- W empik go
Dolina Radości - ebook
Dolina Radości - ebook
Eryk Stamelmann, bohater Doliny Radości, to tajemniczy makijażysta gwiazd filmowych i polityków. Przychodzi na świat na początku XX wieku w starym Gdańsku, Jego pełne zaskakujących zdarzeń życie biegnie dalej przez Monachium, Berlin, wojenną Warszawę, Moskwę, po czym zataczając wielki krąg na mapie Europy, powraca znowu do Gdańska. Stamelmann – trochę łgarz, trochę przestępca, trochę czarownik – dzięki swojej niezwykłej profesji spotyka sławnych ludzi ubiegłego stulecia, pojawia się w ważnych miejscach historii, z łatwością zmienia swoją tożsamość, a podczas tej niepokojącej podróży poprzez cały niemal ubiegły wiek rozmyśla nad tajemnicami piękna, wierności i zdrady, pyta też o istotę dobra i zła. W jego historii można ujrzeć metaforyczny obraz sytuacji człowieka w nieprzejrzystym świecie XX wieku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-89859-24-2 |
Rozmiar pliku: | 642 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Człowieka, który ma stanąć jutro przed sądem, ujrzałem po raz pierwszy, trzynastego września koło godziny dwunastej na rynku w Monachium, gdzie właśnie przechodziłem w drodze na posterunek policji cesarskiej przy Salzburgerstrasse.
Stał w słońcu na drewnianej skrzynce, patrząc w błękitną głębię ulicy, ale jego oczy wyglądały tak, jakby nie widział niczego. Wyobraża pan to sobie, pułkowniku Hartmann? Wyjść na ulicę z białą twarzą pokrytą pudrem, z potarganymi włosami na głowie, w długiej, staroświeckiej kapocie z grubego sukna, obsypanej błyszczącym, srebrnym proszkiem, stanąć na skrzynce w starych, popękanych butach z cholewami pomalowanymi srebrną farbą i jeszcze na dodatek w wyciągniętej dłoni trzymać jakiś pognieciony list, a wszystko tylko po to, by ktoś łaskawie wrzucił parę monet do kapelusza!
Gdy go ujrzałem po raz pierwszy, wyglądał zupełnie jak Kaspar Hauser – pamięta pan – ten tajemniczy znajda ze starej niemieckiej legendy, którego – jak nam w dzieciństwie opowiadano – jakiś nieznany mężczyzna najpierw trzymał przez całe lata w ciemnej piwnicy, bo chciał sprawdzić, czy chłopiec oddzielony od ludzi będzie umiał mówić sam z siebie i dopiero pewnego słonecznego ranka wypuścił go na rynek w starym mieście książęcym Ansbach.
Pyta pan, co ten „Kaspar” robił na placu przed ratuszem? Zawodem człowieka, który stał na rynku w Monachium, było, pułkowniku Hartmann, milczenie. Jak ustalono w toku śledztwa, człowiek ten wynajmował za marne grosze mansardę w czteropiętrowej kamienicy Gruberów przy Landstrasse 12, gdzie mieszkał od paru tygodni, nie zakłócając nikomu spokoju. Hedwiga Klosterheim, stara służąca, która czasem u niego sprzątała, powiedziała nam coś niecoś o zajęciach, jakim się oddawał. Codziennie rano – mówiła na przesłuchaniu w trzecim komisariacie – gdy promienie wschodzącego słońca rozjaśniały niebo nad Monachium, siadał przed lustrem i z polakierowanej na biało kasety, ozdobionej srebrnym monogramem „E. S.”, wyjmował pędzle, gąbki, puderniczki, kłębki waty, szklane słoiczki, flakony, puzderka, rozkładał to wszystko starannie na blacie mahoniowego stolika, odkręcał jedną po drugiej perłowe nakrętki z francuskimi i angielskimi napisami, po czym przystępował do pracy, o ile, rzecz jasna, to, czemu się oddawał, można nazwać pracą.
Najpierw na czoło i szyję nakładał gruby podkład z kremu marsylskiego o mocnym, migdałowym zapachu, od którego Hedwiga Klosterheim – jak wyraziła się podczas przesłuchania – dostawała zawrotów głowy. Po każdym dotknięciu wilgotnej gąbki twarz, zaróżowiona promieniami wczesnego monachijskiego słońca, nabierała chłodnego, wapiennego odcienia, jakby z wolna opuszczało ją ciepłe jeszcze od snu życie, które w nocy każdemu z nas nieprzyjemnie zabarwia policzki gorącym rumieńcem. Potem na biały podkład szedł cielisty puder, którego drobiny skrzyły się w słońcu jak szron na jesiennych astrach. Wreszcie, gdy skóra na twarzy i szyi miała już barwę białego popiołu, Kaspar z rynku sięgał po miękką, smolistą kredkę, przykładał ją do powieki, po czym śledząc każdy swój ruch w lustrze, tłustym czubkiem miękkiego grafitu obrysowywał mocno kontur oczu, tak że po chwili obie źrenice na tle białej, wapiennej twarzy wyglądały – proszę mi wybaczyć to porównanie – jak ciemne sadzawki obramowane czarnym sitowiem rzęs.
