Dom - ebook
Dom - ebook
Zofia Starowieyska-Morstinowa (eseistka, dziennikarka oraz krytyk literacki) urodziła się w 1891 r. w Bratkówce koło Krosna w rodzinie ziemiańskiej. Wychowana w tradycji ziemiańskiej, na wsi, gdzie rytm życia wyznaczały wschody i zachody słońca, codzienne obowiązki i obrzędy, żyła tą tradycją.
W okresie kłamstw i oszczerstw o dworach i o ziemiaństwie przedstawiła w swojej autobiograficznej opowieści Dom życie polskiego dworu, ludzi zwyczajnych, życzliwych dla innych, także dla służby i chłopów. Mówiła o życiu trudnym, ale pełnym harmonii, o głębokim szacunku dla człowieka pracy, ale też i o uczuciach patriotycznych oraz o zaangażowaniu w życie społeczno-religijne.
„Pełna konsekwencji, przy tym mocno wrośnięta w konkret, mocno osadzona w otaczającej ją rzeczywistości, wszystko, co myślała (…), było w jakiś sposób dla jej epoki, dla ówczesnych pojęć i obyczajów typowe. Każdym swym postępkiem
była doskonałą wyrazicielką swych czasów. Zawsze nieomylnie wiedziała, co jest potrzebą chwili, co jej nakazem i koniecznością”.
Dzięki Zofii Starowieyskiej-Morstinowej poznajemy nie tylko fakty, ale i to, co się za nimi kryje, a co nie zawsze jest zapisane na kartach historii.
Zofia Starowieyska-Morstinowa zmarła w 1966 r. w Krakowie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-058-9 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom jest doskonałym szkieletem konstrukcyjnym każdego opowiadania. Z domu ludzie wychodzą, do domu wracają — lub nie. Dom kochają i tęsknią za nim lub, przeciwnie, krytykują go, nawet nie cierpią. Niejednokrotnie próbują go przebudować lub zgoła jego ślad zetrzeć ze swego życia. Często uczucia ich w stosunku do domu — oczywiście domu pojętego nie tylko jako budynek — są skomplikowane: dom ludzie i kochają, i chcieliby zmienić, gdyż taki, jaki jest, irytuje ich i drażni. Nie są to zresztą uczucia wzajem się wykluczające: jakżeż często irytują nas ludzie nawet bardzo kochani.
Ale choć słowa „dom” używa się najczęściej w pojęciu abstrakcyjnym, tu będzie mowa w pierwszym rzędzie o domu-budynku. Zresztą opis tego budynku nie będzie statyczny. Będzie historią jego przemian, jego rośnięcia. Bo może inne domy są rzeczywiście nieruchome i zawsze takie same, ale dom w Baszówce był żywy i ruchomy, zmienny i płynny, i to nawet bardziej w swej części budynkowej niż w stylu życia.
Leżał pozornie bardzo spokojnie — nad urwistym brzegiem rzeki, w prześlicznym podkarpackim kraju, kraju, który w przedziwny sposób łączy ze sobą uroki kraju górskiego, urwistego, poszarpanego i trochę dzikiego, z wdziękiem kraju równego, polnego i łąkowego. Stał w cieniu olbrzymiej, rozłożystej topoli nadwiślańskiej, która podczas każdej burzy i każdej wichury zagrażała całości jego dachu.
Często mówiło się o tym niebezpieczeństwie. W chwilach gdy trzeźwy rozsądek i praktyczność brały górę w nastrojach Domu, mówiono, że lepiej by było topolę ściąć lub przynajmniej odpiłować ten jej najgrubszy konar, który tak złowrogo zwieszał się nad dachem. Oczywiście do tej ostateczności nie doszło nigdy i niebezpieczny konar sam się zlikwidował: spełnił najgorsze przewidywania i spadł na dach. Na szczęście zrobił to taktownie, na raty, tak że dach zasadniczej szkody nie poniósł nigdy. Architektonicznie dom był raczej brzydki. Dzieci jednak nie wiedziały o tym. I gdy kiedyś słyszały, że ktoś nazwał ich Dom brzydkim, a rodzice nie przeczyli — były tym głęboko urażone. Co więcej — było to dla nich powodem głębokiej zadumy. Bo skoro Dom jest nieładny, to może wiele jest jeszcze nieładnych rzeczy na świecie, a one o tym nie wiedzą... Kto wie? Może i rodzice nie są ładni? To była myśl prawie świętokradzka. Dzieci nie chciały i nie mogły o to pytać. Ale były zaniepokojone. Bo może wszystko jest inaczej, niż one myślą i przypuszczają? Może to, co one uważają za ładne, jest brzydkie — lub na odwrót.
