- W empik go
Dobra nauczka - ebook
Dobra nauczka - ebook
Kajetan Abgarowicz pseudonim Abgar Sołtan (1856-1909) – polski dziennikarz, powieściopisarz i nowelista pochodzenia ormiańskiego, reprezentant gawędy szlacheckiej. Twórczość Abgarowicza mieściła się w nurcie popularnej beletrystyki romansowej i przygodowej. Wśród współczesnych mu czytelników cieszyła się powodzeniem. Abgarowicz interesował się życiem Rusinów i przyczynił się do popularności kultury huculskiej w Polsce. Niniejsza publikacja to piękna i zarazem pouczająca opowieść o pierwszej miłości i pierwszym rozczarowaniu. A może jednak nie tak do końca? Warto przeczytać, aby się dowiedzieć. Polecamy!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-286-8 |
Rozmiar pliku: | 125 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dziń!… Dziń!… dziń!
Przeciągle i długo rozlegał się dźwięk szkolnej „sygnaturki” zawieszonej w parterowym korytarzu stanisławowskiego gimnazyum.
Stary Jan, tercyan, dobitnie i wyraźnie podawał swym młodym przyjaciołom uczniom – radośną wiadomość, że na dziś wszystkie lekcye ukończone. Jak pod wpływem ciepłego, jasnego promienia słońca, ze wszystkich „oczek” w pasiece wylatuje mnóstwo pszczół – tak na głos przeciągły Janowego dzwonka wysypał się z drzwi każdej klasy rój ucieszonych, uśmiechniętych chłopaków.
W tłumie tym, cisnącym się do wyjścia i kłębiącym się niby stado jagniąt, mieściło się w miniaturze całe społeczeństwo; różnorodne charaktery, mające w przyszłości zająć godne siebie stanowiska, były już tam gotowe, wyrobione, brakowało im tylko tego ostatniego „dotknięcia mistrza”, które na człowieka kładzie nie szkoła lecz świat i robi go – skończonym... Byli tam przyszli artyści, uczeni, posłowie, żołnierze, zdrajcy, a nawet oszuści i inni zbrodniarze... I cel swego życia miał już każdy z nich wytknięty i do niego dążył, wyglądając ze wszystkich stron sprzyjających okoliczności.
W największym ścisku, w samych drzwiach, górując pół ciałem po nad kłąbkiem „szkrabów” z pierwszej klasy i siłą torując sobie drogę naprzód stanął Włodzio Dobiecki, największy elegant z szóstej klasy i zwracając się do jednego ze swych kolegów, który pozostał w tyle, zawołał:
– Adaś! Chodź, mam ci coś ważnego powiedzieć.
Nawoływany w ten sposób chłopak, szczupły, lecz dobrze wyrośnięty blondynek o rumianej twarzyczce i błękitnych niby kwiat niezapominajki oczach i śmiejących się różowych ustach odparł wesoło:
– Nie mogę! Tak mi szkraby nogi poplątały, że jadę na nich jak na osłach...
– Kopnij jednego, drugiego nogą, to ci się rozstąpią!
Zawołał porywczo Dobiecki i w jego ciemnem piwnem oku błysnęły złote iskierki gniewu, a białe wysokie i piękne czoło sfałdowało się podłużną zmarszczką gniewu.
– Co ci to szkrabstwo winno? – zawołał, śmiejąc się Adaś kiedy zbliżając się do kolegi, niesiony prawie falą wyciskających się przez wchodowe drzwi pierwszeklaśników.
Nagle obaj wylecieli jak z procy, każdy w inną stronę, utykając na sypiących się jak jabłka z drzewa malców.
– A to ci łaźnia... Całym się spocił...
Przemówił pierwszy Kierdej ocierając z pyłu kapelusz, który mu z głowy zleciał, w chwili gdy wyciśnięto go z drzwi.
Dobiecki zanim odpowiedział to poprawił starannie modny, granatowy paletot, który w ścisku podjechał mu do góry i tedy dopiero – pewny, że ubranie jego leży bez zarzutu - zawołał:
– Drańcie ! Po co to do gimnazyum chodzi? Same szewskie syny...