A gdy już oczy były gotowe, wskazującym palcem delikatnie wybierał odrobinę tłustej purpury z tureckiego słoiczka, na którym widniał rysunek błękitnej mątwy z czerwonym okiem, po czym kilkoma kolistymi ruchami rozprowadzał gęsty róż tak, że po chwili na wapiennych policzkach zakwitały karminowe stygmaty, które większość z nas z pewnością uznałaby za oznakę nieuleczalnej gorączki. Nawet ludzie o najtwardszym sercu musieli zmięknąć na widok nieszczęścia, które najpierw przed lustrem starannie ozdabiało swoje policzki karminowymi znamionami udręki, a potem, odpowiednio przystrojone w łachmany, wychodziło na rynek i stawało bezczelnie na swojej drewnianej skrzynce.
Zawodem Kaspara z rynku było jednak, pułkowniku Hartmann, nie tylko milczenie. Było nim także trwanie w bezruchu. Kupiec Dohrn i kaletnik Gesternheim, których przesłuchaliśmy dwa dni po Hedwidze Klosterheim, zeznali, że na monachijskim rynku zjawiał się zwykle koło południa, gdy przy straganach zbierało się coraz więcej ludzi, wchodził na swoją pomalowaną srebrną farbą skrzynkę, po czym zastygał w pozie tajemniczego znajdy ze starej niemieckiej legendy i trwał tak przez całe godziny w słońcu i na wietrze.
W jasne dni, gdy lato dopalało się w cieple wrześniowego upału, wiejąc po ulicach żółtym pyłem przekwitłych drzew, stał na swojej srebrnej skrzynce z pogniecioną kartką w palcach niczym kamienna rzeźba, widoczny z daleka nad głowami przechodniów, którzy nadchodzili od strony bramy miejskiej. Podziwiano go za umiejętność trwania w wymownych pozach, zazdroszczono mu cierpliwości w bezruchu, ale – powiedzmy to otwarcie – trochę też nim pogardzano, bo któż nie odczuwa pogardy, a nawet odrazy na widok każdego znieruchomienia.
Kim był naprawdę Kaspar z rynku, nie wiedział nikt. Kogo to zresztą obchodziło? Może ów mistrz cierpliwego bezruchu – jak czasem mówiono w piwiarni Hansona – przybył do Monachium, szukając łatwego zarobku w żebraczej wędrówce przez całe Niemcy, a może był to któryś z mieszkańców miasta, z sobie tylko wiadomych powodów ukrywający tożsamość. Nikt też nie zastanawiał się nad tym, czy Kaspar boleśnie odczuwa upokorzenia, jakich mu nie szczędzono.
Zawodem Kaspara z rynku było bowiem, niestety, nie tylko milczenie i trwanie godzinami w bezruchu. Było nim także znoszenie razów. Ileż to wściekłej inwencji wykazywali złośliwi przechodnie, by wytrącić go z równowagi, gdy tak całymi godzinami, w starannie wystudiowanej pozie, stał na srebrnej skrzynce, wpatrzony w błękitną głębię ulicy. Widziałem, co z nim wyprawiali podpici, rozbestwieni korporanci, którzy stawali przed nim na rozstawionych nogach z kaszkietem zsuniętym na tył głowy, palcami rozciągali usta w diabelskim grymasie, wywalali pół języka na brodę i wywracając białkami oczu, z jadowitą drwiną wykonywali nieprzyzwoite gesty, by zmusić go do sprzeciwu, a najlepiej po prostu do ucieczki z żałosnego, pomalowanego na srebrno piedestału.
Cóż zaś mówić o podrostkach, wściekle złośliwych chłopakach, synach urzędników pocztowych, oficerów kawalerii, pułkowników artylerii, którzy koło pierwszej, gdy nadchodziła pora obiadu, w rozpiętych kurtkach szkolnych wbiegali z hałasem na rynek od strony bramy miejskiej i jak rój szerszeni kąsali przechodniów swoim wrzaskiem, bezczelnie pewni, że nikt im nic nie zrobi. Ci byli najgorsi.
Ale Kaspar znosił to wszystko w milczeniu. Jego pokryta bielidłem i różem twarz nawet nie drgnęła, gdy za rojem złośliwych słów leciały garście piasku, rzucane prosto w oczy, tylko gdy widział uniesioną chłopięcą rękę z zaciśniętą pięścią, przymykał białe powieki, dobrze wiedząc, że pieniądze, które wpadały do blaszanego pudełka po herbacie, stojącego u jego stóp, dostawał nie tylko za to, że zręcznie udawał sławnego Kaspara z Ansbach, lecz także za to, że z pokorną cierpliwością znosił poniżenia i udręki, których z pewnością nie zniósłby żaden z aptekarzy, kupców zbożowych, bankierów, właścicieli młynów i browarów – solidnych mieszkańców Monachium, którzy wyszli sobie na spacer i przechadzali się po rynku w towarzystwie dobrze odżywionych żon i czeredy wymytych do czysta dzieci.
Bo Kaspar był mistrzem cierpliwości. Któryż to z żołnierzy, stojących godzinami na warcie przed bramą wjazdową pałacu książęcego w Ansbach, mógł mu dorównać duchową odpornością na zaczepki i zniewagi?
Któregoś słonecznego dnia, gdy na polecenie kapitana Horovitza udałem się z papierami do kancelarii burmistrza Noldena, spostrzegłem, że Kaspar nie jest sam. Naprzeciw niego, po drugiej stronie przejścia między straganami, jakaś dziewczyna, ubrana w strój podobny do stroju Panienki z Fatimy albo księżniczki z jakiejś baśni Grimmów, w błękitnej chuście, z blaszanym wiankiem srebrnych gwiazd na głowie, w długiej niebieskiej sukni, stała na zrobionej z drewna, pomalowanej na granatowo kuli ziemskiej, oplecionej złotymi splotami biblijnego węża. Obok kuli stało naczynie z wodą, w której błyszczało parę monet. Gdy przechodnie wrzucali do naczynia monetę, spod wody na znak wdzięczności tryskała mała fontanna, co przyjmowano z wyrozumiałym uśmiechem jako wzruszająco naiwną sztuczkę, która miała zachęcić dzieci do rzucenia grosika. Twarz dziewczyny była biała od pudru tak jak twarz Kaspara, tylko na wpół przysłonięte powiekami oczy lśniły wilgotnym blaskiem.
Gdy po raz pierwszy ujrzałem ich razem, tam, w przejściu między straganami, nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Mistrzowie w sztuce bezruchu, czekający na brzęk monety, rzuconej litościwą ręką. Ona po jednej stronie przejścia. On po drugiej. Rozdzieleni rzeką przechodniów i spacerowiczów, stali naprzeciw siebie pod słońcem monachijskiego września na swoich piedestałach i nie zmieniając starannie wystudiowanych póz, patrzyli z góry na przystrojone kwiatami szerokie kapelusze dam, słomkowe kapelusze panów, kaszkiety policjantów, pikelhauby oficerów, dziecięce czapki z gazetowego papieru, kolorowe chusty i haftowane czepce wieśniaczek, które przepływały przed nimi od strony bramy miejskiej w stronę kamienicy Kreutzów, by potem popłynąć przez rynek w głąb miasta. Ich twarze jaśniały nad głowami ludzi wapienną bielą, a srebrny proszek, którym z przemyślną starannością przyprószyli swoje ubrania, wyglądał jak pył z tysiąca dróg przebytych w niekończącej się żebraczej wędrówce przez świat. Ze swoich małych piedestałów patrzyli na siebie z pewnego oddalenia. Cierpiący, samotny, porzucony przez wszystkich Kaspar, tajemniczy znajda, który większą część swego życia spędził w wilgotnej piwnicy i smutna Panna, rozłożonymi rękami błogosławiąca biedny świat.
Ale oczy? Któregoś dnia spostrzegłem, że jego oczy, początkowo zupełnie obojętnie wpatrzone w błękitną przestrzeń ulicy, zaczęły szukać jej oczu i chwilami – muszę przyznać, pułkowniku Hartmann, że spostrzeżenie to sprawiło mi przyjemność, choć zawsze wystrzegałem się nierozsądnych sentymentów – zaczęły odnajdywać w jej oczach przychylny odzew. Ilekroć przechodziłem przez rynek, tylekroć chętnie patrzyłem na nich oboje, jak nie zmieniając wyrazu twarzy, cierpliwie nieruchomi, pozornie obojętni na wszystko, co działo się wokół nich, co jakiś czas łączyli się ponad głowami wędrującego tłumu krótkimi spojrzeniami, jakby wzrokiem łowili iskrę dobrego uśmiechu ukrytą gdzieś głęboko na dnie źrenic.
I kiedy tak mijały godziny słonecznego dnia, dwie nieruchome postacie stały na swoich piedestałach ponad płynącym tłumem, nie zmieniając teatralnych póz, tylko chwilami jakiś zbłąkany gołąb przysiadał to na głowie Panny, to na głowie Kaspara, jakby ich wziął za kamienne figury, nie wiedzieć czemu ustawione właśnie tu, na pełnym ludzi monachijskim rynku, nie zaś w parku nad rzeką, ale Kasparowi, gdy poczuł miękkie dotknięcie gołębich skrzydeł na włosach, nawet nie drgnęła brew, tylko w jego zmrużonych oczach zabłysło żartobliwe światło, znak cichej satysfakcji, że przy pomocy swoich pudrów, szminek i podkładów udało mu się dokonać rano w małym pokoju na Landstrasse tak zręcznego przeistoczenia, że nawet ptaki straciły wyczucie różnicy między tym, co żywe i tym, co martwe i bez niepokoju siadały na jego wyciągniętej, białej dłoni z tajemniczym listem, jakby to nie była dłoń żywego człowieka, tylko zimna dłoń marmurowego posągu.
Gdy nadchodził zmierzch Kaspar schodził ze swojej skrzynki, a Panna ze swojej kuli oplecionej splotami biblijnego węża. Zabierali ze sobą swoje rzeczy – on, pomalowaną na srebrno skrzynkę, ona, swoją kulę ziemską i naczynie na wodę z małą fontanną – i spokojnym krokiem odchodzili, on – na Landstrasse, ona – jak zeznali kupiec Marienfeld i owocarz Mehrenhoff – do żółtej kamienicy przy Goethestrasse, gdzie oprócz niej mieszkało podobno jeszcze paręnaście takich jak ona dziewcząt, zagubionych, bez pieniędzy, szczęścia i przyszłości.
Niech mi pan wybaczy pewną egzaltację, z jaką o tym wszystkim mówię, ale gdybyż pan widział, jak oni ładnie wyglądali, gdy tak wracali do swych domów wieczornymi ulicami trzymając się za ręce, w tych swoich cudacznych, posypanych srebrnym proszkiem ubraniach, z twarzami pokrytymi bielidłem, na których w świetle zapalających się lamp gazowych skrzyły się drobiny paryskiego pudru, a przechodnie uśmiechali się do nich, jakby się wstydzili, że przyłapali in flagranti na spacerze dwa piękne, marmurowe posągi, młodego mężczyzny i młodej kobiety, które samowolnie zeszły z cokołów ustawionych gdzieś w nadrzecznym parku i szły teraz bez lęku przez wieczorne miasto pod zapalającymi się latarniami gazowymi, świecąc wszystkim w oczy swoją trochę straszną, białą urodą.
A potem była sobota, którą miałem zapamiętać na długo. Kaspar i dziewczyna jak co dzień stali bez ruchu w teatralnych pozach na swoich postumentach, oddzieleni od siebie rzeką przechodniów płynącą między straganami, wsłuchani w gwar miasta, zmieszany z głosami ludzi, którzy przybywali na plac targowy zza rzeki, spragnieni taniej, niewyszukanej rozrywki i – niech to będzie jasno powiedziane – odrobiny rozweselającego okrucieństwa. Bo któż z nas, pułkowniku Hartmann, wolny jest od pragnienia odrobiny rozweselającego okrucieństwa? Zna pan kogoś takiego?
Widziałem, jak przechodzą koło Kaspara, wrzucają mu co jakiś czas monetę do blaszanego pudełka, machają do niego ręką, ciesząc się, że widzą upudrowaną twarz cudaka, bez którego żaden prawdziwy dzień targowy nie miałby swojego aromatu. Dzień był spokojny, słoneczny, ciepły, sprzyjający lenistwu i pogodnej zabawie. Prawdziwa, chłodna jesień ociągała się z nadejściem od strony gór, październikowe chmury, które zwykle o tej porze roku groziły deszczem, leniwie drzemały za horyzontem, jakby zapomniały o swoich obowiązkach. Dopiero koło drugiej coś poruszyło się w tłumie. Szedłem właśnie od strony bramy miejskiej z papierami dla burmistrza Noldena, skręciłem koło fontanny, ale gdy dochodziłem już do straganów z artykułami żelaznymi, spostrzegłem w głębi przejścia paru młodych mężczyzn w korporanckich kaszkietach, którzy nagle wyłonili się z tłumu i hałaśliwie szli przejściem wśród straganów, potrząsając w powietrzu okutymi laskami.
Potem usłyszałem podniesiony głos. – „Hans, ty mi powiedz, czy ty widzisz to, co ja? – wołał gruby blondyn w zielonej, sukiennej kurtce ze znaczkiem korporacji „Germania” wpiętym w klapę, wyciągniętą laską wskazując dziewczynę w stroju Panny, która stała na kuli ziemskiej oplecionej splotami biblijnego węża. – Czy mnie oczy moje zawodzą? Święty obraz ktoś tu udaje?”. Podbiegli do dziewczyny, stanęli przed nią na rozkraczonych nogach i zaczęli kręcić laskami z dziką nonszalancją, pewni siły swoich zdrowych łydek, opiętych czarnymi pończochami, a ona stała przed nimi na swojej kuli oplecionej splotami biblijnego węża, łagodnie rozkładając ręce, z twarzą ukrytą pod białym pudrem, licząc pewnie, że znudzeni okrutną zabawą zaraz sobie pójdą, bo jak długo można kręcić laskami w powietrzu, ale twarze korporantów tylko pociemniały na widok jej niewzruszonego spokoju. Najmłodszy z bandy, szczupły piegowaty chłopak w bawarskich portkach na szelkach, z nastroszoną rudawą czupryną, zrobił krok do przodu i z miną, jakby chciał przekonać wszystkich, że niczego się nie boi, splunął do naczynia z wodą, na którego dnie lśniło parę monet. Dziewczyna z wieńcem srebrnych gwiazdek na głowie nie poruszyła się, choć oczy jej pociemniały. Wtedy drugi korporant, wysoki brunet z czarnym wąsem, uniósł laskę, przez chwilę kołysał nią w powietrzu jak grecką włócznią, po czym z rozmachem uderzył w naczynie, które rozprysło się na kawałki. Dziewczyna krzyknęła, zasłaniając dłonią usta, a oni zaczęli szarpać błękitną suknię, by strącić ją z kuli oplecionej splotami biblijnego węża i przepędzić z rynku.
Właśnie w tamtej chwili – pamiętam to dobrze, bo stałem wtedy pod fontanną, więc widziałem wszystko z dość bliska – Kaspar zeskoczył ze swojej skrzynki. Miał w ręku krótki nóż z lekko zakrzywionym ostrzem, mocny, krótki nóż z drewnianą rączką, jakiego ogrodnicy używają do szczepienia jabłoni, a malarze do ostrzenia ołówków. Pochylone żelazo błysnęło w słońcu, raniąc dłoń chłopaka z rudymi włosami. Ot, drobne, przypadkowe draśnięcie, nic więcej. Ale korporanci, rozwścieczeni tym, co się stało, unieśli okute laski nad głową człowieka, który ośmielił się podnieść rękę na jednego z nich. To, co zrobił, nie mogło ujść mu płazem. I pewnie te uniesione, okute laski spadłyby za chwilę na głowę Kaspara, gdyby nie policjant Herbst, który właśnie przechodził przez rynek w swoim świeżo odprasowanym mundurze, wracając z trzeciego komisariatu i znalazł się w przejściu między straganami. Usłyszałem jego stanowczy krzyk, którym osadził wszystkich na miejscu. Olbrzymi, czerwony na twarzy, z wątrobianymi plamami na rękach, z wysoko podgolonym, ogorzałym karkiem, policjant Herbst wyglądał bardziej na zapaśnika niż na kancelistę z komisariatu przy Salzburgerstrasse, do którego obowiązków należało prowadzenie kartoteki meldunków. Jego piwne oczy, osadzone płytko pod jasnymi brwiami, w jednej chwili ogarnęły całą sytuację.
Zresztą, pułkowniku Hartmann, cóż tu było do ogarniania? Wszyscy widzieli, kto był napastnikiem, a kto ofiarą. Przechodnie, którzy zbiegli się ze wszystkich stron na miejsce zajścia, gromko pomstowali na bandę korporantów, których karygodne zachowanie niejeden raz dało się we znaki spokojnym mieszkańcom Monachium. Policjant Herbst wzburzony i rozwścieczony, bo napaść była bezczelna, dokonana w biały dzień i to w centralnym punkcie miasta, podbiegł do chłopaka ze zmierzwioną, rudą czupryną, chciał go chwycić za kołnierz i bez ceregieli zaciągnąć na najbliższy posterunek policji, w ostatniej chwili jednak coś powstrzymało jego pokrytą wątrobianymi plamami dłoń, która zawisła nad chłopięcym karkiem. Policjant Herbst nagle – jak o tym później opowiadał – w jasnym rozbłysku porażającej świadomości pojął, że chłopak, który zręcznie napluł do naczynia z monetami na dnie, to nikt inny, jak tylko Hans Jurgen Nolden, młodszy syn Petera Dietricha Noldena, samego burmistrza Monachium. To wystarczyło. Wielka, mocna dłoń policjanta Herbsta pokryta wątrobianymi plamami, która za moment miała spaść na kark piegowatego chłopaka, zmieniła kierunek i twardym uderzeniem powaliła na ziemię Kaspara. Na nic się zdały protesty przechodniów. Policjant Herbst skuł Kaspara kajdankami i przy akompaniamencie okrzyków osób postronnych pociągnął go za sobą w stronę posterunku przy Salzburgerstrasse. Gdy rozejrzałem się po placu, spostrzegłem, że podczas całej awantury dziewczyna w stroju Panny na szczęście znikła w tłumie. Tylko po bruku toczyła się potrącana nogami biegnących ludzi drewniana kula ziemska opleciona splotami biblijnego węża.
Pewnie zapyta mnie pan, dlaczego nie interweniowałem, widząc, co się dzieje? Pułkowniku Hartmann, przecież doskonale pan rozumie, że było to w najwyższym stopniu niewskazane. Powiem wyraźnie: nawet gdyby zachowanie policjanta Herbsta należało uznać za nie całkiem zgodne z regulaminem, a chyba, jak myślę, nie całkiem było zgodne, uważałem, że w miejscu publicznym nie wolno mi podważać autorytetu cesarskiej policji, od której zależał nie tylko spokój w Monachium, lecz i w całym kraju. Drobne błędy zdarzają się wszystkim i nie ma co ich wyolbrzymiać. Kto o błędach policji mówi zbyt wiele, w istocie występuje przeciwko porządkowi publicznemu, a to nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Więc popatrzywszy na oddalającego się policjanta Herbsta, który ciągnął skutego kajdankami Kaspara na trzeci posterunek przy Salzburgerstrasse, ruszyłem w stronę ratusza, bo czas już był najwyższy, by oddać papiery, które kapitan Horovitz polecił mi przekazać urzędnikom kancelarii burmistrza.Książki Stefana Chwina
Krótka historia pewnego żartu
Chwilami nostalgiczna, chwilami żartobliwa opowieść o spotkaniu kilkuletniego chłopca z demonami XX wieku, rozgrywająca się w scenerii powojennego Gdańska. Życie w poniemieckim „mieście wrogów” staje się dla bohatera duchowym wyzwaniem, spotkaniem z niepokojącą zagadką piękna i zła, wtajemniczeniem w urodę rzeczy naznaczonych piętnem obcości, przygodą młodej duszy uwodzonej przez nowoczesne ideologie.
Lektura ważna nie tylko dla tych, którzy są ciekawi, w jakich okolicznościach duchowych i historycznych zrodził się artystyczny zamysł Hanemanna.
Hanemann
Powieść o gdańskim profesorze anatomii, który po śmierci narzeczonej w katastrofie statku przeżywa głęboki kryzys egzystencjalny, jest świadkiem wojennej zagłady Gdańska, po której – inaczej niż większość niemieckich mieszkańców – zostaje w zburzonym mieście zajętym przez Polaków i Rosjan. Przejmujący obraz dawnego Gdańska jest w tej powieści nie tylko tłem dla ludzkich losów. Obok ludzi jej bohaterami są miasto i rzeczy.
Życie głównego bohatera splata się z losami dwóch słynnych samobójców – Heinricha von Kleist oraz Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ta powieść o miłości, śmierci i samobójstwie daleka jest jednak od pesymizmu. Prześwietlona światłem odradzającej się woli życia łączy w sobie ducha melancholii z fascynacją materialnym pięknem świata. Talent literacki autora współgra z malarską wyobraźnią, dając niezapomnianą opowieść o trudnych tajemnicach ludzkiego życia.
Złoty pelikan
Jakub, wykładowca jednego z uniwersytetów, dowiaduje się, że dziewczyna, którą oblał na egzaminie, prawdopodobnie popełniła samobójstwo. Okoliczności sprawy pozwalają mu nie poczuwać się do żadnej winy. Jakub jednak przeżywa głębokie załamanie. Traci wszystko. Z sali uniwersyteckiej i eleganckiego mieszkania trafia na dworzec kolejowy, gdzie zaczyna żyć jak bezdomny.
Ta utrzymana w konwencji moralitetu „powieść idei”, nawiązująca do średniowiecznej legendy o św. Aleksym, mówi o poszukiwaniu duchowego oczyszczenia w cywilizacji nowoczesnej, w której rytuały utraciły swoją oczyszczającą moc a słowo ma rozchwiane znaczenia, nie dając nam oparcia w sytuacjach kryzysowych. Jej finał – utrzymany w ironiczno-melodramatycznym duchu – zostawia czytelnika przed otwartymi pytaniami o naturę prawdy, dobra i zła.
Kartki z dziennika
Burzliwie przyjęta przez krytykę i publiczność autobiograficzna opowieść, łącząca narrację o życiu autora z refleksją filozoficzno-moralną. Sugestywne portrety osób ważnych w biografii duchowej Stefana Chwina, obrazy z historii Polski drugiej połowy XX wieku przepuszczone przez pryzmat osobistych doświadczeń, sceny z życia prywatnego, wielość sprzecznych tonacji i stylów, zmienność nastrojów, kontrowersyjne opinie – wszystko to czyni tę książkę daleką od konwencji „dziennika uczuć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
Kartki z dziennika – przyjmowane przez jednych z entuzjazmem, przez innych z zaciekłą wrogością – nikogo nie pozostawią obojętnym. Zachęcają do sporu, niezgody, żywej wymiany myśli.
Żona Prezydenta
Krystyna, żona prezydenta, zdradzona przez męża, ucieka z pałacu prezydenckiego. W miejscowości, gdzie się ukrywa, poznaje Mistrza, przywódcę grupy religijnej, dążącej do naprawy świata. Mistrz, który w oczach jednych jest przestępcą, w oczach innych Wysłannikiem z „tamtej strony”, chce dość dwuznacznymi metodami uzdrowić sytuację na świecie. Gdy zostaje aresztowany, Krystyna, związana z nim uczuciowo, decyduje się zrobić wszystko, by go ocalić…
W tej utrzymanej w konwencji thrillera powieści political fiction z filozoficzno-religijnym podtekstem akcji współczesnej towarzyszy apokryficzna przypowieść o jednym z uczniów Jezusa, który wbrew woli apostołów ratuje swego Mistrza od ukrzyżowania. Jego metody są równie dwuznaczne…
Panna Ferbelin
Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, Panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt".
Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób zaskakujący, a w fabułę tej powieści – uwodzicielskiej i niepokojącej – czytelnik wnika jakby był jednym z jej uczestników.
Nigdy jeszcze w żadnej książce Gdańsk nie został przedstawiony tak jak w tej opowieści. Prawda historii łączy się tu z legendą, a losy bohaterów opromienia światło mitu dając wizję poruszającą i wieloznaczną. Ta, pozornie historyczna, opowieść dotyka rzeczy współczesnych dużo bardziej niż niejedna opowieść współczesna. Historia, którą ludzie opowiadają od stuleci, nabiera tu nowych sensów i mieni się niespodziewanymi barwami. Zasadniczym tematem tej powieści, wokół którego oparta jest fabuła jest pytanie: co stałoby się, gdyby dzisiaj pojawił się Jezus, jak zostałby przyjęty i jak potoczyłyby się jego losy?!
Fascynująca opowieść.
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
„To, że nie popełniamy samobójstwa, zależy od tysiąca okoliczności i przypadków. Ale im dłużej zajmuję się ta sprawą, tym większej nabieram pewności, że istnieją sytuacje, w których samobójstwo popełniłby każdy” – mówi autor.
Dlaczego ludzie popełniają samobójstwa? Jak przygotowują swoją śmierć i jaką rolę w tych przygotowaniach odgrywa praca wyobraźni?
Sztuka i literatura zna samobójców, którzy byli gotowi odebrać sobie życie z powodów zupełnie niezrozumiałych dla „zwykłych ludzi", a nawet psychologów i psychiatrów, którym samobójcy przedstawieni w literaturze mogą się wydać istotami całkowicie „wymyślonymi". Dla literatury i sztuki prawdopodobieństwo obrazu samobójstwa zwykle nie jest jednak sprawą najważniejszą. Dlatego też nie jest możliwe zrozumienie motywacji czy objaśnienie wewnętrznego świata pisarzy-samobójców i samobójców-bohaterów literackich wyłącznie w kategoriach jakich dostarcza standardowa psychologia.
Aby zbliżyć się do rozwikłania tych tajemnic, Stefan Chwin w swojej książce łączy perspektywę psychologii, historii sztuki, literatury i filozofii. Skupia uwagę na doświadczeniach wyobraźni artystycznej pisarzy i malarzy, a także bohaterów literackich, którzy samobójstwo popełnili, bądź się do niego zbliżali. Szuka odpowiedzi na pytanie, jak sztuka i literatura przedstawiają proces dochodzenia człowieka do samobójczej śmierci. Jak „pracuje" wyobraźnia kogoś, kto się do samobójstwa zbliża? Jakie znaczenia nadają obrazom samobójstwa pisarze i malarze? Czym jest „samobójstwo egzystencjalne", co je odróżnia od innych rodzajów samobójstwa i dlaczego temat „samobójstwa egzystencjalnego" zajmuje tak istotne miejsce w sztuce i literaturze XIX i XX wieku?
Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni można czytać jako studium problematyki samobójstwa w literaturze i sztuce, ale można też czytać tę książkę jako komentarz do całej twórczości Stefana Chwina.