Tak bywa nieraz: dzieciom na skutek jakiegoś zasłyszanego zdania, zdania nieraz najbardziej obojętnego, zaczyna się świat kolebać. Dowiadują się bowiem, że może być rozmaicie wartościowany. Są to stacje wyjściowe, w których rozpoczynają się ich bolesne wędrówki w poszukiwaniu mierników życiowych. Tu zaczynają dostrzegać zawiłe bogactwo świata, także względność i chwiejność wielu opinii i mniemań.
Otóż tak właśnie zadziwiły się dzieci słysząc, że dom, ich Dom, jest brzydki. Im co prawda nie wydawał się ani brzydki, ani ładny. W ogóle nie myślały o nim w takich kategoriach. Był — i koniec. Wydawał im się, jak prawie wszystkie rzeczy oglądane w dzieciństwie, w pewnym sensie konieczny i definitywny. Był dla nich nie tylko ich Domem, był domem w ogóle. Był pojęciem domu.
*
W rzeczywistości Dom nie był chyba ani ładny, ani brzydki. Bo jakkolwiek nie miał żadnych zalet architektonicznych, nie był dla oka niemiły. Przeciwnie. Był jakiś wesoły, swojski, zachęcający. Jego cechą zasadniczą była rozwlekłość. Rozwlekłość wzdłuż. Był bowiem nieproporcjonalnie długi. W środku był najwyższy, miał prawdziwe piętro. Natomiast z obu stron opadał odcinkami zdecydowanie parterowymi i znowu, z obu końców, wznosił się w małe pięterka, wyraźnie niższe niż piętro środkowe. W tych pięterkach mieściły się z jednej strony olbrzymie strychy, z drugiej małe pokoje. Na zewnątrz jednak oba pięterka były do siebie podobne, miały po trzy niewielkie, ciasno przy sobie umieszczone, podłużne okna, zaokrąglone u góry.
Jeden szczyt domu zajmowała weranda. Był to po prostu olbrzymi pokój, idący przez całą szerokość domu, a tylko pozbawiony przedniej ściany. Zostały z niej tylko dwa fi lary, podtrzymujące dach. Szerokie kamienne schody, z doskonałego piaskowca odrzywolskiego, prowadziły do ogrodu, a ściany boczne i fi lary były obrośnięte dzikim winem. Bujne i gęste, latem zielone, jesienią czerwone, wspinało się po gzymsach, zasłaniało boczne okna, sutymi kotarami zwisało w miejscu, gdzie — zasadniczo — miała być ściana. Weranda była zawsze — oczywiście w lecie — pełna zielonych, doniczkowych roślin, dość, trzeba przyznać, anemicznych i zawsze w jakiś sposób nieudanych, ale mimo to wyglądających raczej efektownie, gdy zapełniały rogi werandy, tworząc w nich zielone masywy zieleni. Tak że ze swym winem i klombami doniczkowych roślin weranda wyglądała wesoło i ozdobnie.
Gorzej przedstawiał się drugi szczyt domu, zwłaszcza odkąd dobudowano do niego „basztę”. Była to budowla z budowli ziemi chyba najmniej przypominająca „basztę” i wprost nazwie tej urągająca. Bo były to po prostu dwa niezbyt wielkie pokoje, jeden na parterze, drugi na piętrze, do domu jakoś dziwnie niezgrab nie i nieudolnie dostawione. Z resztą budynku nie były architektonicznie związane, robiły wrażenie nieładu i tymczasowości i dom szpeciły w sposób zupełnie agresywny. A tak mało uczyniono wysiłków, by tę dobudówkę z resztą domu zharmonizować, że nawet nie ujednostajniono zaprawy murarskiej i podczas gdy cały dom był biały, „baszta” świeciła niemiłą szarością świeżej, nie wyschniętej zaprawy. Jak potrafi ła przez lata całe wyglądać świeżo tynkowana i mokra — było i jest tajemnicą.