Słowa te nierozważnie głośno wypowiedziane mogły doprowadzić do awantury, bo obywatele pierwszej klasy zajadle bronili zazwyczaj swego honoru, to tez zaraz mały, ryży, o stojących do góry, niby kolec jeża włosach Pach, syn majstra szewskiego staną przed Włodziem w wyzywającej postawie zawołał głośno:
– Syntaksista... małpa czysta!
Inni gromadząc się koło niego powtarzali chórem:
– Małpa czysta! Małpa czysta!...
Dobiecki już się był zamierzył chcąc uderzyć pierwszego, owego rudego, piegowatego chłopaka, gdy uczuł, że go nagle Adaś z całej siły chwycił za rękę i przemocą odprowadził.
Zanim Włodzimierz zoryentował się, co się z nim stało, już byli o kilkanaście kroków od zgrai malców, a ogólny krzyk i gwar panujący na placu przed gimnazyum, zagłuszył zupełnie tryumfalny wrzask piarwszo-klaśników:
... Syntaksista, małpo czysta!!
– Coś mi miał ważnego powiedzieć? – pytał Adaś kolegę i wziąwszy go pod ramię, odprowadzał coraz dalej od rozkrzyczanej kupy malców.
– Eh!... Później ci powiem – wołał niecierpliwie Dobiecki, starając się wyrwać z pod ręki kolegi – a tym śmierdziuchom muszę skórę złoić.
– Daj spokój! Czy nam wypada na ulicy tłuc się z parwistami?
– Może masz racyę – szepnął, odsapując ciężko Włodzio – ale ja tego rudego dyabła złapię jeszcze kiedyś!... Nie ujdzie mu na sucho!...
Gdy to mówił, minęli właśnie róg pojezuickiego kościoła i znaleźli się przed samym odwachem, gdzie wyelegantowany i żółtą szarfą przepasany oficer piechoty, z za krat przypatrywał się pięknym stanisławowskim żydówkom, odbywającym gromadną przechadzkę po chodniku, wiodącym z rynku do „brukowanej” ulicy.
Włodzio z zazdrością spojrzał na złocisty kask oficera i fantastycznie zawiązaną szarfę, później pożerającem spojrzeniem obrzucił kilka najbliższych córek Izraela i przybierając kpiącą minę, której nauczył się od starszego dependenta w kancelaryi swego ojca – pana Millera, zapytał kolegę:
– Cóż tam z twoim panieństwem?
Zapytany w ten sposób Adaś oblał się tak gwałtownym rumieńcem, że można się było obawiać, że krew przebije mu skórę na twarzy i tryśnie strumieniami na przechodniów. Zakłopotanie jego było tak silne, że długo biedak musiał się męczyć, zanim wyksztusił niewyraźną odpowiedź:
– Nie... ro...zu...miem, o co się pytasz.
– Cha! cha! cha! – zaśmiał się zjadliwie Włodzio – rozumiesz bratku, tylko gadać się wstydzisz.
– Servus! Do widzenia! – zawołał nagle Adaś, wyciągając do kolegi i przyjaciela dłoń na pożegnanie. – Spieszę do domu, mam się na jutro z greki przygotować.
– Cha! cha! cha! Greką chcesz się wykręcić... Czekaj, pójdziemy przez Tyśmienicką, to później odprowadzę cię do cioci na Zabłotowską.
Szli kilkanaście kroków obok siebie milcząc. Wreszcie Dobiecki znowu zaczął pytać:
– Cóż kochasz się znowu w jakiejś konwiktowej synogarlicy? Powiedz mi otwarcie, przecież jesteśmy najlepsi przyjaciele.
Adaś milczał zawzięcie, ale z twarzy jego poznać było można, że słowa kolegi robiły mu wielką przykrość; w oczach widocznym się stawał wyraz zniecierpliwienia, prawie gniewu.
Musiał ten odcień dostrzedz i Dobiecki, bo nagle zmienił ton i zamiast kpiąco, przemówił czule i serdecznie:
– Nie gniewaj się na mnie! Wiesz, że cię ze wszystkich najlepiej kocham... Pytam się nie z próżnej ciekawości. Boję się, żebyś w jaką kabałę nie wlazł... Poradzić ci mogę dużo... Wiesz, że mam w tym względzie kolosalne doświadczenie.
Ostatnie słowa wymówił z przyciskiem, a na jego wymizerowanej już trochę twarzy odbiło się śmieszne piętno komicznej pewności siebie i bezgranicznej zarozumiałości.
Adaś tego nie spostrzegł; starszego o rok Włodzia miał za doskonałość, a w stosunkach towarzyskich uważał go za wzór niedościgniony. Serdeczny ton jego głosu usposobił go do zwierzeń. Rumieniąc się więc ponownie i ważąc słowa w ustach, zaczął mówić powoli:
– Wiesz przecie... Całą zimę kochałem się w tej Hani.... Pannie Hani.... Włóczyłem się za nią jak cień... I...i...i...
Tu zaczerwienił się gwałtownie i tak się zaciął, że ani słowa więcej przemówić nie mógł.
– No, i...i... cóż? – dopomógł mu Włodzio.
– Ha!... Niby ty tego nie wiesz... Zaraz po świętach położyłem jej na otwarte okno bukiet z ciocinych hijacentów... Po obiedzie, wyszedłszy ze szkoły zacząłem łazić po pod jej okna... Wyobraź sobie, stała w oknie z tym jakimś oficerem od ułanów, Niemcem; bukiet mój w ręku trzymała, a na mnie palcem pokazywała i śmieli się oboje jak szaleni... Uciekłem... Niech ich dyabli porwą!
Zamilkł, oczy spuścił ku ziemi, lecz Włodzio zrozumiał, że to wyznanie kosztowało Adasia bardzo drogo; zrozumiał cały ogrom wstydu i obrażonej miłości własnej, które rozgoryczały duszę jego kolegi... Miał ogromną ochotę pożartować z naiwnego Adasia, ale się nie odważył; odczuł, że takie kpiny zerwałyby ich przyjaźń na zawsze, a na przyjaźni bogatego kolegi bardzo mu zależażo; był dzieckiem dziewietnastego wieku. Czuł, że powinien coś Adasiowi odpowiedzieć, ale zastanawiał się nad tem, co właściwie powiedzieć wypadało. Kolega jednak sam go wyprowadził z ambarasu. Jak woda wiosenna, wezbrana, wyrwawszy groble, rozlewa się z szaloną gwałtownością, tak nagromadzona w duszy chłopaka żółć, przerwawszy raz tamy naturalnej wstydliwości, popłynęła potężnem korytem.
Po kilku chwilach milczenia Adaś rozbudzony, zaczął znowu mówić i to za każdem słowem głośniej, niby chcąc sobie ulżyć, w ten sposób:
– Niech ich dyabli porwą!... Głupia dziewczyna!... Oh i ten szwab, żebym go gdzie spotkał, to bym go nauczył z Polaka kpiny robić... Wolno jej kochać lub nie. Przymusu nie ma... Woli ułana, niech go sobie trzyma... Ale zkąd prawo śmiać się z kogoś w żywe oczy... Niech się kocha, kto chce, niech się cała klasa rozkocha na śmierć, ja wiem, że mnie już żadna nie złapie ... Nie ma głupich!...
– Cóż ci to właściwie szkodzi, że ta głupia się śmiała. Widocznie lubi ułanów i ma wesołe usposobienie... Zobaczymy, jak na tych amorach wyjdzie ... Całe miasto wie, że kaucyi nie ma... Pluń i poszukaj sobie innej.
W ten sposób mówiąc cicho i dyskretnie, starał się Włodzio uspokoić i pocieszyć Adasia. Jednak ta perswazya chybiła celu; rozdrażniony chłopak przerwał mu niechętnym ruchem ręki i zawołał
– Nie chcę! Dość się już wstydu najadłem. Gdyby mi przyszło drugi raz tak się wstydzić, to chybabym umarł... Br... br ... br!... Wyobraź sobie: Emilka, panna służąca mojej ciotki wracała wtenczas z miasta i słyszała jak się oni ze mnie śmieli. Widziała jak ta... ta palcami mnie pokazywała... Więc jak się na mnie popatrzy to ciągle się uśmiecha... taka jaszczurka... Musiała rozpowiedzieć: Ludwice, służącej pani Heleny, bo Helena kilka razy szyderczo mnie zapytywała: „Adasiu, czy lubisz bławatki?...” Ta Henia ma błękitne oczy... Daj mi spokój ze wszystkimi amorami! Nie chcę, mam tego dość!
Włodziowi, który wszelką naiwność chłopięcą dawno już był stracił, błysnęła nagle myśl: – głupi, żebym był na jego miejscu, to bym się w tej Helenie kochał... Nie powiedział jednak tego, wiedział, że mu Adaś w nos się rozśmieje.
Inny projekt jednak zaświtał mu niespodzianie w głowie i z nim od razu wystąpił:
– Wiesz co Adasiu?... Na twoim miejscu zakochałbym się zaraz w ciocinej Emilce... Śliczna dziewczyna, nawet dystyngowana... Jakie oczy? Co za usta?
Adaś słuchając tych słów uśmiechnął się nieznacznie. I on już myślał nie raz to samo, tylko nie śmiałby nigdy myśli swe głośno wyjawić, jak to czynił obecnie zepsuty moralnie Włodzio.
– Śmiejesz się! – zawołał nagle Dobiecki i stanął jakby coś niespodziewanego zobaczył. – Patrzcie no – dodał po chwili – ja go mam za aniołka a on...
– Słowo ci daję, że mi to nawet przez myśl nie przeszło – bronił się Adaś – także bym dobrze wyszedł... Emilka, wychowanka ciotki, głupia dziewczyna, krzykliwa... Hałasu by narobiła i jeszczeby ciotka do ojca napisała.
Ostatnie słowa wymówił pół głosem, jakby się obawiał nawet przypuszczać czegoś podobnego. I nagle przed oczami jego duszy stanęła surowo poważna twarz ojca.
Daj mi pokój! – Zawołał i zasłonił się rękami, niby odpędzając od siebie pokusę.
Włodzio zanadto jednak znał swego kolegę, żeby nie rozumiał, że czarnooka Emilka musiała interesować siedmnastoletniego chłopaka. Wiedział jednak i to, ze Adaś, którego w klasie z powodu nadmiernej wstydliwości nazywano „panienką” nie posunął się w stosunku do Emilki ani na krok dalej. To go gniewało...
Oburzał się, ze pomimo dwuletniej pracy usilnej i zawziętej nie udało mu się jeszcze Adasia zepsuć.
On to sam wymyślił dlań przezwisko „panienka” i za nim nazywała go tak „cala klasa.” Bezskuteczność usiłowań drażniła jego miłość własną. Był jeszcze i inny powód mniej duchowej natury, dla którego chciał Adasia sprowadzić na ten poziom moralny, na którym sam się znajdował już od lat kilku. Wiedział, że Kierdej ma bogatego ojca i bogatych i bardzo hojnych krewnych i gdyby tylko zapragnął to miałby bardzo dużo monety. I teraz już dość często pożyczał od niego pieniądze, któremi opłacał nie nazbyt wykwintne przyjemnostki, gdyby jednak udało mu się wciągnąć Adasia do swych pohulanek, to potrafiłby daleko obficiej czerpać z koleżańskiej kieszeni... Pomysł deprawacyi Adasia zapomocą fertycznej i wygadanej Emilki wydał mu się genialnym. Żeby pierwsza – myślał w duchu i układał już cały projekt najrozmaitszych nut i rozrywek, za pieniądze Adasia i w jego towarzystwie.
Zajęty temi myślami nie zauważył nawet, ze doszli do bramy domu, w którym Adaś mieszkał. Dopiero słowa kolegi obudziły go z zadumy.
– Dziękuję ci, żeś mnie odprowadził. Do widzenia! Servus!
Zamyślony Włodzio podniósł oczy i zobaczył na balkonie domu cofniętego w głąb ogrodu dorodną i ruchliwą postać dziewczyny, zajętej trzepaniem dywanów.
– Patrz! – mruknął, trącając lekko Adasia w łokieć – aż zazdrość mnie bierze... Prześliczna dziewczyna!
– Nic z tego – odparł Kierdej smutno.
– Boś rura! – szepnął stłumionym głosem Dobiecki. Ja mam oko... Kup jej jakiś drobiazg... Raz, drugi... Pocałuj, pogłaskaj... Później się nie odczepisz... Znam się z tem lepiej niż z Homerem.
Adasiowi w zasadzie myśl się ta musiała podobać, bo już nie rumienił się, tylko przechodząc kilkakrotnie wzrokiem z postaci dziewczyny na twarz kolegi, szeptał uśmiechając się nieznacznie:
– Boję się! boję się.
– Boś baba! – zakonkludował Włodzio. I niby nagle sobie coś przypomniał, bo złapawszy za rękaw wchodzącego już w dziedziniec Adasia zawołał, – Adaś! Mam interes do ciebie... Papa robi się coraz bardziej skąpy... Mnie pieniędzy potrzeba... Pożycz mi pięć guldenów. Oddam ci wszystko jak ciocia Ema przyjedzie.
– Masz! Bierz: – zawołał uradowany Adaś i wyciągnąwszy pospiesznie portmonetkę, wydobył z niej pięcioreńskowy banknot i wetknął go w rękę kolegi.
– Słowo ci daję oddam, gdy... – szeptał Dobiecki.
Adaś nie dał mu nawet skończyć.
– Nie myśl nawet o tem – zawołał – pieniędzy mam więcej niż mi potrzeba... Jakby mi zabrakło to mi albo ciocia, albo pani Hela dadzą... Zresztą po co mi pieniądze?
– A na prezenta dla Emilki – szepnął kuszącym głosem Włodzimierz.
– Eh! i na to by wystarczyło! – odparł wesołym głosem Adam i uścisnąwszy silnie rękę kolegi wbiegł pospiesznie w dziedziniec.
Dobiecki odchodził zupełnie zadowolony z dnia dzisiejszego. Dostał pięć guldenów, którymi zapłaci dług u Anusi, kawiarki, usługującej w kawiarni umieszczonej w tej samej kamienicy, co kancelarya jego ojca i w ten sposób zdobędzie sobie kredyt na jaki tydzień... Włodzimierz zrozumiał wcześnie ducha czasu – w ośmnastym roku życia umiał zyskiwać koniak, czarną kawę, poncz i... całusy – na kredyt.II.
Dnia tego Adaś nie wziął książki do ręki.
Był cudowny dzień majowy i słońce chyliło się ku zachodowi, złocąc dachy domów i kościołów, opromieniając wysokie wieże miejskie. Po za dachami, po za wieżami, hen w dali siniały ogromne ciemne góry karpackie, widne w promieniach słońca, jakby o milę od miasta oddalone... Na najwyższych szczytach białe resztki śniegu płonęły teraz rozżarzone ukośnymi promieniami słońca i podobne były do olbrzymich ognisk elektrycznych.
Na Adasia przyroda zawsze wywierała wpływ ogromny i piękno jej pogrążało go w stan dziwnej zadumy i był w stanie godziny całe przemarzyć, zapatrzony w cudowne zjawiska. Myśli jego snuły się wówczas samopas, bez planu i systemu; jak chmury na niebie tak zmieniały rychło kształt i kierunek; nie były pracą umysłu tylko – zabawką. Tak zwykli marzyć wszelkiego rodzaju artyści – zanim wybije dla nich godzina twórczości; później bywa inaczej – zabawa zmienia się w pracę. Myśl twórcza, rodząca to praca ponoś najcięższa.
Zaraz po herbacie Adaś, pocałowawszy ciotkę...................................