Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dobre Miasto - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Dobre Miasto - ebook

Duszna atmosfera prowincjonalnego miasteczka, zamknięta, nieprzychylna społeczność oraz dojmujące przekonanie, że życie nie przyniesie nic lepszego – czy to wystarczy, aby zwyczajny człowiek stał się zabójcą?

Dobre Miasto jest jak każde inne: ma swoje ciemne zaułki i ponure tajemnice, o których nie chcą myśleć pochłonięci codziennymi problemami mieszkańcy. Kiedy zamordowana zostaje żona lokalnego biznesmena, uwielbiana przez wszystkich aktywistka, wzrasta niepokój, mnożą się plotki i rodzą nowe podejrzenia. Wkrótce ma rozpocząć się proces trzech mężczyzn podejrzanych o to brutalne morderstwo. Tymczasem Małgorzata, dziennikarka pochodząca z Dobrego Miasta, odkrywa, jak wiele niedomówień jest w tej na pozór prostej sprawie i jak bardzo nieprawdziwe twarze ukazują jej kolejni rozmówcy. Od tego, komu teraz zaufa, będzie zależało jej życie…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-019-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Papuga, Warszawa, 2017

Adwokat jest z urzędu, wisi mu, czy klienta skażą, czy uniewinnią. Dla niego ten sam pieniądz. Jeśli mu zapłacę, udostępni kopię akt, a do tego co nieco dopowie. Ważnego co nieco.

– Oficjalnie, pani redaktor piękna, to oczywiście mój klient jest niewinny, nie przyznaje się i składa wyjaśnienia, w których obciąża tych dwóch pozostałych, po równo w zasadzie, bo mój klient samego zdarzenia nie widział. Twierdzi, że w czasie zabójstwa był poza miejscem zbrodni, bo wysłali go do sklepu po wino i papierosy, i dopiero jak wrócił, zobaczył trupa. Trup zatem już nie żył, choć oczywiście mój klient nie sprawdzał, czy trup jest żywy, do nieudzielenia pomocy się przyznajemy. – Mówi bez przejęcia, jakby opowiadał o kupowaniu lodów, a „trup” znaczy tyle co jogurtowe czy waniliowe. Chyba celowo używa słowa, które rani ucho niczym fałszywa nuta. – Tak samo jak do rozczłonkowania zwłok, choć mój klient nie członkował, tylko pakował w czarne worki na śmieci. No, ale współudział jest, nie ma rady. Do ukrycia zwłok też się przyznamy, a gdyby było już bardzo źle, to i do planowania, bo przecież jeździł ten mój klient z pozostałymi podejrzanymi szukać głębokiego jeziora, co jest poza sporem, na co są i esemesy, i inne takie świadectwa, ale do samego zabójstwa, jak już mówiłem, przyznać się nie zamierzamy i nie przyznamy.

– A nieoficjalnie?

– To ile pani zapłaci?

Urok osobisty nie wystarczy?

– Najpierw niech pan odpowie.

– He, to chyba słaby interes? Ale dobra, powiem w gratisie, bo przecież mam czym pohandlować, nie?

– No właśnie.

– Może powiem zatem tak: jeśli… a raczej kiedy upadnie ta linia obrony, to stawiamy na inną.

– Jaką?

– Przyznamy się do współudziału i powiemy, że to ten kulawy zrobił.

– Mirek?

– Kulawy.

– Żaden nie jest kulawy.

– W trakcie jeden kulał. Jak pani przeczyta protokoły, to pani zrozumie. Jebn… to znaczy, uderzył się w nogę i kulał. A kto wie, może ktoś mu przetrącił tę nogę, o czym też może pani przeczyta…

– Nie mam dostępu…

– No i właśnie dlatego warto się ze mną dogadać.

Mecenas uśmiecha się. Jest gruby, lepsze słowo: spasiony. Spocony, cała jego postać jest jakaś taka obleśna, wulgarna. Mówi z pełnymi ustami. Bardzo dużo sobie wkłada do paszczy, jakby mógł nie zdążyć zjeść albo sugerował, że ja mogę mu zabrać. Wiem, że był wcześniej sędzią penitencjarnym w Szczecinie, ale nie wytrzymał.

„Za dużo trzeba było pić, pani redaktor – powiedział mi podczas poprzedniego spotkania. – Prezes sądu zaczynał dzień od małpki i kończył małpką, a co było pomiędzy, niech pani lepiej nie pyta. Co wyjazd do więźnia, to picie. Przewodniczący wydziału pił, naczelnik pił, kierowca pił, to ja miałem nie pić? Na trzeźwo zresztą tego wszystkiego wytrzymać nie można, taki był kabaret z tymi więźniami i z sędzią. Lynch albo inny Coen mógłby film nakręcić, mówię pani. Nie dałem rady. Ja, proszę pani, jestem z ubogiej rodziny, patologicznej, jak ten mój klient, a może nawet bardziej, tylko że mnie się udało, w życiu poszczęściło, no trochę, bo może też nie tak bardzo, a jemu to już całkiem nie. Że skończyłem studia, to cud, no ale potem trafiłem, jak trafiłem, i stał się niecud. Wróciłem do niebytu, na stare śmieci i jestem tu, jaki jestem. Tak czy inaczej, mnie do pijących nie wolno, bo jestem podatny. Żona zagroziła, że mnie rzuci, i tak zostałem adwokatem. Pani zdrowie”.