Baszta nie była jedyną dobudówką Domu wznoszoną za pamięci dzieci. Później, „gdy były już o wiele starsze”, w tym samym szczycie, tylko z drugiej strony, wybudowano kaplicę. Trzeba przyznać, że ta, choć bynajmniej nieładna i wznoszona bez żadnego architektonicznego „pomyślunku”, znacznie mniej szpeciła dom. Miała podłużny, wysmukły kształt, dobrze wiązała się z ogrodem poprzez trzy schodki, które wychodziły na łagodny, ku rzece schodzący skłon. Jej nieco wywyższony dach i na maleńkiej wieżyczce umieszczony krzyż świeciły z daleka. I choć może nie było to ładne, miało pewien wdzięk, łamało bowiem monotonną, wydłużoną linię domu w sposób nieoczekiwany i trochę kapryśny. Najbrzydszą rzeczą w całej kaplicy były okna, a raczej przedziwne, drewniane, na kolor żelaza zrobione esy-floresy, mające — zdaje się — sugerować architekturę kościelno-witrażową. Także wewnętrzne urządzenie kaplicy było dość ubogie i raczej prymitywne, tak że prawdziwie ładny był z niej tylko widok na rzekę, na ścielące się za nią pola i rysujące wzgórza. Ale ten widok miało się dopiero wychodząc z kaplicy lub — grzesznie, oglądając się, w czasie nabożeństwa. Kaplica była ostatnim aktem rośnięcia Domu za pamięci dzieci. Poza tym dom ulegał tylko przeróbkom wewnętrznym. Tym jednak ulegał dość często, nawet można powiedzieć — permanentnie.
Przyczyny tych dobudówek i przeróbek, ciągle dokonywanych w Baszówce, miały źródła rozliczne i skomplikowane. Każda miała swą historię. Szczególna była zwłaszcza historia kaplicy:
Państwo Władysławowie Zabielscy postawili kaplicę niewątpliwie z pobożności. Z owego poczucia religijno-społecznego, które kazało im zawsze dbać, by ułatwiać ludziom wypełnianie obowiązków religijnych. Kaplica w Baszówce, nie mającej kościoła, była wielką wygodą dla całej wsi. Co niedzielę odprawiała się w niej msza. Często różne nabożeństwa okolicznościowe, nauki, rekolekcje.
Możność urządzania tych nabożeństw, ułatwianie ludziom słuchania mszy niedzielnej — to były niewątpliwie zasadnicze przyczyny powstania kaplicy. Ale istniała także przyczyna inna, bardzo dynamiczna, jakkolwiek na ogół dyskretnie przemilczana.
Oto pan Władysław Zabielski, choć był człowiekiem postaci imponującej, wyższy ponad średnią miarę i barczysty, był w rzeczywistości człowiekiem chorym: miał wadę serca. Ta choroba jak chmura gradowa wisiała nad szczęściem państwa Władysławów, jego zmuszając do ciągłego uważania i liczenia się ze swymi możliwościami, ją napełniając ustawicznym niepokojem o zdrowie męża, zwłaszcza odkąd słynny wiedeński doktor powiedział młodziutkiej wówczas pani Emilii, że jej mąż nie może żyć długo, najwyżej kilka lat, i to jedynie, jeśli będzie prowadził sanatoryjny tryb życia. Na szczęście doktor ten, jeden z najsławniejszych podówczas w Europie specjalistów od chorób serca, pomylił się gruntownie: pan Władysław żył od owej chwili lat prawie czterdzieści, i to bynajmniej nie sanatoryjnie, przeciwnie: wiele pracując, całymi dniami chodząc po urwistych ścieżkach lasu w Baszówce i Odrzywoli, potem, gdy był posłem, prowadząc tryb życia chyba najbardziej męczący, bo przez całe miesiące jeżdżąc co tydzień do Wiednia, oczywiście poświęcając na to dwie noce, a dnie spędzając na zajęciach gospodarczych i na wędrówce po lesie.
Ale wówczas, gdy państwo Zabielscy wyszli od słynnego specjalisty, pani Emilia, nie znająca przyszłości, myślała, że ziemia usunęła jej się spod nóg. Często wspominała te okropne chwile trwogi i nieraz o nich dzieciom opowiadała. Na szczęście pani Emilia niełatwo poddawała się biernie grożącym jej klęskom i zawsze stawała do walki z losem. Była to bowiem osoba pełna niezrównanej i wprost zdumiewającej energii. Niewysoka — dziwnie kontrastową co do wzrostu stanowili państwo Władysławowie parę — zgrabna, choć z wyraźną tendencją do tycia, o żywych ruchach i bystrym, jakby stale podejrzliwym spojrzeniu — zawsze uważała, że wszystko zrobić można, że wszystko zrobić się da. Toteż wbrew orzeczeniu doktora zaczęła walczyć o życie i zdrowie męża. I niewątpliwie w tym, że pan Władysław żył o tyle dłużej i tak zupełnie inaczej, niż przepowiedział wielki specjalista, niemałą miała zasługę. Umiała się opiekować jego zdrowiem, osłaniać go przed każdą ewentualnością zaziębienia, przede wszystkim przed tym, co było postrachem owych czasów: przed zapaleniem płuc. Bo zapalenie w owych bezpenicylinowych czasach było chorobą prawie tak nieuleczalną jak trąd i dla ludzi o słabym sercu równało się wyrokowi śmierci.
Tak sprawę zdrowia pana Władysława postawił mniej sławny, ale chyba lepszy doktor, pan Drożdżewski, wielki przyjaciel rodziny Zabielskich. — Pani mąż ma rzeczywiście poważną wadę serca: wadę zastawkową — powiedział swym wolnym poznańskim akcentem — ale jest silny i serce doskonale kompensuje. Może żyć długo, może też żyć normalnie, tylko nie wolno mu się zaziębić. Jeżeli pani ustrzeże go przed zapaleniem płuc — to nie potrzebuje się pani o jego życie obawiać.
Więc pani Emilia postanowiła uchronić męża przed zapaleniem. I chroniła go wszelkimi sposobami. Oczywiście uważała — jak dotąd uważają wszyscy — że najczęściej i najłatwiej zaziębiają się ludzie w kościele. Zwłaszcza na wsi, gdzie kościoły są bardzo zimne, poza tym trzeba do nich daleko jeździć. Msza niedzielna na miejscu byłaby rozwiązaniem wprost idealnym. Bo cotygodniowe decydowanie, czy można, lub nie, bez ryzyka jechać do kościoła, było bardzo denerwujące, zwłaszcza że pan Władysław był w sprawie praktyk religijnych wielkim skrupulatem. Otóż wyrachowanie pani Emilii, jeśli chodzi o kaplicę, było takie, żeby pan Władysław nie potrzebował w zimie jeździć do kościoła i mógł mszy słuchać na miejscu, bez ryzyka zaziębienia.
Toteż choć niewątpliwie dla chwały Bożej sprzedała pani Emilia ową bransoletkę i broszkę, które sprzedać było trzeba, by uzyskać potrzebne na budowę kaplicy pieniądze, ale sprzedała je także chyba z prostej, ziemskiej miłości, z tej przebiegłej, zapobiegliwej miłości kobiety, która potrafi świat przewrócić do góry nogami, jeżeli tego wymaga dobro kochanego przez nią człowieka. A tak właśnie, bezgranicznie, troskliwie i skutecznie kochała pani Emilia swego męża. I by mu oszczędzić okazji do ewentualnego zaziębienia się, wyzbyła się tych klejnotów, co było dla niej ofi arą niemałą, gdyż — przyznać trzeba — pani Emilia biżuterię, podobnie jak suknie i w ogóle wszystko, co było „blichtrem świata”, bardzo lubiła i w wielkiej miała estymie. I żadną miarą nie można było powiedzieć, by jej serce nie było do dóbr tego świata przywiązane. Ale choć swym gorącym, trochę despotycznym, często namiętnym sercem kochała wiele rzeczy, nade wszystko kochała swego męża. Kochała go ową miłością pełną podziwu i uwielbienia a zarazem troskliwości i tkliwej opiekuńczości, którą tak często kobiety mężczyzn swoich kochają.
Mężczyźni przekonani, że są istotami silniejszymi i — mimo wszystko — wyższymi, rzadko spostrzegają, że są przedmiotem tego rodzaju matczynego uczucia, przedmiotem opieki i troskliwych zabiegów. I dlatego podstępy kobiet łatwo się zwykle udają. Toteż bez wielkich trudności udał się także podstęp pani Emilii. Bo musiała działać podstępnie. Wiedziała bowiem dobrze, że pan Władysław, człowiek nigdy niczego dla siebie nie wymagający, nie zgodziłby się na jej ofiarę, gdyby mu było przeszło przez myśl, że on i jego zdrowie to jedna z głównych sprężyn popychających panią Emilię do sprzedania kosztowności i budowania kaplicy. Był przekonany, że pani Emilia postępuje tak z pobudek czysto i najwznioślej ideowych. I tym bardziej ją za to podziwiał. A pani Emilia wiedziała, że tak będzie, że jej mąż — z ludzi, rzecz jasna, najmądrzejszy — nigdy nie przeniknie jej chytrości i jak zawsze uwierzy temu, co ona mu powie, a przede wszystkim, jak zawsze, zrobi, co ona zechce, myśląc, że robi to, co chce on sam. Tak więc kamieniem węgielnym kaplicy w Baszówce była mądra i wspaniała miłość pani Emilii, ta chytra i przebiegła miłość kobieca, która zawsze potrafi osłonić kochanego człowieka przed grożącymi mu niebezpieczeństwami i jego własnymi nieostrożnościami.
I dopiero w wiele, wiele lat później, już gdy świat przenicowała na drugą stronę wojna — pierwsza wojna światowa — wtedy gdy — jak się wyraził pan Władysław — z dawnego świata nie pozostał kamień na kamieniu, zawiodły panią Emilię jej skuteczne metody działania i nie udało się jej obronić pana Władysława przed owym zaziębieniem ostatnim a fatalnym, którego się nabawił oczywiście w zimnym kościele, do którego, wbrew prośbom i błaganiom żony, pojechał na rekolekcje. Wtedy to — jeden chyba z nielicznych razy — przeprowadził pan Władysław swą wolę i przypłacił to życiem.
Ze zgoła innych pobudek powstała „baszta”, inne też źródła miały owe ciągłe przeróbki wewnętrzne, które w baszowskim domu — ku radości dzieci — nigdy nie ustawały. Były różnorodne: to się wybijało jakieś drzwi, to burzyło jedną ścianę, by postawić inną, nie licząc już tapetowań czy zabiegów zdobniczych, takich jak opatrzenie sufitów w pokojach reprezentacyjnych tekturowymi imitacjami „sztuków”.
Patrząc z perspektywy lat na tę permanentną fabrykę, która dom w Baszówce napełniała co chwilę hałasem, bieganiną, cebrami z wapnem i kupami piasku, można bez trudu dostrzec, że przyczyny owego tańca, który przemieszczał ściany i drzwi domu — były dwojakie. Subiektywne i obiektywne.
Jedną z subiektywnych przyczyn było energiczne, ruchliwe, nigdy o niczym nie wątpiące usposobienie pani Emilii. Normalnie ludzie uważają, że dom jest taki, jaki jest, i stosują swe życie, jego potrzeby a nawet zachcianki do jego możliwości. Rzadko komu przychodzi do głowy, że dom można przerabiać jak suknię. Ale pani Emilii nie przychodziło do głowy, by mogło być inaczej. Pani Emilia uważała, że dom, jego ściany, jego rozkład a nawet rozmiary muszą być posłuszne jej woli, jak i wszystko inne. Wybić jedne drzwi, zamurować drugie, przesuwać ściany — to nie były dla niej żadne problemy. Nie wstrzymywały jej przeszkody, nieraz przez fachowców przedkładane, że w tym miejscu przechodzi komin, a tu znowu strop jest za słaby, żeby przebijać drzwi. Pani Emilia uważała tego rodzaju przeszkody za głupstwa, a fachowców za ludzi, którzy nie powinni wysuwać trudności, lecz — przeciwnie — znajdować sposoby, by z jej drogi usuwać tego rodzaju śmieszne przeszkody. W ogóle uważała, że zawsze wszystko można zrobić, że wszystko jest możliwe i wykonalne. Co więcej — uważała, że ciągle wszystko trzeba zmieniać i do swoich potrzeb a nawet pragnień naginać. W tym, jak zresztą w większości spraw, różniła się zasadniczo z panem Władysławem, który uważał, że lepiej nigdy niczego nie zmieniać, nie ruszać, nie przerabiać i że lepiej samemu się nagiąć do dyktatu zewnętrznych okoliczności i warunków. Uważał, że ten system postępowania zabezpiecza człowiekowi dar najcenniejszy: spokój. Pani Emilia jednak nie ceniła spokoju. Nawet często w jej żywym umyśle zacierała się granica między spokojem a nudą. I dlatego ciągle wszystko starała się zmieniać. Pana Władysława nieraz to przerażało, prawie zawsze męczyło, często irytowało. Ale równocześnie wprawiało w zdumienie i — zachwyt. Bo pan Władysław był prawie zawsze trochę przerażony a zarazem olśniony niewyczerpanymi pomysłami żony, jej niestrudzoną i wielokierunkową działalnością, inicjatywą i nigdy nie słabnącą aktywnością. Kiedyś, ku wielkiemu, ale właściwie bardziej uda nemu niż rzeczywistemu oburzeniu pani Emilii, wygłosił owo zdanie, które potem, w rodzinie, stało się wiekopomne:
— Gdybyś ty czasem nie miewała migren, to w ogóle nie dałoby się wytrzymać z tymi pomysłami.
Zakładał oczywiście, że w czasie migren, na które rzeczywiście pani Emilia często i bardzo dotkliwie cierpiała, nie rodzą się w jej głowie nowe pomysły. Nie jest jednak pewne, czy się nie mylił i czy właśnie pod zimnymi kompresami nie lęgło się wiele owych myśli, które ustawicznie dynamizowały życie w Baszówce.
Myliłby się też, kto by uważał, że w tym powiedzeniu kryła się obojętność dla cierpień żony lub jakakolwiek niechęć dla niej. Pan Władysław miał zawsze dla żony uczucia jak najlepsze. Aż do śmierci pozostała dla niego zachwycająca, aczkolwiek niepojęta i niezrozumiała. A podziwiał u niej wszystko, nawet to, co go trochę drażniło i co krytykował. Podziwiał jej energię i ruchliwość, niezwykły tupet i śmiałość w stosunkach z ludźmi, podziwiał jej sposób chodzenia, ruszania się i ubierania. Nawet jej sposób kłaniania się, jej sposób unoszenia na ulicy długiej spódnicy pozostały dla niego ideałem kobiecego wdzięku i umiejętności życia. A jeżeli tak bezgranicznie żonę podziwiając trochę się obawiał tych niespodzianek, które u jej boku co krok na niego czyhały, był to tylko lęk intelektualisty, który zawsze obawia się zakłócenia istniejącego porządku rzeczy, była także obawa człowieka nieśmiałego i wobec życia bezbronnego, i wobec zbyt śmiałych pociągnięć człowieka silnego, lubiącego walczyć i umiejącego zwyciężać.
Toteż gdy pani Emilia coś wymyśliła i w triumfie dzieliła się z otoczeniem swym nowym pomysłem, pan Władysław stawał przed nią, zdejmował swój czarny cwikier i, trzymając go zawieszony na małym palcu, wpatrywał się w żonę swymi jasnymi oczyma krótkowidza. Pani Emilia pod tym wzrokiem stawała się zazwyczaj bardziej czupurna, bardziej zaczepna niż zwykle; podnosiła głowę ku wysokiej postaci męża, potrącała energicznie swą zawsze starannie zafryzowaną grzywką i niewielkimi oczami, pozbawionymi oprawy, patrzyła na niego uważnie, by rozpoznać, czy dziwi się z zachwytu, czy z oburzenia.
Pana Władysława nurtowały zazwyczaj oba te uczucia. W pierwszej chwili brało górę oburzenie — więc protestował, ale potem zwyciężał podziw — i godził się. Tak więc godził się i na owe przeróbki, które w Baszówce ustawicznie rewolucjonizowały dom i życie jego mieszkańców.