Jak sam Autor wyznaje, to właśnie praca nad powieścią Hanemann stała się dla niego inspiracją do głębszych badań nad światem duchowym pisarzy-samobójców i poprowadziła go do napisania tej książki.
Samobójstwo i „grzech istnienia"
„Grzech istnienia” to jedna z najbardziej zadziwiających idei cywilizacji europejskiej. Czym był dla pisarzy, filozofów i artystów? Jakie miejsce zajmował w kulturze romantyzmu? Jak idea „grzechu istnienia” łączyła się z myślą o samobójstwie, czasem prowadząc ludzi w śmierć? Kim byli samobójcy z piętnem „grzechu istnienia” w polskiej i europejskiej literaturze? Czy doświadczenie „grzechu istnienia” możliwe jest w świecie bez Boga? Na te pytania szuka odpowiedzi Stefan Chwin, dając obraz „samobójstwa romantycznego” daleko wychodzący poza tradycyjne ujęcia.
Dziennik dla dorosłych
Dziennik dla dorosłych to kolejna opowieść Stefana Chwina o sobie samym - ryzykowna, szczera i niezależna, daleka od konwencji „dziennika uczyć i myśli ze wszechmiar słusznych”.
„Jeśli nie jesteś po żadnej ze stron - twoja sytuacja jest najtrudniejsza, a to, co piszesz, wymaga skromności, pychy i odwagi” - powiedział Autor w jednym z wywiadów.
I taka jest właśnie ta książka.
Miłosz. Interpretacje i świadectwa
Książka ta zawiera historycznoliterackie interpretacje wybranych problemów twórczości Miłosza, które dotąd nie przyciągnęły uwagi badaczy w stopniu, na jaki zasługują, to znaczy nawet jeśli się nimi zajmowano, nie poświęcono im osobnych studiów.
Tekst pierwszy – „Dachau koników polnych". Miłosz i „ukąszenie darwinowskie" – jest poświęcony zawiłej kwestii stosunku Miłosza do teorii Darwina. Jest to jedna z kwestii kluczowych dla zrozumienia jego poetyckiego światopoglądu. Postawa Miłosza wobec darwinowskiej wizji świata była ambiwalentna. Z jednej strony możemy mówić o „darwinowskim ukąszeniu", podobnym do późniejszego „ukąszenia heglowskiego", a więc o silnym przejęciu się teorią Darwina, z drugiej o zmaganiu się poety z Darwinem, a więc o szukaniu alternatywy dla darwinowskiej wizji świata i życia. W swojej twórczości Miłosz wiele razy wyrażał poczucie, że Darwin może mieć rację, że w swojej teorii walki o byt, przedstawionej w dziele O pochodzeniu gatunków, mówi prawdę o przyrodniczym porządku istnienia i strukturze ludzkiej rzeczywistości, ale też bardzo starał się spod darwinowskiego wpływu wyzwolić. Przez całe życie miał udręczające poczucie, że ludzki porządek wartości jest głęboko sprzeczny z porządkiem przyrodniczym świata, że koliduje z podstawową ontologiczną strukturą rzeczywistości, która – jak Miłosz to formułował w duchu manichejsko-darwinowskim – jest całkowicie sprzeczna z potrzebami ludzkiego serca, wartości moralne są bowiem tylko wyrazem bezsilnego protestu ludzkiej wrażliwości wobec „kamiennej" pustki kosmosu. Szło za tym pytanie podstawowe: czy żelazne prawa rządzące przyrodą są całkowicie odmienne od praw rządzących historią, czy raczej przeciwnie: obie domeny – przyroda i historia – podlegają temu samemu, twardemu prawu przyrodniczej konieczności, którego działanie opisali Newton i Darwin.
Druga część książki zatytułowana Miłosz i pomnik zawiera teksty, które są próbą zrekonstruowania zawiłej historii związków Miłosza ze słynnym, wzniesionym w 1980 roku w Gdańsku, Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970, jednym z najważniejszych pomników polskiej historii, na którym zostały umieszczone fragmenty wiersza poety. Autor szuka tutaj odpowiedzi na pytanie, jak w ogóle doszło do tego, że na pomniku znalazł się wiersz Który skrzywdziłeś człowieka prostego, czy Miłosz chciał, by wykorzystano ten właśnie wiersz, a nie inny, czy też sprawy związane z wyborem fragmentów Miłoszowskiego tekstu oraz zgodą poety na jego wykorzystanie przez budowniczych pomnika były dużo bardziej skomplikowane. Szczegółowo zrekonstruował przebieg zdarzeń związanych z projektowaniem pomnika, jego budową i umieszczaniem na nim płaskorzeźby z wierszem poety. Osobny tekst poświęcił ważnemu epizodowi z lat osiemdziesiątych, a mianowicie toczącym się w środowisku pierwszej Solidarności gwałtownym sporom, czy na Pomniku Poległych Stoczniowców obok krzyża z wierszem Miłosza należy umieścić pełną listę ofiar Grudnia 1970, czy też tylko listę ograniczoną, spory te bowiem rzutowały na symboliczną wymowę pomnika i pośrednio także na symboliczną wymowę tekstu poety umieszczonego na jednym z pomnikowych krzyży. Starał się też zrekonstruować z wielu perspektyw pierwszą wizytę Miłosza w Gdańsku, do jakiej doszło w czerwcu 1981, a więc w kulminacyjnym punkcie ofensywy Solidarności, analizując, jak Miłosz zachowywał się w radykalnie nowej dla siebie sytuacji podczas swojego pierwszego od trzydziestu lat pobytu w Polsce. Przyjrzał się też temu, jak komunistyczna Służba Bezpieczeństwa widziała gdańską wizytę Miłosza oraz jak opisywała i oceniała ze swojego punktu widzenia zachowania poety w czerwcu 1981 roku.
Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy. Pod redakcją Krystyny Chwin i Stefana Chwina
W żadnym innym mieście nie ma takiego miejsca, gdzie Miłosz zostawiłby po sobie równie istotny, przeznaczony dla publicznego oka ślad swoich myśli, obaw i nadziei, związany z wielkimi wydarzeniami polskiej historii. To właśnie w Gdańsku, na Pomniku Poległych Stoczniowców przed bramą Stoczni, widnieją słowa biblijnego wersetu wybrane i przełożone przez Miłosza oraz strofy jego wiersza Który skrzywdziłeś człowieka prostego.
Czesław Miłosz odwiedzał Gdańsk i okolice parokrotnie. Wizyty te odbywały się w różnych okresach jego życia. Dotyczyły one spraw osobistych, ale miały też charakter zawodowy, a nawet ściśle literacki. Świadectwa tej obecności znajdujemy zarówno w tekstach Miłosza, jak i w relacjach wielu osób. O sprawach z Gdańskiem związanych – czasem wykraczających daleko poza wymiar lokalny – Miłosz pisał także w swoich książkach, esejach, listach i uwagi czy komentarze dotyczące tych spraw są rozproszone w całej jego twórczości. Zebraliśmy je w tej książce, by ułożyły się w całość, objaśniającą zakres i treści gdańsko-pomorskiego doświadczenia poety.
Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Srebrzysko, nazwane przez jednego z recenzentów „thrillerem teologicznym”, łączy w sobie quasi-sensacyjną fabułę z problematyką filozoficzno-moralną, dając formę literacką, jakiej dzisiaj nikt z polskich pisarzy nie uprawia. Srebrzysko jest tylko z pozoru realistyczne. To raczej opowieść symboliczno-paraboliczna, w której przenikanie się różnych płaszczyzn rzeczywistości, daje niepokojący efekt poznawczy „świata trudnego do odczytania”.
Bohaterem powieści jest warszawski adwokat, Piotr Semen, scenarzysta filmowy, laureat wielu nagród, który pada ofiarą medialnego linczu, zorganizowanego przez „nieznanych sprawców”. Kompromitujące go nagranie strąca go ze szczytu kariery na dno życia. Dochodzą też do tego klęski rodzinne, śmierć żony i córki. Piotr dowiaduje się, że ma przed sobą co najwyżej miesiąc życia, zastanawia się więc, jaką wybrać ars moriendi, by pożegnać się ze światem.
Bohater, trochę przypominający Hioba, odrzuca jednak hiobową pokorę. Wychowany w duchu katolickim, nie ma zamiaru być bezbronnym inteligentem, który poddaje się uderzeniom losu. Spotyka kobietę, która znajduje się w podobnej sytuacji. Oboje – w obliczu zbliżającej się śmierci – działają „poza dobrem i złem”, łudząc się, że naprawiają świat.
Akcja symboliczna powieści krąży wokół etycznych konsekwencji zerwania z chrześcijańskim światopoglądem, który przesuwa rachunek krzywd na czas pośmiertny. Piotr, który zrobił majątek, broniąc różnych ludzi, w finale chce zamknąć swoje życie jakimś „jednoznacznie jasnym akcentem”. Staje jednak przed pytaniem, czy czyny, których dokona, umieszczą go po jasnej czy ciemnej stronie życia.
Doświadczenia bohaterów mają za tło zaginiony scenariusz filmowy Piotra poświęcony życiu i śmierci Jezusa, daleko odbiegający od Biblii, całkowicie zmieniający sens ofiary Krzyża. W finale powieści kulminują sprzeczności ludzkiego losu. Piotr mając możliwość wymierzenia zemsty na swoim domniemanym prześladowcy, rezygnuje z wykonania wyroku. Nie wiadomo, czy jest to gest chrześcijański, czy wynik twardej kalkulacji zysków i strat.
Wątki powieści są prowadzone tak, by stawiać czytelnika przed kluczowymi pytaniami doświadczenia moralnego, których literatura polska dzisiaj dość stanowczo unika.Książki wydane nakładem Wydawnictwa „TYTUŁ”
Proza
Stefan CHWIN, Krótka historia pewnego żartu
Stefan CHWIN, Hanemann
Stefan CHWIN, Esther
Stefan CHWIN, Złoty pelikan
Stefan CHWIN, Kartki z dziennika
Stefan CHWIN, Żona prezydenta
Stefan CHWIN, Dolina Radości
Stefan CHWIN, Dziennik dla dorosłych
Stefan CHWIN, Panna Ferbelin
Stefan CHWIN, Srebrzysko. Powieść dla dorosłych
Książki naukowe
Stefan CHWIN, Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni
Stefan CHWIN, Samobójstwo i „grzech istnienia”
Stefan CHWIN, Miłosz. Interpretacje i świadectwa
red. Krystyna CHWIN, Stefan CHWIN, Miłosz. Gdańsk i okolice. Relacje. Dokumenty. Głosy
Poezja
Krystyna LARS, Umieranki i inne wiersze
Stefan CHWIN, Krystyna LARS, Wspólna kąpiel
Krystyna LARS, Zaprosimy do nieba cały świat
Krystyna LARS, Proste wiersze o szczęściu
Księgarnia internetowa Wydawnictwa „TYTUŁ”