Potem zastanawiałam się, ile w jego słowotoku jest ukrytych informacji, zachęt, prowokacji, pułapek. Nic z tego nie powinno mnie interesować, w ogóle jego postać jest marginalna, w artykule mogłaby nie wystąpić albo zająć jedno zdanie komentarza, zaczynające się od „mój klient”, a kończące zwrotem „wyraża ubolewanie”. Pomiędzy coś o winie i niewinności, może z jakimś krótkim cliffhangerem, który powinnam – już bez jego udziału – rozwinąć pod drugim śródtytułem.

A jednak sprawdzam tego mecenasa, bo tak mnie uczono (czasem sedno tkwi w szczególe), i moje źródło dzień później mówi, że adwokat przeniósł się do stolicy, bo ma zarzuty o jazdę po pijanemu, ale się nie przyznaje, podważając wyniki badań krwi (nie jego, podmienione). Zawiesili go nawet w prawach do wykonywania zawodu, ale potem odwiesili, dzięki czemu reprezentuje teraz podejrzanego o zabójstwo i namawia do korupcji, bo chyba tak to trzeba nazwać, choć pewnie – mówiąc jego językiem – penalizowane nie jest. W krajach wolnych i demokratycznych dziennikarzowi przecież wolno kupować informacje, nawet jeśli jest to wbrew etyce i moralności.

– A ile pan oczekuje?

– Ja mam proponować? Niech pani zadzwoni do naczelnego i powie, że jak będzie dobry piniondz, to będzie sensacja.

– Jaka tu sensacja, kiedy wszystko wiadomo?

– Tak? To po co pani tutaj jest, czego szuka?

No właśnie, czego?

– Cóż…

– Dobrze pani wie, że nic nie wiadomo. Ale żeby było wiadomo, to trza się trochę wykosztować…

– Muszę wiedzieć coś więcej.

Chrząka, przepija, chrząka. Odkasłuje.

– Dobrze, to powiem jeszcze, że jak ta druga linia obrony padnie… w sumie ona ryzykowna już sama z siebie, bo z niej wyniknie, że mój klient jednak nie wyszedł po żadne wino i papierosy, a przynajmniej nie wtedy, gdy się… działo… O, widzi pani, piękna pani redaktor, jaki ze mnie dobry człowiek, że pani podsuwam hipotezy darmowe, całkowicie gratisowe hasła i podtytuły do pani przyszłych wspaniałych reportaży?

– Do rzeczy.

– W każdym razie jak już padnie, to jest jeszcze trzecia linia.

– Że niby winny jest ten…

– Nieeee – przeciąga. Macha z lekceważeniem ręką. – Tamtego on nie obciąży, chyba że zbiorowo, personalnie na pewno nie. I niewiarygodne by było, i bez sensu, i niehonorowe, i nieprzyjacielskie, bo to przecież przyjaciel, a nawet brat, jeśli założyć, że rzeczywiście ten ojciec… a, tego pani też nie wie? No więc… jeśli druga padnie, to wtedy… powiedzmy, że się przyzna, choć też nie do końca.

– Mówi pan zagadkami.

– No bo negocjuję, nie? Pani płaci za obiad, pani redaktor, dobrze? – Przepija, sięga po kartę. – I za deser…

– To przyzna się czy nie?

– W zasadzie tak, choć w niedopowiedzeniu. Zrzuci wszystko na… – Ścisza głos, nachyla się do mnie. Czuję czosnek i pot. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że jestem kimś bliskim dla tego obleśnego faceta, i mam już wszystkiego dość. – Na Kryśkę.

Nie odpowiadam od razu. Nie mogę sobie przypomnieć tego imienia i nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, czy nie wykażę się jakąś rażącą niekompetencją, a przecież nie chcę, żeby ten gruby obwieś zyskał nade mną kolejną przewagę, bo już kilka i tak ma.

Ale wtedy on zachęcająco unosi brwi, wytrzeszcza gały, nadyma policzki, jakby chciał dopowiedzieć: „Tak, tak, redaktorko, to jest news, news, o który warto walczyć, a przede wszystkim – za który warto zapłacić”.

– Kim jest Kryśka?

Mecenas rechocze głośno, jakbym powiedziała świetny żart, taki jak ten o Żydach, który zaserwował na początku spotkania, bo dziś żarty o Żydach znów są w modzie i wszyscy zapomnieli, do czego prowadzą.

– No i tu dotarliśmy do sedna, bo, proszę szanownej pani redaktor, informacja o Kryśce jest warta milion albo i więcej, a ja pani ją sprzedam za drobne… powiedzmy… No, niechże pani zadzwoni do tego naczelnego.2

Mirek, Dobre Miasto, 1980–1991

Jego blok sąsiadował z boiskiem szkolnym, był trzeci z rzędu od bocznej alejki Tytoniowej, zaraz za garażami. Po drugiej stronie ulicy Warszawskiej stały punktowce, tej samej wysokości, ale węższe, z jednym tylko wejściem i klatką schodową, a dalej kolejne bloki, pięcioklatkowe, trochę inne, starsze, więc gorsze i niektóre jeszcze z ogrzewaniem węglowym, bez centralnego. Ale płytki w łazienkach i kuchniach odpadały tak samo w starych, jak i nowych blokach, klatki zalatywały niemal identyczną szczurzą stęchlizną, piwnice kryły podobne sekrety, z okien leciały Biełyje rozy na przemian z Born in the U.S.A., a w niedzielę, w trakcie seansu W starym kinie, z mieszkań pachniało schabowym, zasmażaną kapustą i sernikiem z rodzynkami sułtańskimi.

