka powraca i tym razem zaczyna się mnożyć. Moje usta się otwierają, oddycham szybciej i ciężej.
– Zaufaj mi – mówisz. – Jesteś już tak blisko.
Moje biodra poruszają się razem z twoją ręką, domagają się, żebyś nacisnął mocniej, został dłużej, nie przestawał, póki się z tobą nie stopię.
– Jesteś już tak blisko – powtarzasz, jakbyś znał moje ciało lepiej niż ja sama.
Napieram na ciebie, aż czuję, że chyba się roztrzaskam.
– Zaraz dojdę.
Ta głośna deklaracja udziela mojemu ciału pozwolenia. Moja głowa opada do tyłu. Krzyczę w pustynne niebo.
Uśmiechasz się, całujesz mnie chciwie i już wiem, że to jeszcze nie koniec.
Moje ciało drży.
– Co to było? – pytam.
Ale ty tylko dalej się uśmiechasz, a potem pytasz między pocałunkami:
– Mogę cię przelecieć?
Moje ciało należy do ciebie. Możesz z nim robić, co tylko zechcesz. Kiwam głową i kładę się z powrotem na ciepłym śpiworze, rozsuwam przed tobą nogi. Uda jeszcze mi drżą. Wchodzisz we mnie szybko i teraz jeszcze wyraźniej czuję, jak nabrzmiałeś. Zaciskam się wokół ciebie, jakbym błagała, żebyś został. „Nigdy nie odchodź”.
Chwytasz mnie za ręce i splatamy palce, wbijamy się w twardą ziemię.
– Boże, jak mi w tobie dobrze – szepczesz.
Przetaczam się na ciebie tak, że obejmuję cię w pasie nogami. Ty też siadasz prosto, z rękami na moim krzyżu. Bierzesz do ust moją pierś, gryziesz sutek, a potem go ssiesz, jakbyś chciał przeprosić. Unoszę i opuszczam biodra, gdy wchodzisz we mnie coraz głębiej. Poruszamy się w jednym rytmie, coraz szybciej i szybciej.
Odchylam się w tył i nagle czuję na szyi dziwne łaskotanie. Jest ciepłe. Za ciepłe. Odpędzam ręką to uczucie.
Prostuję się i skupiam na tobie. Na naszych ciałach, na twojej skórze przy mojej, na tym, jakie to uczucie, gdy cię dosiadam.
Teraz łaskotanie przenosi się na mój policzek. Przypomina mdły wiatr. Znowu macham ręką, żeby je odgonić. Poruszam się na tobie, lecz wzajemne tarcie naszych ciał zniknęło. Pod sobą czuję twardą ziemię – ale przecież siedzę na tobie, powinnam czuć ciebie, a nie grunt. Ta dziwna, irytująca bryza powraca na mój policzek i odciąga od ciebie moją uwagę.
Spoglądam w dół, ale odwracasz się ode mnie. Nie widzę twojej twarzy.
Zaciskam powieki i siłą woli próbuję zmusić się, żeby wrócić do swojego ciała, do przetaczających się przez nie fal rozkoszy. Rozpaczliwie pragnę odzyskać ten żar, który nas łączy.
Ale jestem już gdzie indziej.
Moje oczy otwierają się gwałtownie. Wpatruję się prosto w twarz męża, który śpi obok mnie. Nie jestem w żadnym namiocie ani pod gwiazdami. Leżę we własnej sypialni, w wykrochmalonej prążkowanej pościeli.
Gorąco, które czuję, to nie moje pożądanie, ale oddech męża, ciepły i nieświeży, na mojej twarzy. Przy każdym wydechu wydobywa się z niego odgłos jakby maleńkiej rowerowej pompki, ciężko pracującej, żeby nadmuchać ogromną tratwę ratunkową.
Chowam twarz w poduszkę i staram się wrócić do swojego snu, do namiotu, do zimnej, rozgwieżdżonej nocy.
Ale to na nic. Już się rozbudziłam.Rozdział 1
W naszym domu jest taki pokój, do którego rzadko zaglądamy. Ostatnia z trzech sypialni, mała i idealnie kwadratowa; pokój, w którym nikt nie sypia. Jest to także jedyne pomieszczenie, w którym nadal mamy wykładzinę – o gęstym, kremowym włosiu, położoną jeszcze przez poprzednich właścicieli.
Weszliśmy tu z Oliverem w poszukiwaniu papieru prezentowego – potrzebujemy tylko trochę, żeby opakować plastikową syrenkę, którą on i nasza córka Emmy kupili na urodziny jej najlepszej przyjaciółki.
– Przecież mogli wam to opakować w sklepie – mówię. Nie mogę się powstrzymać. – Za darmo.
Oliver zerka na przepełnioną szafę.
– Musieliśmy się stamtąd zwijać, bo inaczej Emmy znowu by coś ukradła.
– Oliver. – Śmieję się. – Przecież to był tylko jeden raz. Prawie rok temu.
Nasza pięcioletnia córka ukradła paczkę gumy balonowej, gdy staliśmy w kolejce w spożywczym. Potem w samochodzie zgrywała niewiniątko, jednocześnie próbując nadmuchać balona.
– Diano, ona jest złodziejką. Zimnokrwistą kleptomanką. – Oliver uśmiecha się i wycofuje z pokoju, zostawiając mnie, żebym poszukała papieru.
Na początku marzyło nam się, że to pomieszczenie będzie pracownią dla nas obojga. Co prawda jest za ciasne, żeby Oliver mógł się w nim rozstawić z przyzwoitym warsztatem, ale po południu mamy tu dobre światło i zmieściłby się stół kreślarski, o jakim Oliver zawsze marzył. A ja miałabym miejsce na swoje sztalugi i farby.
Gdy się poznaliśmy, miałam dwadzieścia sześć lat i mieszkałam w Dallas z siedmiorgiem współlokatorów w ruderze, która rzekomo miała być artystyczną komuną. Nazywaliśmy ją „kooperatywą”, ale wyglądała bardziej jak imprezownia, której nikt nigdy nie sprzątał. Raz zebrałam się w sobie i zawiesiłam tabelę obowiązków domowych z kolumną, w której można się było zapisywać. Myślałam, że to załatwi sprawę. Ale współlokatorzy, zamiast wpisywać swoje inicjały, wpisywali „Matthew McConaughey” przy ubikacjach i „Duch sir Aleca Guinnessa” przy kuchni.
W środku lata ktoś zostawił surowe mięso w zepsutym zsypie na śmieci i zalęgły nam się robaki, więc zaczęłam trzymać jedzenie we własnym pokoju. Czasami po południu zabawiałam się szkicowaniem domu i współlokatorów, nadając im przesadny i nieco groteskowy wygląd. Garść tych rysunków przesłałam mojemu przyjacielowi Barry’emu w Santa Fe, a resztę mojej przyjaciółce Alicii, która wyjechała do szkoły filmowej w Nowym Jorku. Podpisywałam je „Dirty Diana”, bo przesadzone opowieści o moich przygodach w zasyfionej kooperatywie przejmowały Barry’ego dreszczem zgrozy, a w Alicii wzbudzały śmiech. Oboje przysyłali mi długie, kochane listy, a raz Alicia odpowiedziała tylko karteczką o treści: „Zamrugaj dwa razy, jeśli mam wysłać pomoc”, którą przykleiła do nieużywanej gąbki do zmywania naczyń.
Wreszcie pewnego dnia czymś się strułam – prawdopodobnie w restauracji, gdzie pracowałam jako kelnerka, po wspólnym posiłku dla personelu – i musiałam się zaszyć w dolnej łazience. Leżałam na zimnej podłodze wyłożonej kafelkami ze spoconą twarzą oblepioną długimi ciemnoblond włosami i modliłam się, żeby te wymioty już się skończyły, tymczasem współlokatorzy imprezowali w najlepsze, a goście przestępowali nade mną, żeby skorzystać z toalety. Zwinięta w kulkę przy wannie zauważyłam, że ktoś narysował coś flamastrem na brzegach. To była całkiem niezła podobizna Barta Simpsona na deskorolce. Ktoś inny ułożył rymowankę: „Poślady spinam i balasek / wyciskam z siebie wielki jak Teksasek”. Głowa pękała mi z bólu, ale pomyślałam wtedy: „Fajny rym, tylko rytm się nie zgadza”. Następnego dnia zaczęłam szukać nowego lokum.
Obejrzałam pięć kawalerek, wszystkie z zaciekami i dziwnym zapaszkiem, aż wreszcie dotarłam do ostatniego miejsca na swojej liście. Budynek stał w zacisznej uliczce, był niski i szary, kryty stiukiem, z rzędem wesołych różowych róż przy wejściu.
Na zewnątrz siedział jakiś mężczyzna i ze spokojem zabijał komary.
– Pani Reece?
Złożył gazetę, którą czytał, w perfekcyjny kwadrat i wstał, chowając ją do kieszeni spodni. Ubrany był jak ktoś znacznie starszy, w beżowe spodnie z zakładkami i miętową zapinaną koszulę. Dopiero gdy podeszłam bliżej, zorientowałam się, że jesteśmy chyba w podobnym wieku. Miał gęste brązowe włosy, szerokie ramiona i niebieskozielone oczy w kolorze – przynajmniej tak sobie wyobrażałam – jeziora gdzieś na środkowym zachodzie w środku lata: żadnych poszarpanych fal, tylko ciepła, lśniąca woda.
Przeprosiłam, że musiał czekać.
– Wsiadłam do złego autobusu. I to dwa razy. Najpierw wysiadłam, żeby złapać ten właściwy, a potem wsiadłam z powrotem do nie tego co trzeba.
Popatrzyłam badawczo w jego twarz, w te życzliwe oczy, i od razu zaczęłam sobie wyobrażać, jak go narysuję: z tym idealnie prostym nosem spuszczonym w dół, z utkwionym we mnie spojrzeniem i zmarszczonymi brwiami, a nad jego głową będzie chmurka z myślą: „Jezu, a tę kto przysłał?”.
Ale w rzeczywistości na jego twarzy nie było widać żadnej dezaprobaty, przez jego spokojne oczy nie przemknął nawet jej ślad. Odgarnęłam z czoła grzywkę i pożałowałam, że nie umyłam włosów, lecz skręciłam je w nieporządny węzeł na karku.
– A potem w trzecim autobusie nie działała klima, więc chociaż to była ta właściwa linia, miałam wrażenie, że… – O, jest, pojawiło się: drobne, ale zauważalne zmarszczenie brwi. – No, to był właściwy autobus – podsumowałam. – Ale miałam wrażenie, że nie.
Milczał przez chwilę, jakby chciał mi pozwolić na złapanie oddechu.
– Jestem Oliver Wood. Chciała pani obejrzeć cztery „B”, prawda?
– Zgadza się. Jestem Diana.
Podaliśmy sobie dłonie i ruszyłam za nim do windy. Była tak mała, że gdy stanęliśmy obok siebie, muskałam ramieniem jego biceps i czułam zapach jego płynu po goleniu, lekki i czysty. Drzwi się zamknęły. Oliver nachylił się do przodu i trzy razy wcisnął przycisk czwartego piętra. Nic się nie stało. Czekaliśmy w milczeniu. Spróbował jeszcze raz. Wciąż nic. Chyba go to zmieszało, więc podskoczyłam, a wtedy winda szarpnęła i się obudziła.
– Dzięki. – Odchrząknął. – Od dawna mieszkasz w Dallas?
– Nie, niezbyt długo. Jakiś rok.
– Studiujesz?
– Nie. Maluję. – W windzie było gorąco i cicho, więc dodałam: – Właśnie wydałam książkę.
– Naprawdę? – Jego brwi się uniosły, jakby autentycznie cieszył się moim sukcesem. – Będę musiał kupić egzemplarz.
– Trochę trudno ją znaleźć. Wydało ją takie maleńkie lokalne wydawnictwo.
– Aha. – Zaskoczyło mnie jego rozczarowanie.
– Ale jak chcesz, mogę ci przesłać egzemplarz.
Ta książka była całym powodem, dla którego wylądowałam w Teksasie – jedna tutejsza redaktorka bardzo pozytywnie wyrażała się o moich pracach i nawet znalazła mi pokój w kooperatywie. Już sobie wyobrażałam, co by się stało, gdybym teraz, w tej windzie, wyciągnęła swoją książkę i razem z tym uprzejmym nieznajomym zaczęlibyśmy wspólnie oglądać moje obrazy; niektóre z nich przedstawiały kobiety w różnych stanach seksualnej tęsknoty, a okalały je przeprowadzone przeze mnie wywiady o ich pragnieniach.
– Moja ciocia też maluje – rzucił Oliver.
– Tak?
– Głównie portrety. Jej psów. – Oliver ściszył głos, jakby ciotka mogła go usłyszeć. – Trochę są przerażające. Ale jak się zastanowić, to te psy też są przerażające, więc może ciocia ma większy talent, niż mi się wydaje?
– Może. – Uśmiechnęłam się i poczułam, jak jego ramiona się rozluźniają.
Oliver zaprowadził mnie do drzwi mieszkania, a potem wyciągnął z teczki ogromny pęk kluczy i zaczął kolejno je sprawdzać. Uszy coraz bardziej mu czerwieniały. Wreszcie zamek zaskoczył z trzaskiem, a on odetchnął z ulgą.
– Niezłe zabezpieczenia, nie? Nawet najemca nie dostanie się do środka.
Mieszkanie nie było specjalnie imponujące: kwadratowy pokój z dwoma niewielkimi oknami, jedno wychodziło na parking, a drugie na róże. Do tego niewielki aneks kuchenny z lodóweczką, kuchenką elektryczną i zlewem. Oliver zajrzał do swoich papierów i powiedział:
– Wszystkie urządzenia są nowe!
Otworzył lodówkę – w środku znajdowały się na wpół pusta butelka ketchupu, słoik majonezu i piwo.
– I patrz, jakie dodatkowe luksusy!
Gdy się roześmiałam, zrobił taką minę, jakby mu ulżyło.
– Oprowadziłbym cię, ale w sumie wystarczy się obrócić dokoła – stwierdził. – Choć to niekoniecznie wada. Mniej do sprzątania, prawda?
Przypomniały mi się wierszyki na wannie i lepka podłoga łazienki w kooperatywie.
– Dla mnie bomba.
– Rachunki za wodę i wywóz śmieci są wliczone w czynsz. Lubisz kąpiele?
– Lubię.
– To fajnie. Ja też. – Oliver otworzył drzwi, które znajdowały się na wprost przed nami, i zbladł na widok rozmiarów łazienki: z trudem zmieściła się w niej ubikacja, o wannie nie wspominając. – Jestem beznadziejny w oprowadzaniu najemców.
– Nie, to najsympatyczniejsze mieszkanie, jakie dzisiaj widziałam.
– No dobrze, ale ty przecież zasługujesz na wannę. – Osobisty charakter tej uwagi zaskoczył nas oboje. Oliver oblał się rumieńcem.
– No a kuchnia zdecydowanie jest najlepsza z tych, które dziś widziałam.
– Dużo gotujesz?
– Wcale. – A potem, ponieważ odniosłam wrażenie, że żadne z nas nie chciało jeszcze kończyć tego oprowadzania, otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam tamto piwo. – Ale doceniam dodatkowe luksusy.
Oliver znowu się uśmiechnął, wyjął mi z rąk butelkę i otworzył ją jednym z wielu kluczy na swoim breloku. Piwo było zimne i pyszne. Wyciągnęłam je na powrót do niego, żeby się poczęstował.
– Nalałabym ci do szklanki, no ale… – Objęłam gestem pustą kuchnię. – Za to możemy usiąść na mojej nieistniejącej kanapie.
Zastanowił się nad zaproszeniem – albo nade mną jako taką – i kiedy to robił, wyobraziłam sobie, że nad naszymi głowami pojawia się napis „ogłuszająca cisza”, jak w mandze. Oliver obrócił butelką w dłoni. A potem machnął ręką w stronę ściany, pod którą powinna stać kanapa.
– Nie spodziewałem się, że pójdziesz w obicie z wiśniowej skóry, ale dobrze tu wygląda.
Parsknęłam śmiechem.
– Pasuje do plecionych podstawek pod szklanki, które dla mnie zrobiłeś.
Usiedliśmy na podłodze i piliśmy piwo, podając je sobie na zmianę. Pomarańczowe światło zgasło za zachodnim oknem, ale żadne z nas nie ruszyło się, żeby włączyć lampę, i w pokoju zapanował półmrok.
Przeciągnęłam ręką po starannie odkurzonej wykładzinie.
– Widać, że dopiero co ją wyczyszczono. Doceniam to.
Oliver zrobił taką minę, jakby musiał zrzucić z serca jakąś tajemnicę.
– Muszę ci coś powiedzieć. Tak naprawdę nie jestem opiekunem tej nieruchomości. Budynek należy do moich rodziców. Ale Connie, która zwykle oprowadza zainteresowanych, musiała odebrać skądś dziecko, więc powiedziałem, że ją zastąpię.
Ulżyło mi, że oboje mamy coś do wyznania.
– A ja, jeśli mam być szczera, nie mogę sobie pozwolić na to mieszkanie. Starczyłoby mi na czynsz za pierwszy miesiąc i na depozyt. Ale nie na opłacenie z góry ostatniego miesiąca. – Oparłam się głową o ścianę. – A do tego mam fatalną historię kredytową.
Gdy to mówiłam, jego spojrzenie przenosiło się z moich oczu na usta i z powrotem.
– Masz jakąś pracę? Znaczy poza malowaniem?
– Jestem kelnerką. W Momo’s.
– W tej knajpie stylizowanej na gangsterską spelunę z lat trzydziestych? Tej, gdzie kelnerki na każde „dziękuję” muszą odpowiadać „adapanspokój”?
– Nie innej. – Podniosłam ręce jak podczas napadu z bronią. – Byłeś tam kiedyś?
Oliver pokręcił głową.
– Widziałem tylko w wiadomościach. Właściciel ma na koncie jakieś przestępstwa seksualne, nie?
– Hmm. – Zastanowiłam się nad pytaniem. – Nawet by się zgadzało.
– No dobra. – Oliver spuścił wzrok na swoje nogi. – Czyli teraz w wolnym czasie będę ci szukał nowej roboty.
– Dzięki.
Nachylił się bliżej i dał mi delikatnego szturchańca ramieniem.
– Adapanispokój_._
Osiem lat później, gdy wprowadzaliśmy się do naszego obecnego domu z trzema sypialniami, byłam już w ciąży z Emmy. Kolejnych kilka miesięcy spędziliśmy na przygotowywaniu się na dziecko, dobieraniu odcieni farb i głowieniu się nad dziecinnymi mebelkami z Ikei. Oliver sam potrafił robić piękne drewniane meble od zera, jednak instrukcje montażu budziły w nim taką samą konsternację jak we mnie.
– Coś tu się nie zgadza – powtarzał, przekręcając kartki do góry nogami i z powrotem. – Może brakuje nam jakiegoś elementu?
A potem zjawiła się Emmy, a wraz z nią bezsenne noce i napady miażdżących lęków przeplatane chwilami czystego szczęścia i nieskończonymi ładunkami prania.
Emmy ma teraz sześć lat. Wolny pokój wypełniają plastikowe pudła wypchane zabawkami, na które jest już za duża, ubrankami, z których wyrosła, i ogromną kolekcją lalek w historycznych kostiumach, od których ma koszmary, tylko że Oliver boi się powiedzieć o tym swojej matce. Oznaczyliśmy te pudła napisami „DO ODDANIA” i obiecujemy sobie – raz po raz – że w następny weekend na pewno się z nimi uporamy. To już nasz stały dowcip. Wieczorem, gdy padamy na łóżko i jednemu z nas chce się pić, ale nie ma ochoty się ruszać, mówimy:
– Jeśli przyniesiesz mi wody, przysięgam, że zabiorę te pudła do oddania. Jutro.
W tych pojemnikach nie ma za to choćby skrawka papieru prezentowego. Przeciskam się między dwiema wieżami z plastiku, żeby dostać się do garderoby w głębi pokoju. Włączam górne światło i rozglądam się po półkach. Znajduję zapasowe koce, dmuchany materac zwinięty w kulkę i stare pudełko na haczyki wędkarskie, w którym trzymam zapasowe pędzle. Pod ścianą stoją dwa moje stare płótna: olejny obraz przedstawiający łubin i scenka plażowa – jedno i drugie namalowałam kilka lat temu na zajęciach wieczorowych.
Zaglądam głębiej do garderoby. Za pudełkiem na haczyki zauważam sponiewierane czerwone pudełko na buty. Zapomniałam już, że tu leży. Zapieczętowałam je taśmą malarską, więc teraz znajduję jakąś skrobaczkę i ją rozcinam. W środku znajdują się dyktafon i dwa rzędy minikaset. Oznaczono je różnymi imionami: „Jess”, „Claudia”, „Brynn”, „Theresa” i tak dalej. Ogarnia mnie znajome uczucie – tak jakby coś mi uszło na sucho. A pod pudełkiem leży stara teczka wypchana szkicami: wszystko to portrety tych kobiet z kaset. Kiedyś miały mi posłużyć do namalowania obrazów do drugiej książki. Naszkicowałam je szybko grubym węglem rysunkowym: tu profil kobiety wyglądającej przez okno, tam innej, rozpartej w fotelu i rozcierającej sobie kark dłonią.
Po mojej przeprowadzce do Dallas redaktorka, z którą pracowałam przy pierwszej książce, często zabierała mnie na bilard i jasne piwo. Patrzyła na mnie spod ciężkich powiek i próbowała mi sprzedać moją własną książkę, tak jakbym w życiu o niej nie słyszała.
– To idealne połączenie kronikarstwa ze sztuką – powtarzała, a ja tylko potakiwałam głową, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mogę dodać.
Kilka tygodni po ukazaniu się mojego albumu przeprowadziła się do Michigan i już nigdy nie wróciła do pracy. Na jej posadę wskoczył jej dotychczasowy asystent, młody chłopak o cichym głosie. Był tak nieśmiały i skrępowany, że nie chciał spotykać się ze mną twarzą w twarz. Przesłałam mu kilka wstępnych pomysłów na drugą książkę i powiedział, że fajne te szkice, ale za miękkie.
– Spróbuj dokopać się do mięsa. Ale tak wiesz, naprawdę się w nie wgryźć.
Tamtego dnia, gdy Oliver pokazał mi mieszkanie, wgryzałam się w to mięso już od miesięcy i szło mi bardzo wolno.
Teraz wyciągam pudełko z kasetami z garderoby i siadam na podłodze między dwoma pojemnikami – mam tam dość miejsca, żeby wyciągnąć nogi, ale nie tak dużo, żebym czuła się odsłonięta. Przeglądam kasety, jedną po drugiej. Wszystkie te wywiady, które spakowałam i nigdy do nich nie wróciłam…
Wyjmuję taśmę opatrzoną imieniem „Jess” i wkładam do dyktafonu. Wciskam _play_ i słyszę jej głos:
_Był wysoki. I wiesz co? To wystarczyło, żeby nabrał pewności siebie. Nic więcej. Był wysoki. Wyobrażasz sobie? Kobiety muszą pilnować każdego szczegółu, żeby poczuć się choćby okej, a jemu, słowo daję, wystarczyło, że bozia nie poskąpiła mu wzrostu. Był wysoki i miał fajne bary, więc wszystkie od razu stwierdziłyśmy: „mhm, w sumie czemu nie, dałabym mu”._
_Ale na serio, wcale poważnie tak nie myślałam. Że prześpię się z tym barmanem. W życiu nie zaliczyłam jednorazowego numerka. Tylko że, proszę: nagle znowu byłam do wzięcia – okej, facet mnie rzucił – w dodatku pracowałam jako kelnerka w barze w obcym mieście i próbowałam pokazać, co to nie ja. W pracy nietrudno było o pewność siebie, bo zawsze mieliśmy tłok i wszyscy żebrali o drinki, więc nawet jeśli byłaś tam po to, żeby obsługiwać ludzi, to miałaś nad nimi pewną władzę. Jeśli trafił się klient do dupy, zwyczajnie przez cały wieczór go olewałaś i mówiłaś pozostałym dziewczynom, żeby też nie zwracały na niego uwagi. No, w każdym razie: ten gościu był przyzwoitym barmanem i flirtował ze wszystkimi kelnerkami w barze, bez wyjątku. Mógłby wyrwać dosłownie każdą z nas, nawet hostessę, a przecież ona miała chłopaka. No więc tamtego wieczoru w pracy roznosiłam tacę za tacą z drinkami i przez cały czas myślałam sobie, że tak, że mam ochotę przespać się z kimś, kogo nie znam. Z kimś, czyje ciało będzie dla mnie totalną niespodzianką. Tak że jak zacznie mnie dotykać, to nie będę wiedziała, na jakie uczucie się przygotować i czego się dalej spodziewać._
_No więc gdy podawałam mu zamówienia z moich stolików, pisałam na nich coś w rodzaju: „Wódka z wodą sodową. Szkocka z lodem. Może stąd wyjdziemy?”._
_Przez cały wieczór tak się zgrywaliśmy. I za każdym razem moje wiadomości robiły się coraz śmielsze. „Martini z twistem. Pokażesz mi, jak mieszkasz?”_
_A potem na przykład: „Dwie Stelle. Margarita z lodem. Sex on the Beach – nie no, to aż za łatwe”. Takie, wiesz, durne wygłupy. Ale oboje się z tego śmialiśmy._
_A potem zrobiła się druga nad ranem, bar się zamknął i muzyka ucichła. Włączyli mocne światła sufitowe i pomyślałam, że już po atmosferze. Ale kiedy sprzątałam, czułam, że on nadal mnie obserwuje. Miał takie błękitne oczy i nawet przy włączonym świetle igrał w nich taki chochlik. No więc wreszcie zgarniam swoje napiwki – i od razu poczułam na krzyżu jego dłoń. Jakby mnie prąd przeszył – znaczy, czyli ja naprawdę zamierzam to zrobić. Odwróciłam się twarzą do niego, a on wziął mnie za rękę i pociągnął na ulicę. Padało, ale jakoś udało nam się złapać taksówkę, więc może tak miało być. No więc wskoczyliśmy na siedzenie, ale to migiem, i w tej ciemności włożyłam mu ręce za pasek, a on zaczął mnie dotykać pod koszulą… Nawet nie pamiętam, jak miał na imię – serio nie pamiętam – za to pamiętam, jakie to było uczucie, gdy wsunął mi dłonie pod stanik. Zimne, ale było mi dobrze, tak jakby całe moje ciało zaczynało się budzić. Miałam ochotę z miejsca zedrzeć z siebie wszystkie ubrania, żeby mu to pokazać. Żeby mógł wszędzie mnie dotknąć. I żebym mogła zobaczyć, jak na to reaguje. Chciałam, żeby dotykał mnie po całym ciele…_
– Diana? _–_ woła Oliver z korytarza i aż się podrywam z miejsca. Wciskam stop i wpycham dyktafon do kieszeni. A potem zakrywam pudełko po butach i chowam je głęboko do pojemnika z niemowlęcymi ubrankami Emmy.
Oliver staje w drzwiach pokoju.
– I jak, udało się znaleźć jakiś papier?
– Nic a nic. – Kręcę głową. – Kupię, jak wyjdę.
Oliver podaje mi kubek termiczny z kawą i obejmuje ramieniem w talii.
– Dzięki.
– Nie ma sprawy.
Wtula nos w moją szyję.
– Ładnie pachniesz.
Czuję, jak moje ciało się spina, choć powinno się rozluźnić.
Oliver przyciąga mnie bliżej i zerka na drzwi.
– Emmy wciąż jeszcze mocno śpi.
Skanuję każdy element swojego ciała, pragnąc, aby zbudziła się we mnie właściwa reakcja – jednak wszelka tęsknota za tym, by odwzajemnić jego czułość, wydaje się po prostu poza moim zasięgiem. Odsuwam się i uśmiecham.
– No co? – pyta.
– Jak to: „no co”?
– No bo tak dziwnie na mnie patrzysz. Gapisz się.
– Wcale że nie. – Wcale że tak. Rzeczywiście się gapię, a konkretnie na kręcony włosek, który wystaje mu z lewego nozdrza. „Nie myśl o włosie. Skup się na jego życzliwych oczach. Na kubku, na jego dłoniach, na parze”.
Oliver pociera się po brodzie, tak jakby myślał, że może przykleiły mu się tam jakieś resztki jedzenia.
– Tyle że masz… taki włosek. – Pokazuję palcem. – O tutaj.
– Kurna. – Śmieje się. – Zmieniam się we własnego ojca. Któregoś dnia sięgnę po ten trymer, który od ciebie dostałem, słowo honoru. – Przesuwa palcem pod nosem, próbując wepchnąć włosek na miejsce. – Tak lepiej?
Na zewnątrz trąbi L’Wren. Trzy szybkie klaksony.
– Szkoda, że muszę już iść. – Wysuwam się z jego ramion, dając mu całusa w policzek.
Oliver rozgląda się po pokoju i wszystkich gratach, których trzeba się stąd pozbyć.
– Następny weekend? – Uśmiecham się.
– Jasne. – Jego oczy skierowane są nie na mnie, tylko na te góry nieużywanych rupieci.Rozdział 2
– Nie wiem, co jest bardziej przygnębiające: pięćdziesięciosiedmiolatek, który próbuje robić z siebie dwudziestokilkulatka, czy dwudziestoczterolatek, który wciąż mieszka z rodzicami. – L’Wren wzdycha i zjeżdża na pas dla wspólnych przejazdów. Kompletnie nie potrafi się skupić jednocześnie na rozmowie i prowadzeniu samochodu. Chwytam się mocno krawędzi beżowego skórzanego fotela. – Oni są moją rodziną, a mam wrażenie, że to bardziej współlokatorzy – ciągnie L’Wren. – A Halston? Ma sześć lat, a zachowuje się, jakby miała szesnaście. Ciągle każe mi googlować „Harry Styles bez koszuli”.
– L’Wren! Nie rozśmieszaj mnie! – krzyczy z tyłu Jenna. – Bo wypełniacze mi się spartaczą! – Przyciska rękami policzki, jakby chciała je przytrzymać na miejscu.
L’Wren spogląda na nią w lusterku wstecznym. Przyjaźnią się od liceum, a teraz wszystkie trzy mamy córki w tym samym wieku.
– Przecież po botoksie wolno się śmiać.
– Ale to nie botoks, tylko wypełniacz. Dermatolożka powiedziała, że przez dwadzieścia cztery godziny nie powinnam ćwiczyć ani zanadto ruszać twarzą, bo mogą się przemieścić.
– Jezu. Gdzie ty sobie robiłaś te wypełniacze, na parkingu pod supermarketem?
– Nie. No weź przestań. – Jenna niemal parska śmiechem. – U doktor Laredo. Robiła usta Raleigh, a przecież byłaś nimi zachwycona.
Na wzmiankę o Raleigh wszystkie trzy milkniemy. Siedzimy przy akompaniamencie klimatyzacji, a L’Wren pędzi dalej trasą szybkiego ruchu. To nasza doroczna wyprawa do Round Top, na południe od Dallas, na ogromne targi antyków. Pierwszy raz wybrałyśmy się tam pięć lat temu, gdy wszystkie co sobotę chodziłyśmy na te same zajęcia dla mam z dziećmi. L’Wren zrobiła Jennie i mnie niespodziankę: wynajęła opiekunkę do dzieci i zaproponowała, żebyśmy urwały się z zajęć i zamiast tego wybrały się na wycieczkę.
Jenna odchrząkuje. Wysuwa głowę między naszymi fotelami i blond loki podskakują jej na głowie.
– Zawsze mogłaś trafić na gorszych współlokatorów. Przynajmniej Liam to jak darmowa opiekunka na miejscu. Przecież na pewno wam pomaga. – Liam to pasierb L’Wren, zwykle za bardzo nawalony trawą, żeby na coś się przydać. Już raczej można go uznać za dobrotliwego ducha, który snuje się po domu. – No i przynajmniej twój mąż jeszcze nie wyłysiał.
– Ojej, jakie to słodkie, naprawdę w to wierzysz? – pyta L’Wren. – Że Kev nadal ma własne włosy? Mam ci przypomnieć ostatnie lato? I te przeszczepy?
Tłumię śmiech.
– Diana, nie musisz się krygować, że cię to nie bawi. – L’Wren odwraca się w moją stronę, całkowicie odrywając wzrok od jezdni. – Fakt, Kevin nic na to nie poradzi, że łysieje. No ale nikt mu nie kazał paradować w tym berecie.
– Aaa… – mówi Jenna. Często ma opóźniony zapłon. – Kompletnie o tym zapomniałam. Coś takiego. A ja myślałam, że on przechodził wtedy taki europejski kryzys wieku średniego.
– Co to, kurna, jest „europejski kryzys wieku średniego”? – pyta L’Wren.
Przez całe zeszłe lato jej mąż Kevin nie pokazywał się bez nakrycia głowy. Raz na ich przyjęciu przy basenie z okazji Memorial Day widzieliśmy z Oliverem, że nawet pod prysznic wszedł w myśliwskiej czapce.
– W sumie nieźle wyglądał – przyznaje z czułością L’Wren. – Ale, biedactwo, co chwilę musiał zmieniać opatrunki na tych swoich mieszkach włosowych.
Rozkładam lusterko nad fotelem i spoglądam na siebie w porannym słońcu, przyglądam się skórze pod swoją szczęką – do tej pory nigdy nie zwracałam na nią szczególnej uwagi. Pod bursztynowymi oczami mam cienie, ale przynajmniej włosy posłusznie układają się w długie, równe fale. Naciągam skórę aż na uszy, jakbym robiła sobie domowy lifting, i w myślach odmalowuję swój portret w zretuszowanej wersji, z promiennym, gładkim czołem i policzkami jak pulchne jabłuszka. Marszczę nos, uśmiechając się na widok swojej głupiej miny, i odsuwam ręce, ale Jenna już mnie przyłapała. Udaję, że tylko poprawiam szminkę, i dotykam palcem warg.
– Za to Liama nikt nie namówi na strzyżenie – ciągnie L’Wren.
Składam na powrót lusterko.
– A co to ma za znaczenie, jakie on ma włosy?
– No bo wydaje mi się, że to przez nie go wylali.
– Kogo? – pyta Jenna.
– No Liama – tłumaczy L’Wren. – Serio, ja nawet nie wiedziałam, że można kogoś wylać ze stażu. Chyba najpierw muszą ci coś płacić, zanim będą mogli cię zwolnić, nie?
Tak się składa, że wiem, że Liam bynajmniej nie został zwolniony. Po prostu przestał przychodzić do pracy. Ale nic nie mówię. Wiercę się na fotelu i nagle czuję dyktafon, który nadal trzymam w kieszeni. Ukradkiem wsuwam go do torebki, a L’Wren dalej wyrzuca z siebie frustrację:
– Myślałam, że może mu się tam spodoba, w końcu to agencja reklamowa, branża kreatywna. Ale on tej pracy nie znosił. Tylko że, no na litość boską, przecież wszyscy mieliśmy kiedyś pracę, której nie znosiliśmy, no nie? Niby skąd się wzięło pojęcie niedzielnej chandry?
Kiedy Liam zamieszkał z nimi jakiś rok temu, myślałam, że L’Wren po prostu oszaleje. Notorycznie przygarnia bezdomne zwierzaki – koty, króliki, jaszczurki – a mimo to powrót pasierba do domu okazał się dla niej wyjątkowym szokiem. Szybko się jednak do niego przywiązała. Nie rozumie go, ale chyba postanowiła sobie, że zdoła go rozszyfrować.
Teraz wzdycha głośno.
– Nie mam problemu z tym, żeby został artystą, jeśli tego właśnie pragnie. Tylko, wiecie, chciałabym, żeby był artystą z jakąś ambicją.
Drogę zajeżdża nam czerwone maserati. L’Wren trąbi, ale nie zwalnia.
– Może po prostu ciachnę mu te kudły golarką, jak będzie spał…
Za oknami łagodne falujące wzgórza porośnięte łubinem i upstrzone pasącymi się końmi ustępują miejsca polom niebotycznych słoneczników. Przestaję zwracać uwagę na rozmowę przyjaciółek. Myślami przenoszę się do starych płócien, które znalazłam w garderobie. I tych nieszczęsnych łubinów, które usiłowałam namalować. Wyglądały jak psu z gardła wydarte. Potem myślę o pudełku z nagraniami i szkicach. Nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek pokazałam komuś te rysunki. Nawet Alicii. Przez jakiś czas i ona, i Barry dopytywali przy każdej rozmowie, jak tam nowa książka. Ale z czasem oboje chyba też o niej zapomnieli.
Dzwoni mój telefon i okazuje się, że to Alicia – tak jakby wyczuła, że o niej myślę. Odrzucam połączenie i w zamian wysyłam szybką wiadomość:
_Oddzwonię wieczorem!_
Zastanawiam się, czy nie puścić jej którejś z tych kaset. Albo wysłać pocztą, tak bez zapowiedzi, dla zabawy.
– Diana, a wy? – pyta L’Wren.
– Słucham?
– Jak często się kochacie z Oliverem? – L’Wren mówi to tak zwyczajnym tonem, jakby pytała, jak często używam nici dentystycznej. – Dzwoniła do mnie matka, żeby opowiedzieć mi o jakimś wywiadzie z Madonną, który gdzieś przeczytała. I podobno Madonna twierdzi, że klucz do zdrowego małżeństwa to seks trzy razy na tydzień.
– Ale z mężem? – pytam.
– Diana! – Jenna chichocze z tylnego siedzenia.
– Nie no… – Czuję, że się rumienię. – Miałam na myśli, że Madonna chyba nawet nie ma męża!
– Matka trzyma w domu wyłącznie stare numery „Poradnika Domowego” sprzed dwudziestu lat. Ale łapiesz, o co chodzi – tłumaczy L’Wren. – No więc jak często?
– Hmm. – Mrużę oczy, tak jakbym musiała się nad tym zastanowić. Na wspomnienie ostatniego razu, kiedy kochaliśmy się z Oliverem, czuję na karku gorące mrowienie. To było, gdy wybraliśmy się na randkę. Wieczór był nietypowo ciepły, więc usiedliśmy w ogródku Delmonico i szybko pożałowaliśmy, że w taki upał zamówiliśmy makaron. Przepychaliśmy jedzenie po talerzach, wypiliśmy za dużo białego wina i potem ręce nam się plątały, gdy wyciągaliśmy pieniądze dla opiekunki do dziecka. Na górze w sypialni zdarliśmy z siebie ubrania i zaliczyliśmy szybki, spocony seks. Dobrze mi było, gdy czułam w sobie Olivera, zresztą jak zawsze, a mimo to z jakiegoś powodu wolałam to wszystko przyśpieszyć.
– Chcę, żebyś doszedł – szepnęłam mu na ucho.
– Już? – spytał. – Tak od razu?
– Tak, tak od razu.
– Jenna… – L’Wren klepie mnie po udzie, żebym niczego nie przegapiła. – Powiedz Dianie, jak często robisz to z Charliem.
Jenna odlicza na palcach, pokazując nam francuski manicure z lawendowymi krawędziami.
– Cztery razy na tydzień, no chyba że jedno z nas albo któreś z dzieci się pochoruje. W każdy poniedziałek, środę i piątek, a w niedzielę robię mu ręką, bo padam z nóg.
– Wow – komentuję. – Cztery razy.
– Jenna, ale ty wiesz, że sine jaja to mit, prawda? Żaden facet po pięćdziesiątce nie potrzebuje tylu orgazmów! – mówi L’Wren.
– No ale Charlie ma dopiero czterdzieści lat. Poza tym to tak jak z ćwiczeniami – kontruje Jenna. – Nie zawsze ci się chce, ale jak już się zmusisz, to potem masz satysfakcję. A Charlie po seksie jest znacznie łatwiejszy w obejściu. To tak, jakbyś miała szczeniaka i musiała go przegonić, żeby się zmęczył.
– Ha – parska L’Wren. – Fakt.
– Zrobimy przystanek na siusiu? – pytam ją.
L’Wren zerka na mnie i włącza migacz.
– Jenna, od teraz się nie krępuj: w poniedziałki rób sobie wolne. Przy tobie możemy się schować! Kev i ja robimy to co drugi piątek.
– My mniej więcej tak samo – kłamię.
– Ale przecież ty z Oliverem nie musicie wpisywać seksu w grafik. Jesteś artystką, więc idziesz za głosem serca…
– Seks na spontanie. – Jenna kręci głową. – Wyobrażacie to sobie?
Trudno stwierdzić, czy ta myśl ją podnieca, czy przeraża.
– Jak mus to mus, nie? – L’Wren przejeżdża przez dwa pasy, żeby nie przegapić zjazdu. – Bo co, jak przestaniesz sypiać ze swoim mężem? Wtedy ktoś inny przejmie pałeczkę.
– Mhm. – Jenna poważnie przytakuje głową. – Jak z Raleigh. Smutna sprawa.
I znowu na wzmiankę o Raleigh w samochodzie zapada cisza, a ja nie bardzo wiem, co takiego mnie ominęło.
– Ale myślałam, że to Raleigh zdradziła swojego męża, a nie na odwrót, no nie? – pytam. Sama nie wiem, czemu jej bronię. Prawie jej nie znam, widujemy się tylko wtedy, gdy podrzucamy dzieci do szkoły, i na urodziny, i podczas ich meczów piłki nożnej, kiedy wymieniamy się uwagami o niczym.
Nie mogę przestać rozmyślać o tym, że nikt nigdy nie mówi, jaka to tajemnicza sprawa: małżeństwo. Bo co się tyczy ciąży i macierzyństwa, wszystkie trzy, jak tu siedzimy, dzielimy się każdym, nawet najbardziej intymnym szczegółem.
– Wiem, że po porodzie nie powinno się za szybko patrzeć na swoją waginę – wyznała raz Jenna – ale nie mogłam się powstrzymać. Poszłam z lusterkiem do szpitalnej łazienki… i myślałam, że zemdleję. Dziewczyny, ona w ogóle była innego koloru!
A jednocześnie nie mam pojęcia, jak się mają sprawy w ich małżeństwach. Jak one się kłócą z mężami? Jaka jest Jenna, gdy na poważnie się wkurzy? Co prawda teraz już wiem dokładnie, jak często uprawia seks, ale czy dowiedziałam się czegoś, czego nie wyczytałabym z jej kalendarza? Czy ona w ogóle lubi uprawiać seks z Charliem? Czy z nim dochodzi?
Wiem, jak ważny jest seks w małżeństwie – na ten temat bynajmniej nie brakuje różnych tekstów – a jednak… Mam wrażenie, że im lepiej rozumiem jego znaczenie, tym mniejszą sprawia mi przyjemność. Ostatnio na samą myśl o seksie z Oliverem czuję w środku takie jakby trzepotanie, panikę, jakbym prosiła się o kłopoty. Jakbym pukała do drzwi nawiedzonego domu i rozbudzała śpiące w nim duchy. Nigdy dużo nie rozmawialiśmy o naszym życiu erotycznym. Po prostu je mieliśmy – to znaczy mamy. No więc może Oliver lubi seks bardziej niż ja. I chciałby go częściej uprawiać. Staram się nie roztrząsać tematu – ale potem zaczynam roztrząsać sam temat roztrząsania tematu i kończy się tym, że wszystko to przemienia się jakby w żyjący byt, z którego wysysam całą krew.
– Słyszałam, że to nie był tylko ten jeden raz – ciągnie Jenna. Wciąż gadamy o Raleigh. – Nie wiem, czy to prawda (więc jakby co, to ja nic nie mówiłam), ale podobno to się ciągnęło już od dawna, ona miała z pięciu różnych facetów.
L’Wren pogwizduje cicho.
– Jezu kochany, ja tu ledwo mogę doczłapać na rowerek do ćwiczeń, a ona się prowadza z pięcioma typami?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki