- promocja
Do czysta - ebook
Do czysta - ebook
Jaka powinna być idealna pomoc domowa? Piśmienna, godna zaufania, cicha. Ma dobrze wyglądać i mieć sprawne ręce. Plan dnia? Otworzyć oczy, wstać, wejść szybko pod prysznic. Włożyć fartuch, związać włosy, zjeść śniadanie. Odebrać instrukcje. I tak dzień po dniu, przez siedem lat, jak w kołowrotku.
Estela García w wieku trzydziestu trzech lat przeprowadza się do Santiago, gdzie rozpoczyna pracę w domu zamożnych Chilijczyków. Poza dbaniem o czystość jej najważniejszym zadaniem jest trzymanie w ryzach córki pracodawców: neurotycznej dziewczynki, pełnej lęków i gniewu. Od samego początku znamy tragiczny finał tej historii, mimo to czytamy dalej, z nadzieją, że opowieść skończy się inaczej.
Z każdą kolejną stroną Estela coraz bardziej zamyka się w sobie. A jednak jej uwięziony w głowie rozpaczliwy krzyk, niczym chór w greckiej tragedii, wybrzmiewa wyraźnie: to manifest biednych ludzi walczących o przetrwanie. Tych, których w czasach wielkich społecznych nierówności pociesza jedynie myśl, że chociaż śmierć traktuje wszystkich sprawiedliwie.
„Ta historia stanowi doskonałą metaforę naszej największej bolączki: tej rany dzielącej świat na tych, którzy żyją dla siebie, oraz tych, którzy żyją dla innych. Trabucco Zerán napisała kawał powieści zbudowanej z monologu kobiety, która ma tylko jedno: swój głos.” Emiliano Monge
„Każda jej książka jest kompletnie inna, jakby Trabucco nie tyle szukała swojego stylu, ile pragnęła osiągnąć stan wiecznego pisarskiego niepokoju. Jej obsesje: konieczność pamiętania przeszłości i pełne pasji poszukiwanie przyszłości, debata feministyczna, gniew jako narzędzie polityczne, rozumienie osobistych historii jako opowieści o społeczeństwie, poetycka i refleksyjna praca w języku.” Giuseppe Caputo, „El Tiempo”
„Jeden z najdonośniejszych głosów współczesnej literatury chilijskiej. […] Ta cudownie niepokojąca, uzależniająca proza pokazuje codzienność, która może stać się koszmarem dla najsłabszych […]. Pisarstwo Trabucco Zerán rodzi się z połączenia obserwacji, wyobraźni, intuicji i refleksji. Zarazem autorka daje się ponieść pisarskiej wolności.” Rocío Montes, „El País”
„Gęsta powieść, w której Trabucco starannie buduje napięcie, by opisać odwieczną walkę klas.” María Paredes, „The Objective”
„Cóż to za wspaniały koszmar […]: przenikliwy i wciągający portret zgnilizny, która kryje się w „dobrych rodzinach”.” Fernanda Melchor
„Alia Trabucco Zerán, obdarzona głosem o nieokiełznanej mocy, stworzyła powieść błyskotliwą, bezlitosną i brutalną.” Federico Falco
„Powieść, od której nie ma ucieczki. Jest gorzka, inteligentna, spójna i autentyczna.” Laura García Higueras, elDiario.es
„Opowieść o alienacji i władzy. […] Nowe spojrzenie na przemoc jako temat do przemyśleń.” Karina Sainz Borgo, „ABC Cultural”
“Lektura obowiązkowa, w której napięcie przywodzi na myśl tragedię grecką.” Librería Méndez, RTVE
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-079-1 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
Tara June Winch, _Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_
Haśka Szyjan, _Za plecami_
Melissa Broder, _Ryby_
Yaa Gyasi, _Poza królestwo_
Hila Blum, _Jak kochać własną córkę_
Monica Isakstuen, _Bądź dobra dla zwierząt_
William Brewer, _Czerwona strzała_
Nadifa Mohamed, _Szczęśliwcy_
Jim Lewis, _Duchy Nowego Jorku_
Elizabeth Wetmore, _Walentynka_
Claire Vaye Watkins, _Kocham cię, ale wybieram ciemność_
Miriam Toews, _Z ogniem_
Jen Beagin, _Szwajcara_
Tess Gunty, _Królikarnia_
Négar Djavadi, _Wszystkie moje rewolucje_
Gwendoline Riley, _Moje zmory_
Już niebawem ukaże się:
Graeme Macrae Burnet, _Studium przypadku_Na imię mam Estela, słyszycie? Mówię przecież: Es-te-la Gar-cí-a.
Nie wiem, czy to nagrywacie, czy może robicie notatki, a może w ogóle nikogo po drugiej stronie nie ma, ale jeśli ktoś mnie słyszy, jeśli ktoś tam jest, chciałabym coś zaproponować: opowiem wam pewną historię, a kiedy dojdę do końca, kiedy zamilknę, wypuścicie mnie stąd.
Halo? Nic?
Uznaję milczenie za zgodę.
Ta historia ma wiele początków. Ośmieliłabym się nawet powiedzieć, że składa się z samych początków. No, ale sami powiedzcie, co to właściwie jest początek. Wyjaśnijcie mi, na przykład, czy noc nastaje przed dniem, czy po dniu, czy nie śpimy, bośmy spali wcześniej, czy może śpimy dlatego, żeśmy nie spali. Albo może, żeby was nie zamęczyć kombinowaniem, pokażcie mi, gdzie się zaczyna drzewo: od nasiona czy od owocu, w którym to nasiono wcześniej się znajdowało? A może od gałęzi, na której zakwitł kwiat, który potem zmienił się w owoc? A może po prostu od kwiatu? Nadążacie? Nic nie jest takie proste, na jakie wygląda.
Coś bardzo podobnego dzieje się z przyczynami, są równie niejasne jak początki. Przyczyny mojego pragnienia, mojego głodu. Przyczyny, dla których tu siedzę w zamknięciu. Jedna przyczyna popycha drugą, jedna karta przewraca się i odsłania kolejną. Jedyną pewną rzeczą jest finał: na końcu nic się nie ostanie. A finał tej historii jest taki – naprawdę chcecie wiedzieć?
Dziewczynka umiera.
Halo? Żadnej reakcji?
Może lepiej powtórzę, może akurat jakaś mucha zabzyczała wam koło ucha albo waszą uwagę odciągnęła myśl bardziej przenikliwa i nośna niż mój głos.
Dziewczynka umiera – teraz słyszeliście? Dziewczynka umiera i nadal nie żyje, niezależnie, od czego zacznę.
Ale śmierć to też nie jest taka prosta sprawa, co do tego to się pewnie zgadzamy. Dzieje się z nią mniej więcej to samo, co z długością i szerokością cienia. Zmienia się w zależności od osoby, od człowieka, zwierzęcia czy drzewa. Nie ma dwóch identycznych cieni na całej powierzchni globu, tak jak nie ma dwóch identycznych śmierci. Każda owieczka, każdy pająk, każdy wróbel umiera na swój sposób.
Weźmy na przykład króliki… Proszę się nie niecierpliwić, to jest ważne. Trzymaliście kiedyś królika na rękach? To zupełnie tak, jakby trzymać granat, delikatną bombę zegarową. Tik-tak, tik-tak, tik-tak, tik-tak. To jedyne zwierzę, które często umiera ze strachu. Wystarczy zapach lisa, mglisty domysł bliskości węża – i już serce podskakuje, a źrenice się zwężają. Adrenalina wali w serce i królik pada, zanim jeszcze czyjeś kły zatopią mu się w karku. Zabija go sam strach, rozumiecie? Ginie od czystego przeczucia. W ułamku sekundy królik przeczuwa, że czeka go śmierć, domyśla się, jaka i skąd. I ta pewność, pewność własnego końca, skazuje go na śmierć.
Z kotami, wróblami, pszczołami czy jaszczurkami tak się nie dzieje. A tym bardziej z roślinami: śmierć wierzby albo hortensji, eukryfii albo jaśminu, albo śmierć figowca, który jest solidnym drzewem, o pniu twardym i szarym jak beton. Żeby zabić coś takiego, potrzeba naprawdę solidnej przyczyny. Żeby zima za zimą, rok po roku, zabójczy grzyb wnikał mu w gałęzie i w końcu, po dekadach, przeżarł nawet korzenie. Albo żeby amputowała go piła i zmieniła pień w kupę drewna.
Tak samo dzieje się z każdym gatunkiem, z każdą istotą, która żyje na tej planecie. Każdy musi znaleźć swoją przyczynę śmierci. Przyczynę zdolną złamać życie, dostatecznie mocną. A życie, jak sami wiecie, do niektórych ciał przylega z wielką siłą. Bywa pełne wigoru, uparte, niełatwo się go pozbyć. By to osiągnąć, trzeba użyć odpowiedniego narzędzia: mydło na plamy, pęseta na drzazgę. Słyszycie mnie tam, po drugiej stronie? Słuchacie tego, co mówię? Ryba nie może zdechnąć, tonąc w morzu. A haczyk ledwie draśnie podniebienie wieloryba. Nie można też iść za daleko, nie da się umrzeć ponad miarę.
Nie popadam w dygresje, bez obaw, to jest punkt wyjścia mojej historii. I trzeba się tu trochę pokręcić, zanim się ruszy ścieżką. Żebyście zrozumieli, jak się tu znalazłam, jakie wydarzenia doprowadziły mnie do zamknięcia. Żebyście krok po kroku zaczęli pojmować, dlaczego dziewczynka umarła.
Zabijałam, to prawda. Obiecuję, że nie będę kłamać. Zabijałam muchy i mole, kury, robaki, paproć i krzak róży. I dawno temu, z litości, zabiłam rannego prosiaka. Wtedy było mi żal, naprawdę, ale zabiłam go, bo i tak musiał umrzeć. Czekała go powolna i bolesna śmierć, więc podeszłam i ją przyśpieszyłam.
Ale tamte śmierci was nie obchodzą, nie o tym chcecie słuchać. Bez obaw, przejdę zaraz do sedna, do tej oczekiwanej przyczyny śmierci: garść tabletek, spadający samolot, pętla na szyi… Niektórzy mimo wszystko zawsze się wywiną. Dla tych nielicznych śmierć to nie jest taka prosta sprawa. Mężczyźni, którzy potrzebują zderzenia z ciężarówką, kuli w pierś. Kobiety, które rzucają się z szóstego piętra, bo piąte to za nisko. Innym z kolei wystarczy byle zapalenie płuc, powiew zimnego wiatru, pestka, która utknęła w gardle. A nielicznym, jak tej małej, wystarczy sama myśl. Myśl niebezpieczna, ostra, zrodzona w chwili słabości. I ja wam opowiem o tej myśli, opowiem, skąd się wzięła. Więc zostawcie to, czym się zajmujecie, i posłuchajcie.W ogłoszeniu było napisane tak:
Poszukiwana gosposia, dobra prezencja, pełny wymiar godzin.
Nie podano nic prócz numeru telefonu, ale ten szybko przeistoczył się w adres, pod który się udałam ubrana w białą bluzkę i tę samą czarną spódnicę.
Otworzyli mi oboje. Mówię o panu i o pani, gospodarzu i gospodyni, szefach, przełożonych, nazywajcie ich, jak wam wygodnie. Ona była w ciąży i kiedy otwarła drzwi, jeszcze zanim podała mi rękę, przyjrzała mi się z góry na dół: moim włosom, ubraniu, wciąż jeszcze białym adidasom. To było bardzo uważne spojrzenie, jakby dzięki niemu potrafiła ustalić na mój temat coś istotnego. On za to nawet na mnie nie popatrzył. Pisał coś na telefonie i nie odrywając wzroku od ekranu, wskazał w stronę kuchennych drzwi.
Nie umiałabym powtórzyć pytań, jakie mi zadawali, ale jedna rzecz była bardzo dziwna. On się dopiero co ogolił i pod prawym baczkiem miał smugę piany.
Halo? O co chodzi? Gosposia nie może użyć słowa „smuga”?
Wydawało mi się, że słyszę jakiś śmiech, jakiś niezbyt życzliwy rechot tam, po drugiej stronie.
Jak mówiłam, ta plama trochę mnie zbiła z tropu, wyglądało to, jakby mu zdarto kawałek skóry, a pod spodem nie było ani krwi, ani ciała, tylko coś białego i sztucznego. Pani zauważyła, że nie mogę oderwać od czegoś wzroku, a kiedy w końcu sama dostrzegła pianę, zwilżyła palec śliną i zmyła mu skórę.
Zapytacie pewnie: A jakie to ma znaczenie? Żadnego, tak brzmi odpowiedź, choć dobrze pamiętam ten gest pana, to, jak odsunął rękę żony, z wyrzutem, że okazuje bliskość przed zupełnie obcą osobą. Kilka tygodni później ścieliłam ich małżeńskie łóżko i on nagle wyszedł z łazienki. Myślałam, że już poszedł do pracy, ale stał tam, przede mną, i to całkiem goły. Na mój widok nie przestraszył się, nie wydawał się nawet speszony. Z całkowitym spokojem rozejrzał się za slipami, wrócił do łazienki i zamknął za sobą drzwi. No i wyjaśnijcie mi teraz, co się wydarzyło między tym pierwszym dniem a następnymi.
Potrzebowali kogoś pilnie. Pan powiedział:
Najlepiej od poniedziałku.
Pani:
Najlepiej jeszcze dziś.
Na lodówce wisiała kartka z moimi obowiązkami. Dzięki temu nie trzeba będzie pytać, czy służąca umie czytać, czy da sobie radę z listą zakupów, z wiadomościami zapisywanymi w notesiku przy telefonie. Podeszłam, przeczytałam spis, zdjęłam kartkę i schowałam do kieszeni. Schludna, ułożona, odpowiednio wykształcona gosposia.
Mogę zacząć w poniedziałek, powiedziałam.
Zgodzili się od razu. Nie pytali nawet o referencje. Potem się dowiedziałam, że w tym domu zawsze się śpieszy, choć tego ich pośpiechu, takiego pośpiechu, nigdy nie zrozumiałam. Kto się śpieszy, traci czas, mawiała moja mama, kiedy wybiegałam spóźniona do szkoły i skracałam sobie drogę przez ogród. A czasu, ostrzegała, pokonać się nie da. Kto wygra ten wyścig, wiadomo od dnia naszych narodzin. No ale popadłam w dygresję… Mówiłam o tym, że dla nich dzień miał za mało godzin i że niewiele im zostało dni do przyjścia na świat pierwszej córki.
Wiem, o co mnie zapytacie, i odpowiedź brzmi „nie”. Nie miałam doświadczenia z dziećmi i nie ukrywałam tego. Mama mówiła mi przez telefon: Tylko im nie kłam, Lita, nigdy nie kłam pierwszego dnia. Więc od razu powiedziałam, bez kręcenia:
Nie mam dzieci, nie mam siostrzeńców ani bratanków, w życiu nie zmieniłam pieluchy.
Decyzja jednak zapadła. Pani spodobały się moja biała bluzka, mój długi i gruby warkocz, moje proste i czyste zęby oraz to, że w żadnej chwili nie odważyłam się jej patrzeć prosto w oczy.
Skończyli z pytaniami i pokazali mi resztę domu:
Tu trzymamy środki czystości, Estelo.
Gumowe rękawice, szmaty.
Tutaj apteczka.
Gąbki, chlor, detergenty, pościel.
Tutaj deska do prasowania, kosz na pranie.
Mydło, pralka, przybory do szycia, narzędzia.
Żeby nic się nie popsuło, Estelo.
Nie przeterminowało.
Solidne sprzątanie w poniedziałki.
Podlewanie ogródka wieczorem.
I nigdy nikomu, pod żadnym pozorem, nie otwierać.
Wiele więcej nie pamiętam, prócz tego, że tamtego dnia przyszła mi do głowy myśl i potem już ze mną została. Kiedy tak chodziłam po przedpokoju, łazienkach, zaglądałam do każdego z pomieszczeń, przyglądałam się salonowi, jadalni, wielkiemu tarasowi i basenowi, pomyślałam bardzo wyraźnie: to jest prawdziwy dom, z gwoździami wbitymi w ściany i obrazami wiszącymi na tych gwoździach. I ta myśl, sama nie wiem, zabolała mnie właśnie tutaj, między oczami. Jakby rozpaliła ogień, który buzował właśnie tu.Pokoiku na zapleczu mi nie pokazali. To znaczy w dniu pierwszej rozmowy. Tego, o którym mówili „twój pokój”, a ja będę o nim mówić „pokój na zapleczu”. Zobaczyłam go dopiero w następny poniedziałek, pierwszego dnia pracy. Pani otworzyła mi blada, całą twarz miała zroszoną potem.
Czuj się jak u siebie, powiedziała i poszła odpocząć.
Weszłam do kuchni, sama, i zdziwiło mnie, że wcześniej nie zwróciłam uwagi na te drzwi, takie dziwne. Stapiały się z płytkami na ścianie, jakby to było sekretne przejście. Podeszłam i przesunęłam je. Wiedzieliście, że były przesuwne? Żeby nie zajmować miejsca. Żeby nie uderzały w łóżko. Nie pchało się ich jak normalnych drzwi, tak że przesunęłam je w lewo i weszłam po raz pierwszy.
Zanotujcie sobie, co tam było w środku, może to ma jakieś znaczenie: pojedyncze łóżko, mały stolik nocny, lampka, szafka, stary telewizor. W szafie sześć fartuchów – poniedziałek, wtorek, środka, czwartek, piątek, sobota. W niedzielę miałam wolne. Obrazów nie było ani żadnych innych ozdób, tylko wąskie okienko. I jeszcze łazienka z prysznicem, stara szafka i plamy wilgoci, które wydawały się głośno rechotać.
Zasunęłam za sobą drzwi i stałam tam, a w ustach nagle mi zaschło. Poczułam, że słabną mi nogi, i przysiadłam na brzegu łóżka. Wtedy ogarnęło mnie poczucie… nie wiem, jak je opisać. Poczułam, jakbym jeszcze nie weszła do tego pokoju i jakbym ja sama, z zewnątrz, patrzyła na kobietę, którą się od tej chwili stanę – palce wpijające się w sukienkę, suche oczy, suche usta, przyśpieszony oddech. Zauważyłam, że drzwi do pokoju były z matowego, falistego szkła. Pewnie pan zdążył już użyć jednego ze swoich ulubionych terminów: mlecz-ne-go. Drzwi z mlecznego szkła dzieliły sypialnię od kuchni. I tam mieszkałam przez siedem lat, choć nigdy, ani razu, nie nazwałam tego pokoju „moim”. Zapiszcie to w swoich aktach, proszę bardzo, nie bądźcie nieśmiali: „kategorycznie odmawia określania pokoju mianem swojego”. A na marginesie zanotujcie: „wyparcie”, „pretensje”, „możliwa przyczyna zbrodni”.
Po chwili usłyszałam, że ktoś wchodzi do kuchni i czeka na mnie na zewnątrz… albo wewnątrz. Sama nie wiem. Może to ten pokój był na zewnątrz, a kuchnia w środku. Niektóre słowa bywają zagmatwane, w każdym razie dla mnie: wewnątrz, na zewnątrz; teraźniejszość, przeszłość; przedtem, potem.
Pani odchrząknęła, ja przełknęłam ślinę i powiedziałam:
Już idę.
A może nikt nie chrząkał, a ja nic nie mówiłam, a ta kobieta, którą miałam się stać na następnych siedem lat, przebrała się i włożyła fartuch przez głowę. Wydał mi się bardzo ciasny w szyi, za wąski na mnie, ale kiedy chciałam odpiąć pierwszy guzik, zauważyłam, że się nie da. To był guziczek dla ozdoby, pod gardłem gosposi. Pozostałych pięć uniformów też miało taki fałszywy guzik.
Dziwne, że pamiętam ten szczegół i nie mam pojęcia, co robiłam przez resztę dnia. Nie wiem, czy gotowałam. Nie wiem, czy prałam. Nie wiem, czy podlewałam. Nie wiem, czy prasowałam. Z tych tygodni pamiętam tylko ciągły pościg. Kiedy wchodziłam do salonu, pani dyskretnie przenosiła się do jadalni. Kiedy wchodziłam do jadalni, uciekała w stronę łazienki. Jeśli chciałam wysprzątać łazienkę, zamykała się w gabinecie. Nie wiedziała, co robić, dokąd iść. Nie było jej łatwo się poruszać przez ciążę, ale wolała salwować się ucieczką, niż zostać tak, sama i niema, w obecności obcej osoby. Bo tym byłam – obcą. Nie wiem, kiedy przestałam. Kiedy zaczęła mi mówić, żebym prała jej majtki ręcznie, zwracać się do mnie per Estelito, małej się ulało, przemyj, proszę, podłogę chlorem. Ale zapytajcie ją o datę moich urodzin, zapytajcie, ile mam lat.
W pierwszym tygodniu nie wiedzieli nawet, jak się do mnie zwracać. Ciągle im się nasuwało imię tej, co tu pracowała przede mną. Tej, która pucowała do połysku klozet, a we wtorki i piątki wystawiała śmieci na ulicę. Która szykowała im sałatkę jarzynową i widziała ich w łóżkach, kiedy spali. Nigdy mi nie powiedzieli, ale wiem o tym, bo żadne z nich nie potrafiło poprawnie wypowiedzieć mojego imienia.
Mmmestelo, mówili.
Wciąż się zastanawiam, jak moja poprzedniczka miała na imię: María, Marisela, Mariela, Mónica? Co do pierwszej litery wątpliwości nie mam; miesiące to trwało, nim znikła.
Ja ze swojej strony zawsze mówiłam „pani”. Pani nie ma. Czy pani coś zje? O której pani wraca? Ale nazywa się Mara, pani Mara López. Z pewnością kiedy ją tu wezwaliście i spojrzała na was tak, jak się patrzy na plamę na podłodze, na pomyłkę, powiedzieliście: Pani Maro, niech pani usiądzie, proszę. Może wody? Może herbatki? Cukru czy słodziku? I zastanawialiście się pewnie, tak samo jak ja, kto, u diabła, nosi takie imię. To tak, jakby nazywać się Jula albo Veronca. Jak żyć z ciągłym brakiem.
Było w niej coś. Jakby… niech no pomyślę. Jakiś brak zainteresowania. Chociaż nie. To nie jest najlepsze słowo. Pogarda, to jest to. Jakby wszyscy ją nudzili albo jakby brzydziła się wszelką bliskością. W każdym razie taką przybierała minę. Taką miała maskę, którą każdego poranka starannie umieszczała na twarzy. A pod nią: czerwieniała ze złości za każdym razem, kiedy mąż wracał później z pracy albo kiedy córka wypluwała na talerz przeżute jedzenie; powieka, lewa, ciągle jej drżała, jakby ten kawałeczek twarzy chciał uciec i nigdy nie wrócić.
No, ale zgubiłam wątek, racja. To pewnie przez brak wprawy. Twarz pani nie ma tu znaczenia, muszę też opowiedzieć o nim.
Jego, jak już wiecie, nazywałam „panem”, ale czasami mówiłam o nim „twój tata”. Gdzie jest twój tata? Twój tata już wrócił? Na imię miał jednak Cristóbal. Pan Juan Cristóbal Jensen. Mężczyzna dość szorstki, z zakolami zapowiadającymi przedwczesne łysienie i oczami o błękitnym kolorze przywodzącym na myśl płomyk w kuchence gazowej. Zawsze rano, przed wyjściem, powtarzał to samo zdanie: Kolejny dzień pracy. Może to było takie zaklęcie, a może faktycznie jej nie znosił. Chodzi mi o pracę, bez obaw. Nienawidził swoich kolegów, pielęgniarek, wszystkich pacjentów po kolei. Pewnie już go widzieliście w tej jego zawsze starannie wyprasowanej koszuli, wypucowanych butach, tylko czeka, aż ktoś mu podziękuje za ocalenie życia. A może włożył biały kitel, żeby zwracano się do niego per „panie doktorze”. To faktycznie uwielbiał, żeby mówiono do niego „doktorze Jensen”. Ale zapiszcie to sobie dobrze w notatkach: to, że ktoś jest doktorem, nie ma znaczenia. W każdym razie nie wtedy, kiedy umiera twoja jedynaczka. Nie, kiedy nie jesteś w stanie jej uratować.
Mało żeśmy rozmawiali, on i ja. Wystarczyło podawać mu punktualnie posiłki i pilnować, by miał wyprane i wyprasowane koszule. Nie umiałabym go inaczej opisać, może mi jakoś pomożecie. Jak określilibyście kogoś, kto nie pali, prawie nie pije, zanim wypowie jakieś słowo, długo się nad nim zastanawia, waży, żeby uniknąć komplikacji, przez które mógłby stracić czas. Człowiek z obsesją na punkcie czasu:
Obiad za godzinę, Estelo.
Podgrzej jedzenie za piętnaście minut.
Spóźnię się do kliniki o dziesięć minut.
Mam dwie minuty na śniadanie.
Za minutę będę, otwórz bramę.
Policzę do trzech.
Dwa.
Jeden.
Niekończące się odliczanie.Dziewczynka przyszła na świat piętnastego marca, tydzień po tym, jak zaczęłam pracę. Przestraszyły mnie ten jęk bólu i wypowiedziane po nim słowo: oddychaj.
Była piąta rano, ja spałam, choć kto to wie, czasami mam wątpliwości, czy kiedykolwiek zmrużyłam oko w tym pokoju. Krzyk mnie przestraszył, wstałam i wyjrzałam na korytarz. Pani trzymała się za brzuch. Pan złapał ją w pasie i próbował przekonać, żeby szła w stronę auta. Co krok, to okrzyk. Krzyczała tak, jakby człowiek nie miał w życiu żadnego limitu okrzyków; jakby każdy jęk nie był wart tysiąca słów.
Wrócili kilka dni później. Spodziewałam się ich znacznie wcześniej, ale poród się skomplikował, o czym nikt mi nie powiedział. Po co? Kto by się tam przejmował gosposią. Dziwne było to oczekiwanie. Nie było ich w domu, ale też całkiem nie zniknęli. Pamiętam, jak siedziałam długimi godzinami w jadalni, łokcie oparte na stole, wzrok utkwiony w ekranie, który wisiał nad lodówką – historyczna susza w kraju, korki na szosie w Araukanii, błyskawiczna promocja na pralki. Tak mi upływał dzień, między tragediami a reklamami. Mogłam pewnie skorzystać z okazji i dać nura do basenu, gadać całe popołudnie przez telefon, wypić resztki whisky i przymierzać biżuterię pani. Tego się spodziewaliście, co? Nie rozśmieszajcie mnie.
Któregoś poranka usłyszałam w końcu hamujący samochód, klucze w zamku. Spodziewałam się płaczu, ale dziecko się nie odezwało. Nie płakała, kiedy się urodziła, wiedzieliście? Pan żartował z tego jej milczenia za każdym razem, gdy mała zachowywała się niegrzecznie. Kiedy nie byli w stanie zapanować nad humorami swojej upartej córki, pan i jego małżonka wspominali, że podczas pierwszych dni życia dziewczynka zachowywała milczenie. Jakby niczego nie potrzebowała. Jakby urodziła się zadowolona.
Pani trzymała na rękach zawiniątko, a na ustach miała sztywny, sztuczny uśmiech, wyglądał prawie jak grymas przerażenia. Zauważyłam, że pokonanie trasy od samochodu kompletnie ją wyczerpało. Skóra sucha i ołowianej barwy, spękane wargi i pot, który dręczył ją przez kolejne tygodnie. Otwórz okna, Estelo, drzwi, wszystkie drzwi, żeby był przeciąg, błagam. Tak mówiła, błagam, jakby prosiła mnie o przysługę, za którą kiedyś się odwdzięczy.
Zrobiła kilka małych kroczków, stanęła w drzwiach i westchnęła. Chyba wtedy jeden jedyny raz zrobiło mi się jej żal. Współczułam, że taka jest zmęczona, wyciągnęłam więc ręce i wzięłam dziecko. Tacy już jesteśmy, my, ludzie, prawda? Tak mawiała moja mama, kiedy wystawiała miskę z mlekiem dla kundli błąkających się po rynku w Ancud. Tacy jesteśmy, powtarzała, biorąc pod opiekę cudze koty albo taszcząc siatki z zakupami jakiegoś staruszka ze sklepu aż do domu. Tacy jesteśmy, tacy właśnie. To nieprawda. Ludzie wcale tacy nie są, zanotujcie to sobie dobrze.
Kiedy wzięłam małą na ręce, zaskoczyła mnie jej waga: tyle, co nic, taka kruszyna, że płakać się chciało. Napuchnięte powieki i krągła buzia jak u każdego noworodka. Ta sama woń, ta sama desperacja, z jaką otwierają półprzytomnie patrzące oczka. Wydała mi się mniejsza, niż ją sobie wyobrażałam, ale co ja tam wiedziałam. Bardzo szybko miała urosnąć i urosnąć jej miały paznokcie, które powinna przycinać tysiące razy przez całe życie, krzepkie i uparte, bo takie życie być powinno.
Trzymałam ją na rękach i pani powiedziała, że musi odpocząć i żebym zajęła się małą. Nie wypowiedziała jej imienia, wiecie? Powiedziała „małą”, to wszystko. Zajmij się małą, Estelo. Uśpij ją, proszę. Może to dlatego dla mnie zawsze była po prostu małą, choć na imię miała Julia, no ale to na pewno dobrze wiecie.
Zabrałam ją do pokoju w głębi mieszkania. Obkleili go tapetami w dzikie margerytki, postawili tam drewnianą kołyskę i powiesili karuzelę z zebrami i słoneczkami, która ciągle wirowała. Położyłam małą na wiklinowym przewijaku i zaczęłam ją rozbierać. Kocyk, bawełniana tkanina, zbyt luźne śpioszki. Została w samej pieluszce, teraz widziałam całe jej ciałko. Czerwonawe, z żółtawymi plamami i czymś czarnym wiszącym jej u pępka. Zamachała rączkami, gdy zetknęła się z chłodną powierzchnią, ale nie zapłakała. Otworzyła te swoje bezzębne usta i tylko wypuściła z nich powietrze, nic więcej. Przyjdzie jeszcze czas, kiedy te usta wypełnią się słowami: daj, chcę, chodź, nie.
Rozpięłam pieluszkę i kwaśnawa woń wypełniła pokój. Myślałam, że takie noworodki w ogóle nie pachną, ale co ja tam wiedziałam. Kupa to kupa, nieważne, skąd wychodzi, mawiała matka podczas sprzątania w chlewiku albo przy szambie, i podejrzewam, że w tej kwestii naprawdę miała rację.
Wilgotnymi chusteczkami podtarłam małą, aż była czyściutka. Założyłam jej nową pieluchę i nieco mniejsze śpioszki, a potem wsunęłam jej dłonie w malutkie białe rękawiczki. Słyszałam, że takie małe dzieci często drapią sobie twarz. Co to za odruch: przychodzisz na świat i od razu rozdrapujesz sobie policzki.
Podniosłam ją i dopiero wtedy rozchyliła powieki. Miała szare oczy, o nieostrym wejrzeniu, nie była w stanie skupić wzroku na czymkolwiek. W tej chwili pomyślałam: stąd to milczenie, bo nie może na niczym skupić spojrzenia. I zaczęłam ją kołysać, żeby wyrwać się z tej ciszy, która zaczynała i mnie brać w posiadanie. Na szczęście mała od razu zapadła w sen. A może tylko zamknęła oczy i wcale nie spała, skąd mam wiedzieć. Położyłam ją delikatnie do kołyski i patrzyłam, jak dopasowuje się do przestrzeni. Nigdy wcześniej nie zajmowałam się dzieckiem, a tym bardziej noworodkiem. Uprzedzałam panią, gdy mnie zatrudniała, ale ona założyła, że gosposia będzie umiała posługiwać się pralką, żelazkiem, igłą i naparstkiem. I, oczywiście, opiekować się dzieckiem. Jej Julią, która teraz już na pewno spała, pojękując cichutko i smutno.
Nie wiem, ile to wtedy trwało. Ile nam zeszło, kiedy ja czuwałam nad snem małej – dziesięć minut, siedem lat, reszta mojego życia. Siedziałam tam, sparaliżowana, pochylona nad otchłanią kołyski, nie potrafiłam oderwać wzroku od jej piersi, która unosiła się i opadała, nie umiałam odróżnić czułości od rozpaczy.Jednego ranka, chodzi mi o początki mojej pracy, wzięłam prysznic, włożyłam fartuch, a kiedy weszłam do kuchni, zobaczyłam na drzwiach lodówki kartkę z wiadomością. Zaskoczyło mnie, że pani mnie nie uprzedziła, że wyjdzie z małą tak wcześnie. Pewnie próba, pomyślałam. Chce sprawdzić, czy przy pierwszej okazji, sama w domu, nowa gosposia nie uwiesi się telefonu, żeby poplotkować z ciotkami, kuzynkami i niezliczonymi siostrzenicami.
Upewniłam się, że słuchawka jest odłożona, i wróciłam do kartki:
Płyn do mycia naczyń
Pieluchy
Jogurt naturalny
Chleb z ziarnami
Słowa i banknot, który schowałam w głębi kieszeni. Piśmienna, godna zaufania, dobry wygląd.
Aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił telefon. To była pani, któżby inny, na pewno ona, ale nie wiedziałam, co robić – odbierać, żeby się przekonała, że nowa gosposia jest zawsze czujna, czy nie odbierać, niech sobie dzwoni ten telefon, doprowadzając mnie do szału, a pani po drugiej stronie pojmie wtedy coś jeszcze ważniejszego: telefon nie jest zajęty, a skrupulatna gosposia maszeruje już do supermarketu.
Nie odebrałam.
Na zewnątrz upał prażył drzewa laurowe, przywiędłe od mocnego słońca. Wyszłam tak, jak byłam ubrana, w fartuchu, w adidasach, i ujrzałam idącą przede mną, po drugiej stronie ulicy, kobietę. Miała identyczny fartuch jak ja, te same białe i szare kwadraty, ten sam fałszywy guzik, takie same warkocz i adidasy, i szła bardzo powoli, prowadząc staruszkę z perłowymi kolczykami, z torebką na ramieniu, z farbowanymi i rozprostowanymi włosami. Chociaż nie… To niedokładnie było tak. Ona nie prowadziła tej staruszki. Ona ją właściwie ciągnęła, stawiając małe kroki, przechylona od ciężaru. Kobieta mnie zobaczyła, spojrzałyśmy na siebie i zatrzymałyśmy się w jednej chwili. Miała moją twarz, tak pomyślałam i przebiegł mnie dreszcz. Jeśli cofnę rękę, jeśli nagle rzucę się do ucieczki, stojąca obok staruszka runie jak długa na ziemię.
Ruszyłam bardzo szybko w przeciwną stronę. Nie wiedziałam, dokąd się udać, żeby znaleźć sklep, ale już sama myśl, by iść przed tą kobietą, wydała mi się nieznośna. Minęłam kilka prywatnych apartamentowców i okolone murem wille. Kończyło się lato i choć niektóre drzewa zaczynały zrzucać liście, na chodniku nie leżał ani jeden. Czyściutko, świeżo wysprzątane. Chodnik bez żadnych dziur, drzewa wzdłuż ulicy, żadnych linii minibusów. Jak scenografia filmowa, tak pomyślałam i przyśpieszyłam.
To chyba dzięki tej nadzwyczajnej ciszy zauważyłam, że ktoś za mną idzie. Cień, chrzęst; miałam pewnie za plecami tę kobietę, którą za parę lat się stanę. Depcze mi po piętach moimi adidasami, moim własnym głosem szepcze mi sekrety. Czułam, jak przyśpiesza mi serce, dłonie stygną i się pocą. Byłam pewna, że zaraz zemdleję. Rąbnę głową o asfalt. Obudzę się w szpitalu. Pani wyrzuci mnie z pracy, bo taka jestem słaba i chorowita. Będę musiała wrócić na wyspę i przyznać mamie rację – to wszystko było błędem, nigdy nie powinnam była jechać do Santiago. Wtedy powiedziałam sama do siebie: Estela, dosyć. I gwałtownie się odwróciłam.
Dom za domem, płoty pod napięciem jeden za drugim, na chodniku żywej duszy. Panowała susza, wiecie już o tym, ale trawniki, frontowe ogródki i klomby pięknie się zieleniły. Harmonijna, spokojna dzielnica, miniatura miasta. Zatrzymałam się, żeby złapać oddech, wytarłam ręce o fartuch i zobaczyłam, że przede mną, na rogu, znajdują się stacja benzynowa i ten nieszczęsny supermarket.
Przeszłam przez ulicę i żeby skrócić sobie drogę, wybrałam trasę koło dystrybutorów. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Dlaczego chciałam zaoszczędzić na czasie, skrócić sobie drogę, dojść wcześniej. Pracujący tam chłopak przyjrzał mi się uważnie, trwało to znacznie dłużej, niż wypada się gapić na inną osobę. Nie przejmował się tym, że mogę się poczuć niezręcznie, a może właśnie o to mu chodziło. Bo też komu by przyszło do głowy wychodzić na ulicę w uniformie służby domowej i z tak spanikowaną miną. Spojrzałam na niego kątem oka. Był młody, szczupły, miał paproć wytatuowaną na ramieniu, a u jego stóp leżał wielki pies z sierścią w kolorze kawy. Nie spuszczał ze mnie wzroku, aż weszłam do marketu. Jakby ta kobieta, czyli ja, była autentyczną zjawą.
Rozkojarzyłam się przez ogłoszenie o promocjach i wyjęłam listę:
Płyn do mycia naczyń
Pieluchy
Jogurt naturalny
Chleb z ziarnami
Odhaczałam je, tak jak pewnie wy odhaczacie niektóre z moich słów. Te, które uznajecie za niestosowne albo niewiarygodne; te, które macie za niepoprawne. Zapłaciłam, schowałam paragon, przeliczyłam resztę i wróciłam na ulicę. Teraz uważajcie, przyjaciele, bo do was mówię. Tak, do was, do tych, którzy czekacie na wyznanie. O co chodzi? Wydaje mi się, że słyszałam zza drzwi jakieś wyrzuty? Przeszkadza wam, że mówię „przyjaciele”? Zbyt poufale? A jak miałabym się do was zwracać? Wasze wysokości, jaśnie państwo, szacowne damy i panowie?
Nieraz zastanawiałam się, kim wy jesteście. Czy gdybym podeszła blisko do szyby, zobaczyłabym wasze twarze? Ale nawet gdy staję bardzo blisko, widzę tylko moje własne odbicie w szkle i wtedy patrzę sobie w oczy, na usta, na pierwsze zmarszczki na czole, i zastanawiam się, czy zmęczenie to tylko etap i czy któregoś dnia, w przyszłości, odzyskam twarz, którą kiedyś miałam.
No ale znów zgubiłam główny wątek, musicie mieć do mnie cierpliwość. Jak już wyszłam z supermarketu i słońce znów zaczęło mnie bombardować, _to_ wydarzyło się po raz pierwszy. Uniosłam wzrok, rozejrzałam się wokoło i nie wiedziałam, gdzie jestem. Nie chodzi mi o takie wyrażenie. Nie wzięło mnie na poetyckość. Przetaczałam spojrzeniem po asfalcie, po liściach drżących na gałęziach drzew, po nazwie widocznej na dystrybutorach na stacji benzynowej. Ale choć wgapiałam się w otaczającą mnie rzeczywistość, nie umiałam stwierdzić, jak się znalazłam na tej ulicy, w tej dzielnicy, w tym mieście, na tej posadzie. Nie byłam w stanie odróżnić ziemi od asfaltu, roweru od zwierzęcia, jednej nogi od drugiej, tamtej pomocy domowej od siebie. Sama idea zwierzęcia, asfaltu na ziemi, gosposi w fartuchu idącej w słońcu wydała mi się kompletnie obca. Coś w rodzaju rozdwojenia… w czymś takim się znalazłam i nie umiałam wyjść.
Oszołomiło mnie światło, sparaliżował lęk, rozpaczliwie szukałam czegoś, co przywróciłoby mnie do mojego ciała. Kilka razy uderzyłam się dłonią w policzki i pięściami pocierałam oczy. Wtedy znów zobaczyłam tego psa – kawowej maści, zapuszczony, z dzikim wejrzeniem. Pies, paproć wyryta na ramieniu chłopaka, nieskazitelnie czysta ulica, ta kobieta, którą pewnego dnia się stanę, prowadząca staruszkę, swoją pracodawczynię. Przypomniała mi się droga powrotna i pośpiesznie wróciłam do domu.
Nie zdążyłam jeszcze przejść przez próg, a już dobiegł mnie dzwonek telefonu.
Tak, proszę pani, zapytałam, nie czekając, aż ktoś się odezwie w słuchawce.
Była ciekawa, jak odgadłam, kto dzwoni. Nie odpowiedziałam, bo po co. Ręce wciąż mi drżały, chciałam usiąść na chwilę, ale musiałam jak najszybciej wracać do sklepu. Pani zapomniała o oliwie i mydle.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
BESTSELLERY
- EBOOK
36,90 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
23,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.