Mirek pamięta każdy dzień swojego dzieciństwa i młodości. Nie wspomina ich jakoś szczególnie, nie zapisał nigdzie w pamiętniku, ale one jednak wciąż, mimo upływu lat, jakoś go tam kształtują, sprawiają, że jest, kim jest, i nie może być kimś, kim chciałby być.

Najfajniejsze wspomnienia ma z boiska do koszykówki. Kochał się w dziewczynie, która przychodziła patrzeć, jak grają, i jemu też się wydawało, że ona się w nim kocha, ale wcale tak nie było. Przychodziła tam dla innego chłopaka, który miał na imię Julek, a wszyscy nazywali go Dżulian. Wybrała tego Dżuliana i dobrze wybrała, bo to był człowiek wartościowy, z perspektywami, urodzony wojskowy, z mieszkaniem, uposażeniem socjalnym i wcześniejszą emeryturą, a nie ledwie wiążący koniec z końcem przyszły morderca, jak Mirek.

Pamięta, że wiosną siedzieli w trójkę niemal co wieczór i do późna rozmawiali o różnych sprawach – o przyjaźni, miłości, muzyce, książkach, filmach, istotach pozaziemskich i o tym, co było dla nich ważne w tamtych latach – a Mirek zupełnie nie odczuwał, że jest piątym kołem u wozu, i do dziś nie wie, czy to dlatego, że nie miał dość przenikliwości i taktu, czy też rzeczywiście tym dwojgu nie przeszkadzał, bo może taka przyzwoitka była im wówczas potrzebna.

Czasem pojawiał się czwarty „mężczyzna”, też w niej zakochany, ale on trzymał się raczej z innymi, z chłopakami z nowego osiedla na Bema, a nawet z baraków na Jezioranach, co czyniło z niego kogoś wyjątkowego, bo „baraki”, jak nazywano mieszkańców Jezioran, tolerowały tylko swoich lub byłych swoich, a Czwarty był synem doktora, który potem porzucił rodzinę dla młodszej i piękniejszej.

Pewnego dnia Czwarty podszedł do Mirka i powiedział: „Od dziś jesteś moim szpiegiem”. Nakazał mu śledzić tę dziewczynę i meldować, co ona robi z chłopakami, a szczególnie z tym pięknym Dżulianem o oliwkowej skórze i długich nogach.

Mirek bał się Czwartego, więc początkowo się zgodził, ale potem nigdy mu nie donosił, zresztą temat sam upadł, bo Czwarty nie pytał więcej o dziewczynę, przez co Mirek wielokrotnie się zastanawiał, czy to nie była jakaś prowokacja ze strony jej albo Dżuliana, zmowa całej trójki przeciwko śmiesznemu dziwakowi, a może jakaś większa intryga.

Baraków też dobrze nie wspomina. W zasadzie od małego wie, że chłopaki stamtąd są bardzo źli, kradną, przeklinają, biją mocno i mogą zabić ot tak, bez powodu i bez skrupułów. Są wściekli, chorzy, zaropiali, brudni i dla nich skrzywdzić kogoś to jak splunąć – mówią na osiedlu, na całych Balicach i na Bema też, przestrzegając, by na Jeziorany nie łazić bez potrzeby, a nawet w potrzebie. Tak się tworzą legendy i tak mrożą w strachu.

Któregoś dnia, kiedy Mirek ma może osiem, może dziewięć lat, idzie przy parku miejskim za Jezioranami, zapuszcza się hen od osiedla i dostaje nauczkę, bo baraki go zaczepiają, wołają z daleka, żeby do nich podszedł. Mógłby uciec, ale nie ucieka, bo nogi mu puchną, skóra cierpnie, serce wali, w płucach brakuje tchu.

Podchodzi do tych chłopaków, nie patrzy im w oczy, wzrok ma spuszczony, ale i tak widzi, jacy są ogorzali, jacy brudni i inni. Pachną cali wściekłością, buntem, siłą, przerażają wszystkich i wszystko, a poza tym stoją z psem, wilczurem, jak na filmach o hitlerowcach, warczącym i groźnym. Mirek zerka na bestię z trwogą, myśląc o otwartej paszczy pełnej wielkich zębów, dyszącej, z jęzorem wywalonym i ociekającym śliną.

Pytają, skąd jest i dlaczego tak się boi, że aż się trzęsie, a on mówi, że z Warszawskiej, z Balic, z osiedla, z trzeciego piętra czteropiętrowego bloku, i kłamie, że wcale się nie boi, tylko mu zimno, a przecież jest gorąco, lato, ze trzydzieści stopni, ma na sobie krótkie spodenki, oni też.

I myśli, że jak spuszczą tego psa, to wilczur nie będzie gryzł nogawek, tylko od razu gołe nogi, i to budzi w nim jeszcze większe przerażenie, więc drży, bo co ma nie drżeć.

– To czego się tak trzęsiesz? – dopytuje się barak.

Wtedy Mirek nieśmiało pokazuje psa.

– Psów się boisz?

Lubi psy. Chciałby mieć w domu swojego, ale mama mówi, że nie wolno, boby nabrudził, boby zniszczył skórzane kanapy, boby obgryzł boazerię, którą tato z takim trudem, choć nierówno, położył, boby było więcej kłopotu niż pożytku, w zasadzie sam kłopot, i smród, i tata by się złościł. Po co? Ale tego psa nie chciałby mieć w domu… no, chyba żeby go sam wychował do obrony… bo wilczur szczerzy kły i warczy, i patrzy na niego wzrokiem głodnym strachu i krwi, z jeszcze większą wściekłością niż same baraki.

Mirek kiwa więc głową, potwierdza, że boi się psa, a barak wygląda na zadowolonego, mami go uśmiechem i mówi:

– Dobrze, że się boisz. Bo jakbym go spuścił, toby cię pożarł. On lubi ludzkie mięso, tylko takim go karmimy.

Mirek znów potakuje, choć nie rozumie znaczenia słów, one jakby przelatują mimo jego uszu, opadają na skarpę i do rzeki. Już się nie odzywa, już boi się trochę mniej, ma nawet wrażenie, że cała ta przygoda skończy się bez szwanku, że go puszczą, a może nawet będzie mógł powiedzieć, że się zaprzyjaźnili, straszyć nowymi przyjaciółmi kolegów z bloku, chwalić się całą przygodą, odwagą i tym, jak patrzył w oczy samej śmierci.

Ale tak dobrze nie jest, bo barak nagle robi krok do przodu i uderza go znienacka w twarz, w policzek, pięścią, mocno, może nie najmocniej, jak umie, ale wystarczająco boleśnie, by Mirek poczuł krew w ustach i szybko rosnącą opuchliznę na policzku. Nigdy wcześniej nie dostał pięścią w twarz. Bił się już z innymi chłopakami, ale to było bicie na przewracanie, na duszenie i zakładanie różnych dźwigni, a nie na pięści.

Pada na ziemię, choć nie od siły tego ciosu, tylko żeby pokazać uległość i że ma już dość, po czym wstaje i odchodzi z opuszczoną głową, złamany, bez słowa, trzymając się za puchnący policzek, prosząc Boga, by nie puścili za nim psa.

– Zajebię go, zabiję – odgrażał się ojciec. Kazał Mirkowi opowiadać bez końca, jak to było, jak doszło do całej sytuacji, i opisać napastnika.

Mirek nie chciał opisywać. Najpierw w ogóle skłamał, że się przewrócił, ale ojciec zagroził, że jeśli nie powie prawdy, to jeszcze od niego dostanie na dokładkę pasem.

Powiedział więc, że nie widział tego chłopaka, że tamten podleciał i go uderzył bez przyczyny.

– Jak to bez przyczyny? Nic mu nie pokazałeś, nie przezwałeś, nie wziąłeś niczego?

– Nie.

– No to dlaczego uderzył?

– No zwyczajnie, podleciał i bach.

– Bach?

– No, bach.

Ojciec wściekał się, wołał, że nic nie rozumie, bo w jego czasach się nie zdarzało, żeby ktoś podlatywał i bił bez przyczyny, nikt nikogo nie kopał, walki były honorowe, na pięści, i w ogóle nie biło się słabszych, tylko walczyło o szacunek i władzę, ale chyba sam wiedział, że to wszystko gówno prawda, więc na koniec wrzasnął, że się dowie, i wyszedł, choć zdaniem Mirka tylko skorzystał z pretekstu, by wyjść się napić, wcale nie szukał tego chłopaka z psem, nie chodził po mieście i się nie dopytywał, a już na pewno nie poszedł na Jeziorany.

Mirek za to przez lata miał traumę, bał się psów i baraków, unikał chłopaków z Jezioran, jak tylko mógł, i może dlatego tak się przeraził, gdy na kółku fantastycznym Borys posadził go koło Rafała, od którego Jezioranami pachniało z daleka.

Borys był młodym wojskowym, porucznikiem zaraz po szkole w Zegrzu. Naprawdę na imię miał inaczej, ale bardzo lubił opowiadania braci Strugackich, bardziej nawet niż powieści mistrza Lema, dlatego nazywano go Borys albo Arkady, co przyjmował z nieskrywanym zadowoleniem.

Założył to kółko fantastyczne dla dzieciaków wojskowych z szarego blokowiska przy ulicy Lenino oddzielającej jednostkę od miasta, ale na spotkania wolno było przychodzić wszystkim.

Mirka zaciągnął na kółko Boguś. Powiedział, że będzie można tam oglądać za darmo amerykańskie filmy z pirackich kopii, pożyczać książki, a może nawet zagrać na komputerze. Boguś chciał mieć kogoś do towarzystwa, a Mirek – mimo strachu i niepewności – w końcu się zgodził i poszedł z nim.

Żałował, gdy posadzono go obok Rafała i do końca tego pierwszego dnia na kółku, zamiast skupić uwagę na Conanie Barbarzyńcy, myślał o tym Rafale – czy nie zaczepi go po wszystkim, nie nastraszy i nie walnie z partyzanta w ryj, jak ten barak przed laty.

Mimo to poszedł na kolejne kółko, tyle że zadbał, by usiąść pomiędzy Bogusiem a chłopakiem z wojska, Jarkiem, synem pułkownika. Jarek był starszy o dwa lata, miał rzadkie włosy i umęczoną twarz przekwitłego człowieka, twierdził, że na sto procent kiedyś wyłysieje, ale to dobrze, bo tacy mężczyźni lepiej sprawiają się w seksie.

Chwalił się, że już miał dziewczynę, a nawet kilka. Powiedział też, że czasem w piątki spotykają się potajemnie w klubie w gronie starszych chłopaków, co to już wiedzą co nieco o życiu, żeby oglądać na wideo filmy takie trochę bardziej dla dorosłych, i tak Mirek po raz pierwszy zobaczył niemieckie głośne porno, a Jarek – w przerwach pomiędzy westchnieniami – tłumaczył, co i jak się tam dzieje, i dlaczego te dzieła są takie ważne, pożyteczne i edukacyjne.

– No bo zobacz, one uczą, jak ruchać i kiedy wyciągać, żeby do środka się nie spuścić, bo inaczej będzie wpadka.

Mirek już wtedy, a ma ledwie ze trzynaście lat, myśli więcej o dziewczynach niż o fantastyce, Conanach i książkach. Wszystko kojarzy mu się z jednym. Korzysta z każdej wolnej chwili, by zamknąć oczy i sobie poużywać. Jego życie w zasadzie toczy się wokół ruchania, ale ma wrażenie, że życie innych także ma tylko ten jeden główny cel. Tyle że niektórzy szczęściarze dobierają do tego partnerów, a on, jak wielu innych chłopaków w jego wieku, musi sobie radzić sam.

W Dobrym Mieście niewiele się wówczas dzieje. Nie ma demonstracji, rzucania kamieniami, podpalania się, barykadowania, strajków, ludzie z Solidarności raczej się kryją po zakładach, a może to Mirek ich nie widzi, bo jego rodzice są z opcji: ciszej idziesz, dalej zajdziesz, lepiej się nie wychylać i tak dalej.

W czasie stanu wojennego wojsko stawia na rynku jeden czołg, ledwie na kilka dni, jakby tylko po to, by można było go sfotografować do archiwów i dać zdjęcie w „Tygodniku Mazowieckim”. Czołg staje pod czynnym jeszcze kinem, w którym jednak zamiast Czasu apokalipsy wyświetlano Bez miłości.

Potem wszystko wraca do normy. Nikt się nie bije, nie rzuca na ulicach butelkami, nie robi demonstracji. Incydentów jest niewiele, można je policzyć na palcach. Najpoważniejszy to jak milicjanci po pijaku wbijają się suką w słup na Alejach Dzierżyńskiego i trzeba do tego dorobić teorię, że ktoś rzucił w nich cegłówką. Najlepiej byłoby w to kogoś wrobić i nawet mają jakiegoś kandydata, ale ostatecznie funkcjonariuszy rusza sumienie i żaden z nich go nie rozpoznaje.

Drugi incydent Mirek widzi na własne oczy. Wraca akurat z biblioteki, z domu kultury, ulicą Armii Ludowej, gdy jakiś półnagi potężny typ o mięśniach ze stali, niebaczny na polecenia i rozkazy, podąża w kierunku milicjanta, pomrukując, że zaraz mu wpierdoli, nogi z dupy powyrywa i flaki wypruje. Milicjant woła: „Stój, bo strzelam!”, a typ idzie mimo to i tylko uśmiecha się złowieszczo, jak rasowy szaleniec, przez co Mirkowi przypomina postać z Frankensteina lub innego horroru.

Milicjant strzela w powietrze, ale broń się zacina. Słychać tylko głuchy trzask. Tamten, nie przestając złowieszczo się uśmiechać, przyspiesza kroku i wali glinę w łeb, raz a dobrze. Milicjant pada – strącona czapka turla się niemal pod nogi chłopca – ale broni nie wypuszcza. Odczołguje się od napastnika, groteskowo przetacza po chodniku, jakby był smarkiem i bawił się w wojnę pod blokiem, znów bezskutecznie próbuje strzelać i wtedy podjeżdża suka. Wyskakują na półnagiego w pięciu, a mimo to ledwo dają mu radę, no ale w końcu dają.

Mirek patrzy do końca, jak mężczyznę biją pałkami, a potem całego zakrwawionego wrzucają do nyski. Chłopcem w tym czasie nikt się nie interesuje i po chwili jest całkowicie sam na rynku. Stoi w centrum szarego miasta, jakby stał na cmentarzu, i nie jest do końca pewny, czy nie siedzi w środku jakiegoś pokręconego snu, bo takie już przecież miewa, szczególnie po książkach i horrorach, i czy nie wydarzy się coś jeszcze straszniejszego, jak to bywa w snach.

Jest też świadkiem zdarzenia, które początkowo z polityką nie ma nic wspólnego, chyba że pijaństwo potraktujemy jako coś przynależnego polityce tamtych czasów. Sąsiad z bloku, z pierwszej klatki, organizuje mianowicie codziennie libacje, podczas których zdarza się, że biesiadnicy wyzywają komuchów od skurwysynów, bo po wódce wszyscy są odważniejsi. I jeden taki odważny, bardziej pijany od innych, chce wyskoczyć przez okno, a libacja trwa na trzecim piętrze, więc inni go powstrzymują, choć zapewne on z tym wyskakiwaniem udawał, a oni powstrzymywali go też tylko dla jaj, ale diabeł tak nieszczęśliwie losy plecie, że pociągając za koszulkę, wpychają zgrywusa na stojącą z boku szybę, która go niemal przepoławia. I Mirek widzi takiego przepołowionego nieszczęśnika, jak zataczając się, krwawiąc i ciągnąc za sobą gruby szal szkarłatu, wypełza z klatki i pada niemal u jego stóp, i taki będzie mu się śnił potem przez lata, aż któregoś dnia zdjęcie tego mężczyzny odnajdzie w gazecie ogólnopolskiej z podpisem „Ofiara stanu wojennego”, co niesłusznie odczyta jako historyczne przekłamanie, podczas gdy powinien uznać za zwykły czeski błąd, niezawinioną przez nikogo oszybkę.

Mirek z kolegami chodzą też na Olsztyńską oglądać, jak ze Szczytna, ze szkoły milicyjnej, jadą do Warszawy kolumny ciężarówek, topornych transporterów opancerzonych i wozów bojowych z armatkami wodnymi i wystającymi wyrzutniami granatów dymnych. Czasem jadą też czołgi i inny ciężki sprzęt, ale żeby na nie trafić, trzeba mieć szczęście.

Polityką Mirek się nie interesuje. O Solidarności wie tyle, że to zadymiarze i pijacy (tak mówi ojciec), burzą się o wyższe płace i o ceny w sklepach i pewnie mają rację, ale czy to znaczy, że należy im sprzyjać, tego już nie wie, bo zmienić przecież nic nie zmienią, ruski nie da nic zmienić. Wierzy ponadto, że socjalizm jest najlepszym ustrojem, a Związek Radziecki to odwieczny przyjaciel, bratni naród. Zna paru Rosjan, poznał ich w wakacje na koloniach, gdy pojechali na wymianę, co dla Mirka załatwiła koleżanka mamy, mimo że nie był uprawniony.

Jeden przyjaciel Rosjanin jest nawet Ukraińcem z miasta Chmielnicki, ale żadnego z nich nie interesuje pochodzenie tej nazwy ani inne historie. Piszą do siebie listy, zaczynając od słów: „Mój drogi przyjacielu”. Ostatni przychodzi na tydzień przed wybuchem w Czarnobylu i potem Mirek się zastanawia, czy przyjaciel czasem nie zginął podczas tej katastrofy, bo informował go, że jego rodzina przeprowadza się do Prypeci, prosił, by kolejne listy wysyłać na nowy adres.

Sam z Czarnobyla pamięta tyle, że jakoś dziwne były obchody święta pierwszomajowego, potem trzeba było pić palące świństwo, co miało uchronić od choroby popromiennej, a rodzice zabraniali grać w piłkę na boisku.

Mirek miewał sny o wybuchu bomby atomowej i raz czy dwa zsikał się wtedy w łóżko. Może jednak się mylić, czy to na pewno było w tym czasie, bo sikał też wcześniej i potem, po pijaku, też czasem sikał, wcale nie z powodu snów o wojnie i innych strachów, tylko z lenistwa i braku wstydu.

Rodzice także mu mówią, że polityką nie ma co się zajmować, socjalizm będzie wieczny i jest najlepszy. Oboje należą do partii, choć nie z przekonania, tylko z wygody, żeby lepiej zarabiać i mieć więcej niewykorzystanych szans.

W szkole puszczają filmy o bezdomnych w USA i o tym, jak niesprawiedliwy jest kapitalizm. Mają też pogadanki z młodzieżą z NRD, która jest karna i wymusztrowana, a dziewczyny chętnie się całują i pozwalają macać po cyckach.

Niby Mirek swój rozum ma, ale nie bardzo chce go używać. Czasem tylko coś mu odwali i zrobi jakąś prowokację, na przykład w zeszycie do rosyjskiego narysuje chuja, którego jedno jajo ozdobi swastyką i trupią czaszką, a drugie sierpem i młotem, ale pani uzna, że to nie jest wygłup nastolatka, tylko demonstracja polityczna, i wezwie go następnego dnia z rodzicami. Chłopak wysłucha łajania czerwony na gębie, a ojciec będzie się trząsł z nerwów, po czym mu przejdzie i nawet na niego nie nakrzyczy w domu, tylko w milczeniu wrośnie w gazetę.

Ale choćby Mirek interesował się bardziej polityką, historią, elektroniką czy tą nieszczęsną fantastyką, to i tak w trakcie i pomiędzy, w każdej wolnej chwili, myślałby o ruchaniu, bo takie już są hormony, a poza tym w jego odczuciu wszyscy pozostali też zajmują się tylko tym – pierdolą się jedni z drugimi na potęgę, w dzień i w nocy, na żywo i w snach. Tym tylko się w swoim szarym świecie interesują i do tego dążą. No i może jeszcze trochę do pieniędzy, bo pieniądze są rzekomo w życiu najważniejsze, czego Mirek zrozumieć nie może, ale co kiedyś zrozumie i przez co w przyszłości źle skończy.

Gdy robi sobie dobrze, nie myśli o dziewczynie Dżuliana (dawno już o niej zapomniał) ani o innych z bloków czy ze szkoły.

Wyobraża sobie najczęściej węgierskie aktorki, które uważa za najpiękniejsze na świecie. Wtedy po dzienniku lecą głównie filmy radzieckie, polskie i czeskie, w Kinie nocnym hiszpańskie horrory, w święta i na sylwestra westerny, a czasem w tygodniu, po dwudziestej drugiej, obyczajowe węgierskie.

I w węgierskich zawsze są ładne aktorki i się pierdolą, działając na jego wyobraźnię. Szczególnie zapamiętuje taki film, w którym główna bohaterka może to robić tylko od tyłu, bo inaczej odczuwa ból.

Przez wiele miesięcy to na niej Mirek się skupia, bijąc konia, przerzuca się na inną dopiero, gdy obejrzy pierwszy film o gwałcie. Nie wie dlaczego, ale bardzo pociąga go myślenie, że bierze udział w gwałcie, tylko, o dziwo, onanizując się, wyobraża sobie, że jest gwałconą kobietą i broni się przed napastnikiem, a potem wbrew logice ulega, ma z tego przyjemność, na koniec zaś przejmuje inicjatywę i domaga się więcej przyjemności.

Dość często zostaje sam i wtedy eksperymentuje. Wyszukuje różne przedmioty, w które może wsadzić członek, aż w końcu na stałe do tego celu dobiera sobie misia.

Miś jest wypełniony ściśniętą gąbką, wystarczająco twardy, mimo że pokryty aksamitem. Ma tak szczęśliwie na stałe skrzyżowane kończyny, że członek Mirka akurat pasuje do otworu pomiędzy nogami, trzyma się tam dość ściśle, a jednocześnie dzięki aksamitnemu wykończeniu te nogi go nie obcierają.

Przez wiele lat Mirek pierdoli swojego misia, wyobrażając sobie, że robi to z węgierskimi aktorkami, a potem też z nauczycielkami, bo nauczycielki w szkole wydają mu się podniecające, lubi je sobie wyobrażać podczas seksu, aż w końcu zadurza się śmiertelnie w sąsiadce z góry, o której mówią, że jest prostytutką, w co on raz wierzy, to znów nie wierzy, i projektuje ją sobie na miejscu misia.

Na kółko fantastyczne uczęszcza regularnie, a gdy kłóci się z Bogusiem, jakby na złość wszystkim siada koło Rafała. I tak pewnego dnia Rafał, który dotąd unika rozmów z kimkolwiek, wyciąga do niego dłoń i zagaduje:

– Cześć.

Rafał, podobnie jak Jarek, też mówi, że miał już dziewczynę.

– U nas, na Jezioranach, to normalne – tłumaczy, paląc yugo. Częstuje papierosem Mirka, a ten boi się powiedzieć, że nie pali, więc bierze i zapala. Yugo są mdlące i słodkie, szybko robi mu się niedobrze, kręci w głowie. – A ty jeszcze nigdy nie miałeś kobiety?

Mirek nie wie, co odpowiedzieć, bo przecież tak się przyznać to wstyd.

– Na stałe nie, ale coś tam już miałem. To znaczy, wiesz, nie tak do końca, tylko…

– W paszczu?

– No właśnie.

– I jak, podobało się?

– Jasne.

Boguś dziwi się, że Mirek rozmawia z barakiem, a jeszcze bardziej – że palą razem papierosy. Gdy wracają, Mirek zrywa trawę i wpycha ją sobie do ust, bo gdzieś usłyszał, że w ten sposób zabije smród tytoniu, ale mama i tak wyczuwa, choć tata przecież też pali i nie powinna tak czuć. Ale czuje.

– Paliłeś. Przecież obiecywałeś, że nie będziesz palił.

Mirek zaprzecza i twardo trzyma się swojej wersji. Nie palił, tylko przebywał w zadymionym pomieszczeniu, po kółku weszli na chwilę do kantyny oficerskiej, żeby wypić oranżadę, gdyż dla chłopaków z kółka fantastycznego oranżada jest za darmo.

Potem skłamie tak wiele razy, a mama będzie udawała, że łyka te kłamstwa. No bo co ma zrobić?

Miasto jest małe. Żeby je obejść całe, aż do Jezioran, wszystkie osiedla i nawet jednostkę wojskową, wystarczy pół godziny. Mirek chodzi z Bogusiem i innymi na takie „obejścia”. Jest to ich jedyna rozrywka, od kiedy kino zamknęli i zawieszono działalność klubu fantastyki, bo Borysa przenieśli na inną placówkę, podobno gdzieś nad morze.

Czasem chodzą do księdza Marcina, który im puszcza muzykę metalową. Ma oryginalne płyty Judas Priest, Budgie, Black Sabbath, Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Doorsów i wielu innych. Przywieźli mu je z Zachodu znajomi jeżdżący na pielgrzymki do Watykanu, niektóre sam na takich pielgrzymkach kupił.

Jedną płytę, zespołu Motörhead, traktuje ze szczególną atencją, bo odkupił ją od malarza, który tworzy satanistyczne obrazy i sprzedaje na Zachód właśnie za płyty i nagrania, opylane potem na bazarach i w kościołach.

Ksiądz jest równy gość i nie ma w nim żadnych niecnych podłości. Inni księża robią dużo złego. Większość ma kochanki, niektórzy kochanków, jeden jest nałogowym hazardzistą, w co wciąga też pozostałych, bo zawsze warto mieć braci w zbrodni, kolejny lubi chłopców, im młodszych, tym lepiej, więc ci go unikają, nawet jak ich przekupuje słodyczami, dobrym alkoholem i papierosami z Pewexu.

Marcin za to jest księdzem z powołania. Jak mówi o Bogu, miłości, wierze, o potrzebie bycia dobrym i czynienia dobra, to mu się oczy świecą, a słowa układają się płynnie jak w wierszu, wybuchają w przestrzeni, jakby były naładowane pasją. Od nikogo nie chce pieniędzy, za to sam bezinteresownie daje paczki biednym i nie boi się, jak inni księża, chodzić do Jezioran.

Pewnie dlatego tak szybko wyrzucają go z parafii, przenoszą daleko na kolejną prowincję. Nie pasuje do tych księży hazardzistów, ich kochanek i kochanków, więc musi jechać gdzie indziej, żeby się przekonać, że tam jest tak samo jak wszędzie. Albo się z tym pogodzi, albo ostatecznie go pokonają, chyba że kogoś zabije, jak ten ksiądz z Krakowa, co zabił z miłości, a oskarżają go, że niby z nienawiści, może po to, by się wreszcie przyznał.

Mirek w Boga specjalnie nie wierzy, ale się do tego nie przyznaje. Jak tak sobie myśli o rzeczach ponadczasowych, o kosmosie, stworzeniu świata i tak dalej, to trudno mu to objąć umysłem, więc myśleć przestaje. Na wszelki wypadek przed każdym ważnym dla siebie wydarzeniem, testem, zadaniem modli się po kryjomu do Boga, obiecuje, że już będzie wierzył i zawsze będzie dobry, ale Bóg rzadko go wysłuchuje, więc Mirek też rzadko dotrzymuje słowa.

Czasem nawet dochodzi do wniosku, że lepiej mu się powodzi, jeśli składa obietnicę temu drugiemu, upadłemu aniołowi, którego imienia nie chce wypowiadać.

Miasto najlepiej obejść od strony cmentarza. Idąc z osiedla, z Balic lub Bema, należy skręcić w Makowską, potem koło stadionu, na którym rozgrywa mecze drużyna z okręgówki, następnie przejść przy jednostce wojskowej, dalej w prawo, w Olsztyńską, na Leszno, koło bazarku i restauracji Morenka, gdzie są zawsze największe rozróby, minąć naprzeciwko dworzec autobusowy i zaraz za nim kolejowy, przejść kładką nad torowiskiem, skręcić na rynek albo iść prosto dalej, obejść od północnego wschodu, przy parku, gdzie Mirek dostał w ryj od baraka i gdzie wkrótce potem jest skręt na Dom Partii i na Jeziorany w lewo, a tuż za nim ostatni rozjazd na Szczytno, na którym trzeba zjechać w opaskę, później w prawo, do Supersamu, w którym przed świętami rzucają pomarańcze i banany, a po trzynastej ustawia się kolejka po wódkę, i wracamy na Balice, do punktu wyjścia.

To dłuższy szlak. Jak się idzie wolno, przejście może zająć prawie godzinę, ale trzeba iść naprawdę spokojnym spacerkiem. No, chyba że się zatrzymamy przy domu Wilkoszów, w którym w osiemdziesiątym drugim pojawiła się w oknie Matka Boska, ściągając tłumy z całej Polski, bo taki cud zdarza się raz na sto lat (ich zdaniem). Mirek pamięta, że sam też poszedł zobaczyć, fascynowały go te rozśpiewane, rozmodlone tłumy, ale Matkę Boską widział tak sobie, a ksiądz Marcin powiedział na religii, że takich cudów to miliony wyskakuje i każdy nieprawdziwy, że to są gusła i przesądy przez Kościół zakazane.

Obok „cudownego domu” w końcu lat osiemdziesiątych podają też najlepsze gofry na świecie, z kremem czekoladowym, który mama Mirka nazywa czekoladopodobnym i mówi, żeby nie jadł tego świństwa, bo jest nafaszerowane chemikaliami zamiast zdrowym polskim masłem, mlekiem i prawdziwym kakao. W sumie mama wie, co mówi, bo ma przepis na pyszną czekoladę własnego wyrobu, z kakao z Pewexu, jednak w duchu Mirek musi przyznać, że ten wyrób czekoladopodobny smakuje wybornie, pewnie jak każdy owoc zakazany.

Ledwie przecznicę dalej lody sprzedaje Lipowski, który podobno do nich smarka i jest ogólnie niehigieniczny, często wszak podaje lody brudnymi łapami, dlatego porządni ludzie wolą się cofnąć do Gołębiewskiego, którego lody są, co prawda, droższe, ale zdecydowanie smaczniejsze i bez smarków, a poza tym cukiernicy robią je ręcznie, tradycyjnie, a nie z maszyny.

Jakby wszystko to zaliczyć i trochę pokontemplować, przy cudzie się pomodlić, gofra jeść wolno i z namaszczeniem, lody smakować i chwalić, to obejście mogłoby zająć i pół dnia.

Mirek jednak woli inną trasę, choć przy niej nie ma cudów, lodów i gofrów – przez mostek nad rzeką, prosto do centrum, na rynek, bo na rynku jest księgarnia, a Mirek lubi czytać.

A może, kiedy chodzi sam, wybiera tę trasę, gdyż pod parafią coraz częściej może spotkać Rafała. Ma czasem wrażenie, że Rafał, który często bywa u księdza Marcina, bo można z nim palić papierosy i słuchać metalu, wypatruje go przez okno i dlatego tak często na siebie trafiają.

Rafał macha do niego ręką, witają się, a Mirek ma wrażenie, że Rafał chce go objąć, ale nigdy się tak nie dzieje. Mówi tylko:

– Cześć.

Mirek odpowiada, a potem ze sobą przebywają, bo trudno powiedzieć, żeby dużo rozmawiali czy robili cokolwiek. Zwykle idą do parku, tego samego, w którym Mirek oberwał po mordzie, ale z Rafałem jakoś się nie boi. Albo idą przez miasto do jednostki popatrzeć, jak żołnierze flirtują z panienkami, co chodzą koło muru, czy na dworzec, by sobie obejrzeć najfajniejsze dziewczyny z okolicznych wsi przyjeżdżające do szkół w Dobrym Mieście, bo one z nudów też lubią na chłopaków patrzeć i a nuż coś z tego wyjdzie.

Mirek ma wrażenie, że Rafał nie umie się uśmiechać. Śmieje się, ale tylko jeśli mu się wydaje, że tak trzeba, i zawsze wygląda to trochę sztucznie. Nie potrafi uśmiechnąć się tak zwyczajnie, jak przyjaciel do przyjaciela.

Może dlatego, że nie miał dotąd przyjaciół.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: