- W empik go
Do kraju - ebook
Do kraju - ebook
Nowela z 1882 roku. Polska rodzina po prawie dwudziestu latach przymusowej emigracji wraca z wygnania. Pełni nostalgii wciąż zdają się żyć wydarzeniami powstania styczniowego. Tymczasem w kraju stykają się z obojętnością, a nawet wrogością rodaków. Nikt nie przejmuje się ich losem i nie chce zaoferować pomocy. Bałucki przedstawia gorzką satyrę na ówczesnych mieszkańców Galicji, bezdusznych i egoistycznych.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-4420-9 |
Rozmiar pliku: | 257 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wracając do Krakowa musiałem w Przyrowie przesiąść się do pociągu, jadącego z Wiednia.
W wagonie trzeciej klasy, do którego mnie wpakował konduktor, zastałem wszystkich w głębokim śnie, rozłożonych na ławkach, tak że z trudnością mogłem znaleźć miejsce dla siebie, usuwając nieco na bok jakąś parę nóżek w pończoszkach, które jednak wciąż potem wracały na swoje dawne miejsce i szturchały mnie zapewne mimo wiedzy swojej właścicielki, bo ta spała w najlepsze.
O ile przy mdłym świetle lampy, zasłoniętej jakąś brudną szmatą, mogłem rozpoznać, nóżki te należały do młodej dziewczynki w szkockiej sukience, z jasnymi włoskami, które rozrzucone w bezładne loczki, zakrywały do połowy różową twarzyczkę śpiącej. Główka jej spoczywała na kolanach jakiejś starszej osoby, której twarzy, schowanej w cieniu, dojrzeć nie mogłem; wdziałem tylko, że trzymała na ręku małe dzieciątko. Żółtawe światło palącej się lampki, przekradając się spod zasłony wąskim pasem, oświecało główkę ustrojoną w włóczkowy czapeczek i małe usteczka otwarte we śnie w kształcie litery „o”.
Na przeciwległej ławce mężczyzna z jasnymi włosami, przerzedzonymi już mocno nad czołem, drzemał w siedzącej postawie, zostawiając resztę miejsca kilkunastoletniemu chłopcu, który wyciągnął się na całą długość ławki i spał snem trochę niespokojnym, gorączkowym, przerzucając się to na jeden bok, to na drugi. Mały, kosmaty pincz, który przy nim się usadowił, podnosił się za każdym poruszeniem chłopca, spoglądał mocno niezadowolniony na niego, że mu sen przerywał, czekał chwilę, dopóki nie ułożył się znowu spokojnie, i wtedy zwinąwszy się w kółko, układał się obok niego.
Nie mając nic innego do roboty, bawiłem się obserwowaniem tych moich towarzyszów podróży. Szczególniej czoło śpiącego mężczyzny, wychylające się z cieniów, w rembrandtowskim oświetleniu, zajmowało moją uwagę. Było ono dosyć wysokie, a wydawało się jeszcze wyższe przez łysinę, opalone od słońca, z jaśniejszymi bruzdami, które świadczyły, że ciężkie i kłopotliwe musiało być jego życie. Rysy twarzy miały wyraz inteligentny i łagodny, ubranie było liche, a ręce zgrubiałe od ciężkiej pracy. Twarz i ręce były w takiej sprzeczności ze sobą, że trudno by było uwierzyć, iż należą do jednej osoby, gdyby nie ów wytarty surdut, który godził te sprzeczności i tłomaczył.
W czasie kiedy robiłem sobie takie uwagi, nóżki dziewczynki w czerwonych pończoszkach coraz więcej zagarniały sobie miejsca, rozumie się, z moją szkodą, bo z grzeczności dla nich wcisnąłem się w sam kąt. Odmawiając im gościnności na moim terytorium, byłbym może obudził ich właścicielkę, a żal mi było biedactwa, które tak smacznie spało wraz z resztą rodzeństwa.
Na stacjach dzwonek i wołanie konduktorów niepokoiły trochę śpiących, jedno podniosło głowę, drugie otworzyło zaspane oczy albo poprawiło się na niewygodnym posłaniu i zasypiali na nowo.
Tymczasem niebieskawe światło poczynającego się dnia rozwidniało coraz więcej wnętrze wagonu, zorza rumieniła długie pasma ciemnych chmur, leżących na krańcach horyzontu, i wzgórza, wioski, drzewa coraz jaśniej rysowały się na szybach okna. Pierwszy obudził się chłopiec na głos dzwonka, który się odezwał na stacji, podniósł się z ławki, spojrzał ciekawie w jedno i drugie okno i zapytał:
– Tato! czy to już Kraików?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.