- W empik go
Dom lalki - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Dom lalki - ebook
Nora i Robert z pozoru stanowią idealną parę małżeńską. Po ośmiu latach udanego pożycia okazuje się jednak, że mąż Nory nie jest ideałem. Czego mu zabrakło?…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-281-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
_Rzecz dzieje się w mieszkaniu Helmerów. Pokój bez zbytku, lecz wygodnie i ze smakiem urządzony. Jedne drzwi w głębi po prawej stronie prowadzą do przedpokoju; drugie po stronie lewej do gabinetu Helmera. Pomiędzy drzwiami fortepian. W środku ściany na lewo drzwi i nieco dalej ku przodowi okno. W pobliżu okna okrągły stół z fotelem i małą sofką. W ścianie po stronie prawej, nieco w głębi drzwi. Przy tej samej ścianie, bliżej sceny, piec fajansowy; przed piecem kilka foteli i jeden na biegunach. Miedzy piecem a drzwiami bocznemi, mały stolik. Na ścianach miedzioryty. Szafka z porcelana i figurkami. Szafka z książkami w ozdobnej oprawie. Na posadzce dywan. W piecu pali się ogień. Zima._
Scena I
_Nora, Posłaniec, Helena, potem Helmer._
_W przedpokoju głos dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi. Nora wchodzi do pokoju, nucąc z zadowoleniem. Ma na sobie suknie wierzchne i mnóstwo pakunków w rękach, kładzie je na stoliku na prawo; drzwi za sobą zostawia otwarte, widać przez nie posłańca, niosącego choinkę i kosz, wszystko to oddaje służącej, która drzwi otworzyła._
NORA: Ukryj dobrze drzewko, Heleno, by go dzieci przed wieczorem nie zobaczyły, zanim będzie ubrane. _Do posłańca, dobywając portmonetki_: Ile się należy?
POSŁANIEC: Pięćdziesiąt fenigów.
NORA: To znaczy marka… Nie, weźcie wszystko.
_Posłaniec dziękuje i odchodzi. Nora zamyka drzwi za nim i śmiejąc się z zadowolenia, rozbiera się. Wybiera potem z kieszeni torebkę z makaronikami i zjada kilka. Postępuje następnie ostrożnie ku drzwiom pokoju męża i nasłuchuje. Tak, jest w domu. Nuci znowu i idzie ku stołowi na prawo._
HELMER ze swego pokoju: Czy to mój skowronek tam się trzepoce?
NORA zajeta otwieraniem paczek: Tak.
HELMER: Więc to moja wiewióreczka tam się krząta?
NORA: Tak.
HELMER: Kiedyś wróciła do domu?
NORA: W tej chwili. _Chowa torebkę z makaronikami do kieszeni i obciera usta:_ Chodźno, Robercie i zobacz, com zakupiła.
HELMER: Nie przeszkadzaj mi. _Po chwili otwiera drzwi i zagląda z piórem w ręku_: __ Zakupiłaś, powiadasz? Ten cały stos? Czy to znowu mój kanareczek pieniądze roztrwonił?
NORA: Robercie, tego roku już możemy sobie chyba pozwolić na małe przyjemności. To przecie pierwsze święta Bożego Narodzenia, w których nie mamy potrzeby odmawiać sobie czegokolwiek.
HELMER: Trwonić jednak nie możemy.
NORA: Ależ, Robercie, trochę możemy już teraz trwonić. Nieprawdaż? Tylko odrobinę. Dostajesz przecie teraz wielką pensyę i zarobisz wiele, wiele pieniędzy.
HELMER: Tak, od Nowego Roku, ale jeszcze całe trzy miesiące czekać musimy na pensyę.
NORA: To nic. Przez ten czas możemy pożyczać.
HELMER: Noro! Zbliża się do niej i chwyta żartem za ucho. Jakaś ty jeszcze ciągle lekkomyślna! Przypuśćmy, żem dziś pożyczył tysiąc marek, a ty je w czasie świąt roztrwonisz i wtem w dzień św. Sylwestra spada mi na głowę cegła i zabija…
NORA _zatykając mu ręką usta_: Wstydź się! Jak możesz takie okropne rzeczy wygadywać.
HELMER: Przypuśćmy jednak, źe się coś takiego zdarzyło — cóż wówczas?
NORA: Gdyby podobne nieszczęście m nie spotkało, to byłoby mi zupełnie obojętnem, czy mam długi czy nie.
HELMER: A ludzie, od których bym pożyczył?
NORA: Któżby o nich myślał? To są przecie obcy.
HELMER: Noro! Noro! Poważnie jednak mówiąc, znasz dobrze moje w tym względzie zasady. Nie robić długów! Nie pożyczać! Coś krępującego i rażącego dostaje się do rodziny, która byt swój oprze na pożyczaniu i długach. Obojeśmy dzielnie dotychczas wytrwali i przetrwamy jeszcze ten krótki czas do przyszłego kwartału.
NORA _idzie ku piecowi_: Dobrze, dobrzej jak sobie życzysz.
HELMER idąc za nią: No no, niechno mój skowronek zaraz skrzydełek nie opuszcza… Jak to? Buzię wyciągasz? _Wyjmuje portmonetkę_: No; co ja tu mieć mogę?
NORA _odwraca się z żywością_: Pieniądze!?
HELMER: Masz je. _Podaje jej kilka banknotów:_ Boże mój, wiem przecie, źe na święta wiele potrzeba.
NORA chodząc po pokoju: Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści. O, dzięki ci, dzięki, Robercie. To mi na długi czas wystarczy.
HELMER: Spodziewam się.
NORA: Tak, tak, na czas długi. Ale teraz chodź i oglądnij wszystko, com zakupiła. A jak tanio! Patrzaj: to nowe ubranko dla Erwina i szabelka. Tu konik i trąba dla Boba. To lalka i łóżeczko dla lalki dla Emmy. To takie skromne, ale ona i tak je zniszczy. Tu mam suknie i chustki dla Heleny i Marianny.
HELMER: A ta paczka, co zawiera?
NORA _z krzykiem_: Nie, Robercie, tego przed wieczorem nie zobaczysz!
HELMER: A, tak. Ale teraz mi powiedz, mała rozrzutnico, czyś też pomyślała o sobie samej?
NORA: Ba, o sobie samej? Ja niczego nie pragnę.
HELMER: No, przecież? Wymień mi coś rozsądnego, cobyś mieć chciała.
NORA: Nie… ja doprawdy… nic mi na myśl nie przychodzi… Ale, wysłuchaj mnie, Robercie…
HELMER: Cóż takiego?
NORA _bawi się jego guzikami_: Jeśli mnie chcesz czemś obdarzyć, to mógłbyś… mógłbyś…
HELMER: No i co takiego?
NORA _prędko_: Mógłbyś mi wiele pieniędzy dać, Robercie, ale tak wiele, ile tylko możesz, a potem.. sama sobie coś za nie sprawię.
HELMER: Ależ, Noro…
NORA: Uczyń to, mój drogi, proszę cię tak bardzo. Zawieszę wówczas pieniądze, w piękny złocony papier owinięte, na choince. Nie będzie to zabawne?
HELMER: Jakto nazywają ptaki, które wszystko rozrzucają?
NORA: Wiem, wiem, lekkomyślnymi kanarkami. Ale ty spełnij mą prośbę, Robercie; będę miała wtedy czas do namysłu, czego mi najbardziej potrzeba. Czy to nie rozsądnie?
HELMER _z uśmiechem_: Zapewne, ale w tym tylko wypadku, gdybyś pieniądze, które ci daję, rzeczywiście mogła zatrzymać i coś sobie za nie kupić. Wszystkoby jednak poszło na dom i na mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, a potem musiałbym znowu wydawać.
NORA: Ależ, Robercie…
HELMER: Czy możesz temu zaprzeczyć, moja kochana? _Obejmuje ją ramieniem_: Mój skowronek jest najmilszem stworzonkiem, ale potrzeba mu ogromnie wiele pieniędzy. Nie do uwierzenia, ile to kosztuje człowieka utrzymanie takiego ptaszka.
NORA: Wstyd doprawdy; jak możesz w ten sposób mówić! Ja oszczędzam doprawdy tyle, ile mogę.
HELMER _z uśmiechem_. Święta prawda; ile tylko możesz, ależ ty wcale nie możesz.
NORA _nuci i uśmiecha się z zadowoleniem_: Hm, Żebyś ty tylko wiedział, Robercie, ile to wydatków my, skowronki i wiewiórki, mamy.
HELMER: Szczególna z ciebie istota. Zupełnie do ojca jesteś podobna. Ciągle myślisz o nabywaniu pieniędzy, ale skoro je dostaniesz, ulatniają się natychmiast i sama potem nie wiesz, na co je wydałaś. Trudno, już jesteś taką. To leży we krwi. Tak, tak, Noro, tego rodzaju rzeczy są dziedziczne.
NORA: Ach, żałuję, żem nie odziedziczyła od ojca niektórych jego przymiotów.
HELMER: A jabym cię nie inną mieć chciał, jak jesteś teraz, mój uroczy, mały skowroneczku. Ale, słuchaj no: przychodzi mi coś na myśl. Ty dziś wyglądasz, jakby to wyrazić, podejrzanie…
NORA: Doprawdy?
HELMER: W samej rzeczy. Popatrz mi prosto w ocży;
NORA _spoglądając na niego_: Cóż?
HELMER _grozi jej palcem_: Czy moja łakotnisia nie zbroiła czego przypadkiem na mieście?
NORA: Broń Boże! Jak możesz w ten sposób o mnie myśleć.
HELMER: Czy łakotnisia doprawdy nie wstępowała do cukierni?
NORA: Nie, zapewniam cię, Robercie…
HELMER: Nie kosztowałaś wcale konfitur?
NORA: Nie, stanowczo nie.
HELMER: Nie brałaś do ust makaroników?
NORA: Nie, Robercie, zaręczam ci… doprawdy…
HELMER: No, no; to przecie żart…
NORA _idzie ku stołowi i na prawo_: Jakżebym cię tak martwić mogła?
HELMER: Wiem o tem, zresztą dałaś mi słowo na to. _Zbliża się do niej:_ Zachowaj swe małe świąteczne tajemnice dla siebie tylko, moja droga. Wyjdą one jeszcze dziś na jaw, skoro choinka zapłonie.
NORA: Czyś też o tem pomyślał, aby doktora Ranka zaprosić?
HELMER: Nie. To zbyteczne; rozumie się samo przez się, źe on z nami będzie przy kolacyi. Zresztą powiem mu to, gdy przyjdzie. Dobrego wina zamówiłem już. Noro, nie uwierzysz, jak mnie dzisiejszy wieczór cieszy.
NORA: I mnie również. A jak się dzieci radować będą, Robercie!
HELMER: To istotnie wielkie szczęście, pomyśleć, że się posiadło pewne, stałe stanowisko i znaczny dochód. Nieprawdaż, że świadomość tego sprawia wielką przyjemność?
NORA: O tak!
HELMER: Czy sobie przypominasz ostatnie święta? Przez całe trzy tygodnie zamykałaś się co wieczora długo po północy, aby przygotować kwiaty na drzewko i inne cacka, któremi miałaś nam zrobić niespodziankę. To był najnudniejszy czas w mem życiu.
NORA: Ja się wcale nie nudziłam.
HELMER z uśmiechem: Wypadło to jednak dość niepocześnie.
NORA: Ach! Chcesz mi znowu dokuczyć. Cóż mogłam na to poradzić, że się tam kot dostał i wszystko porozdzierał?
HELMER: Zapewne nic na to poradzić nie mogłaś, moja biedna, mała Noro. Miałaś najlepsze chęci, aby nam sprawić przyjemność, a to rzecz główna… To jednak dobrze, że te przykre czasy minęły.
NORA: Minęły, Robercie.
HELMER: Już nie mam teraz potrzeby siedzieć w samotności i zanudzać się na śmierć, ani też ty nie będziesz już natężała swych małych ocząt i drobnych, delikatnych rączek.
NORA _klaszcząc w dłonie_: Nieprawdaż, Robercie, że to już niepotrzebne? Ach, jak to wspaniale! Bierze go pod rękę. A teraz ci powiem, jak to my się na przyszłość urządzimy, Robercie. Skoro przeminą święta — _głos dzwonka w przedpokoju_. Ach, tu dzwonią! Porządkuje nieco w pokoju. Prawdopodobnie ktoś przychodzi. To wprost nie do wytrzymania.
HELMER: Dla gości niema mnie w domu, nie zapominaj o tem.
Scena II
_Ciż i Helena._
HELENA _w drzwiach WCHODOWYCH, do Nory_: Jakaś obca pani.
NORA: Proś ją.
HELENA _do Helmera_: Pan doktor również przyszedł.
HELMER. Czy poszedł do mego pokoju?
HELENA: Tak.
_Helmer odchodzi do swego pokoju, Helena wprowadza panią Linden,_
_która ma na sobie strój podróżny i zamyka drzwi za nią._
Scena III
_Nora, Pani Linden._
PANI LINDEN _nieśmiało, nieco się wahając_: Dzień dobry, Noro.
NORA _niepewna_: Dzień dobry…
P. LINDEN: Ty, zdaje się, mnie nie poznajesz…
NORA: Nie, nie wiem… a jednak… zdaje mi się… Porywa się. Jak to! Krystyno?! Czy to ty naprawdę!?
P. LINDEN: Tak, to ja.
NORA: Krystyno! Jakże mogłam cię nie poznać. Ale jak mogłam… Ciszej. Jakeś ty się zmieniła, Krystyno.
P. LINDEN: To prawda. W przeciągu dziewięciu… dziesięciu lat…
NORA: Od tak dawna nie widziałyśmy się? Tak, rzeczywiście. O, ostatnie lat osiem były dla mnie szczęśliwym okresem, wierzaj mi. Więc teraz przybywasz do stolicy? Odbywasz wśród zimy tak daleką podróż. To dzielnie z twej strony.
P. LINDEN: Przybyłam właśnie koleją żelazną.
NORA: Aby się w czasie świąt zabawić, rzecz jasna. Ach, jak to ładnie! Będziemy się starały o rozrywki… Ale rozbierajźe się! Nie zmarzniesz tu przecie. _Pomaga się jej rozebrać_. Tak, dobrze! Usiądźmy teraz wygodnie przy piecu. Nie, ty siadaj w fotelu. Ja usadowię się tu… Bierze jej ręce. Tak teraz stajesz przede mną znowu ze swą dawną miłą twarzą… to było tylko przelotne wrażenie… Zbladłaś jednak nieco, Krystyno… i nieco może zeszczuplałaś.
P. LINDEN: I postarzałam się, Noro, postarzałam bardzo.
NORA: Tak, może trochę, ale tylko nieznacznie. _Zatrzymuje się nagle; poważnie_: Ach, jaka bezmyślna ze mnie istota! Siedzę tu i paplam. Kochana, dobra Krystyno, czy ty mi to przebaczysz?
P. LINDEN: Cóż takiego, Noro?
NORA _ciszej_: Biedna Krystyno, tyś przecie owdowiała!
P. LINDEN: Tak, przed trzema laty. Nora. Wiedziałam o tem dobrze, czytałam w gazecie. Ach wierzaj mi, Krystyno, zamierzałam wówczas niejednokrotnie napisać do ciebie, ale zawsze coś mi stawało na przeszkodzie i tak upłynął czas…
P. LINDEN: Moja droga, to łatwo zrozumieć.
NORA: Nie, Krystyno, to było szkaradnie z mojej strony. Ach ty biedaczko, ileś ty wówczas przejść musiała!… A on, czy ci żadnych środków do życia nie zostawił?
P. LINDEN: Nie.
NORA: I dzieci nie masz?
P. LINDEN: Nie.
ŃORA: I IFAORA. Więc nic?
P. LINDEN. Nawet żadnej troski.
NORA _spoglądając na nią z niedowierzaniem_: Ach, Krystyno, jakże to możliwe?
P. LINDEN _uśmiechając się z goryczą i gładząc jej włosy_. O, to się zdarza czasami, Noro.
NORA: Tak zupełnie sama… Jak straszną jest ta myśl. Ja mam troje najukochańszych dziatek. Nie mogę ci ich teraz pokazać, Wyszły ze służącą na przechadzkę. Ale teraz musisz mi wszystko opowiedzieć.
P. LINDEN: Nie, nie, opowiadaj ty raczej.
NORA: Nie, ty musisz zacząć. Nie chcę dziś być samolubną. Chcę o tobie tylko teraz myśleć. Jedno tylko muszę ci powiedzieć: czy wiesz, jakie szczęście nas w tych dniach spotkało?
P. LINDEN: Nie. Co to takiego?
NORA: Wyobraź sobie, mąż mój został dyrektorem banku akcyjnego.
P. LINDEN: Twój mąż? Ach, to doprawdy wielkie…
NORA: ...bardzo wielkie szczęście, nieprawdaż? Adwokatem być, to chleb tak niepewny, zwłaszcza jeśli się nie chce zajmować innemi sprawami, jak tylko uczciwemi i czystemi; a o innych Robert nawet nie myślał, a ja się z nim w tem zupełnie zgadzam. O, wierzaj mi, my się bardzo tem cieszymy! On już, od Nowego Roku obejmie ten urząd, a wówczas pobierać będzie wielką pensyę i wysokie odsetki. Na przyszłość będziemy mogli żyć zupełnie inaczej, aniżeli dotychczas — zupełnie według upodobania. O, Krystyno, jak swobodną i szczęśliwą się czuję!… To przecie tak przyjemnie mieć dużo pieniędzy i prowadzić wolne od trosk życie. Nieprawdaż?
P. LINDEN: Tak, to bez wątpienia musi być przyjemnie, módz zaspakajać swe potrzeby.
NORA: Nie, nie tylko potrzeby, ale mieć wiele, bardzo wiele pieniędzy.
P. LINDEN z uśmiechem: Noro, Noro, czyś ty jeszcze rozsądku nie nabrała? Za czasów pensyonarskich byłaś wielką rozrzutnicą.
NORA _cicho się śmiejąc_: Tak, to także Robert twierdzi. _Grozi jej palcem_: Ależ _Nora_, _Nora_ nie jest tak lekkomyślną, jak wy mniemacie. O, nam się tak doprawdy nie powodziło, abym trwonić mogła. Musieliśmy oboje pracować.
P. LINDEN: I ty także?
NORA: O tak, robota ręczna: hafty, roboty szydełkowe i tym podobne. Wiesz przecie, że Robert, skorośmy się pobrali, porzucił urząd. Nie miał widoków na awans, a musiał więcej pieniędzy zarabiać, aniżeli przedtem. Więc też w pierwszym roku przepracowywał się okropnie. Jak się zapewne domyślasz, musiał się starać o inne zajęcia dodatkowe i do późna pracować. Tego nadmiaru pracy jednak znieść nie mógł i rozchorował się śmiertelnie. Wówczas lekarze orzekli, że jest koniecznym wyjazd na południe.
P. LINDEN: Tak, przepędziliście wówczas cały rok we Włoszech.
NORA: Tak. Nie łatwą jednak było rzeczą zdecydować się na wyjazd, wierzaj mi. Erwin właśnie wtedy przyszedł na świat, ale wyjechać musieliśmy. Ach, prześliczna to była podróż! Ona to Robertowi życie ocaliła. Pochłonęła jednak olbrzymie pieniądze.
P. LINDEN: Wyobrażam sobie.
NORA: Tysiąc osiemset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek — a to suma wielka.
P. LINDEN: Ale w takim wypadku jest to wielkie szczęście, gdy się ją. posiada.
NORA: Pak, otrzymaliśmy pieniądze od ojca.
P. LINDEN. A tak. Ojciec twój, zdaje się, właśnie wówczas umarł.
NORA: Tak, w tym czasie. I pomyśl sobie, nie mogłam wówczas do niego śpieszyć, aby go doglądać w chorobie. Czekałam z dnia na dzień przyjścia na świat małego Erwina, a przytem musiałam jeszcze być przy mym śmiertelnie chorym Robercie. Mój kochany, dobry ojciec! Nie ujrzałam go już więcej nigdy. Ach, to najcięższy cios, jaki przeżyłam po mem zamąźpójściu.
P. LINDEN: Wiem, żeś bardzo do niego była przywiązaną. A potem wyjechaliście do Włoch.
NORA: Po czterech tygodniach; otrzymaliśmy wówczas pieniądze, a lekarze tak naglili.
P. LINDEN: A mąż twój wrócił zupełnie wyleczony?
NORA: Zdrów, jak ryba.
P. LINDEN: A lekarz?
NORA: Lekarz?
P. LINDEN: Zdaje mi się, iż służąca mówiła, źe ten pan, który razem zemną tu przyszedł, jest lekarzem.
NORA: Tak, to doktor Rank. Ale on tu nie przychodzi w roli lekarza; to nasz najlepszy przyjaciel i codzienny gość. Nie, Robert od tego czasu wcale nie chorował. Dzieci są także silne i zdrowe, a ja nie mniej od nich. _Podskakuje i uderza w dłonie:_ Ach Boże! Krystyno, to rzecz przepiękna, żyć i być szczęśliwą… Ale to doprawdy niegodziwie z mej; strony! Rozmawiam tylko o swych własnych stosunkach! _Siada na krześle tuż obok niej i kładzie ręce na Krystyny kolanach._ Nie bierz mi tego za złe!… Czy to prawda, żeś nie cierpiała swego męża? Pocóżeś za niego wyszła?
P. LINDEN: Matka moja jeszcze żyła, była chorą i bez środków, a przytem musiałam myśleć o dwóch młodszych braciach. Uważałam to tedy za swój obowiązek, przystać na jego żądania.
NORA: Tak, tak, masz słuszność. Był więc wówczas bogatym?
P. LINDEN: Sądząc, że był bardzo zamożnym. Ale interesa jego były niepewne, a po śmierci jego wszystko runęło, tak że i śladu nie zostało.
NORA: A wówczas?
P. LINDEN: Próbowałam źałożyć sklepik, potem szkółkę, robiłam, co mogłam. Ostatnie trzy lata były dla mnie jednym długim dniem pracy, bez wytchnienia, a teraz dzień ten już przeszedł, Noro. Moja biedna matka niczego już nie potrzebuje, bo spoczywa w grobie, chłopcy również wyrośli i mogą sobie sami radzić.
NORA: Musisz się czuć swobodniejszą…
P. LINDEN: Nie, Noro, czuję tylko niewypowiedzianą pustkę około siebie. Nie mieć nikogo, komuby można swe życie poświęcić! _Wstaje z niepokojem_: Toteż nie mogłam w małej, zapadłej mieścinie wytrzymać. Tu musi być łatwiej coś znaleść, coby zajęło człowieka i myśl zaprzątnęło. Czułabym się niewymownie szczęśliwą, gdybym mogła dostać stałe zajęcie, jakąś pracę biurową.
NORA: Ależ, Krystyno, to okropnie wytęża, a ty tak mizernie wyglądasz. Byłoby dla ciebie daleko lepiej, gdybyś się do wód dostać mogła.
P. LINDEN _idąc ku oknu_: Nie mam, Noro, ojca, któryby mnie zaopatrzył w pieniądze.
NORA _wstaje_: O, nie bierz mi tego za złe!
P. LIDEN _idzie ku niej_: Nie to, ja raczej powinnam cię o wyrozumiałość prosić, kochana Noro. Najgorszą stroną mego położenia jest to, że mnie ono goryczą napełnia. Nie posiadam nikogo, dla kogobym pracować mogła, a jednak jestem zmuszoną zawsze i bez wytchnienia pracować. Żyć się przecie musi i tak się wpada w samolubstwo. Gdyś mi opowiadała o szczęśliwej zmianie waszych stosunków — czy uwierzysz mi — cieszyłam się więcej z własnej, jak z waszej przyczyny. Nora. Jak to?… Rozumiem już. Sądzisz, że Robert będzie mógł dla ciebie coś uczynić.
P. LINDEN: Tak, myślałam o tern.
NORA: Powinien też to uczynić, kochana Krystyno. Pozostaw to tylko mnie, tak go zręcznie usidlę, nasunę mu myśl czegoś miłego, aby go pozyskać. Tak bym ci przysługę wyświadczyć chciała.
P. LINDEN: Jak to ładnie z twej strony, że się z taką gorliwością mną zajmujesz — podwójna w tem zasługa, ponieważ sama znasz tak mało trosk i kłopotów życia.
NORA: Ja? Ja miałabym mało znać?…
P. LINDEN _z uśmiechem_: Mój miły Boże, ta odrobina robót ręcznych i tym podobnych… Dzieckiem jesteś jeszcze, Noro.
NORA _kręci głowa i chodzi po pokoju:_ Nie mów tego z taką pewnością.
P. LINDEN: Tak?
NORA: Podobnie jak inni, sądzisz, że do czegoś poważniejszego nie jestem zdolną…
P. LINDEN: No, no…
NORA: …żem nie doświadczyła złości tego świata.
P. LINDEN: Droga Noro, opowiedziałaś mi właśnie o wszystkich dolegliwościach, jakich doznałaś.
NORA: Ba — o małych! Ciszej. Wielkie pominęłam milczeniem.
P. LINDEN. Wielkie? Co przez to rozumiesz?
NORA: Spoglądasz na mnie z takiem niedowierzaniem, Krystyno, nie powinnaś tego czynić. Dumną jesteś z tego, żeś tak ciężko i tak długo pracowała dla swej matki.
P. LINDEN: Z niedowierzaniem? Bynajmniej. Ale to jest prawdą: dumną jestem i szczęśliwą z tego, że zdołałam zgotować matce mej spokojny schyłek życia.
NORA: Dumną jesteś także z tego, coś dla braci swych uczyniła.
P. LINDEN: Zdaje mi się, że mam prawo do tego.
NORA: I ja tak sądzę; ale teraz ci powiem coś, Krystyno: i mnie wolno z pewnych powodów czuć się szczęśliwą i dumną.
P. LINDEN: Nie wątpię o tem, ale jak to rozumiesz?
NORA: Nie tak głośno. Zważ tylko, gdyby to Robert usłyszał! Za żadną cenę, nie może on — nie może nikt o tem się dowiedzieć, Krystyno, nikt, prócz ciebie.
P. LINDEN: Ale o czemźe?
NORA: Chodź bliżej. Sadowi ja obok siebie na kanapce. Tak… i ja mam prawo się czuć szczęśliwą i dumną… Ja to ocaliłam Robertowi życie.
P. LINDEN: Ocaliłaś życie? W jaki sposób?
NORA: Opowiadałam ci o naszej włoskiej podróży. Bez niej byłby Robert zginął…
P. LINDEN: No tak, ojciec dał ci potrzebną kwotę…
NORA _uśmiechając się_: Tak, w to wierzy nie tylko Robert, ale i wszyscy inni; wszakże…
P. LINDEN: Wszakże?
NORA: Ojciec jednego grosza nam nie dał. Ja to dostarczyłam pieniędzy.
P. LINDEN: Ty, tak wielkiej sumy?
NORA: Tysiąc ośmset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek. Cóż ty na to?
P. LINDEN: Jakimże sposobem? Czyś wygrała na loteryi?
NORA _lekceważąco_: Na loteryi? _Z niechęcią_: Cóżby w tem było nadzwyczajnego?
P. LINDEN. Skądźeś je wzięła?
NORA _nucąc tajemniczo i uśmiechając się:_ Hm! Tra-la-la-la.
P. LINDEN: Pożyczyć przecie nie mogłaś.
NORA: Nie? Dlaczegożby nie?
P. LINDEN: Nie, bo żona bez pozwolenia męża nie może zaciągnąć tak znacznego długu.
NORA _wstrząsając głową_: Ach! jeśli jednak ta żona zna się cokolwiek na interesach i przytem roztropnie do dzieła się zabiera, wówczas…
P. LINDEN: Ależ, Noro, ja wcale nie pojmuję…
NORA: Możesz nie pojmować. Nie powiedziałam przecie, żem pieniędzy pożyczyła; mogłam je także w inny sposób dostać. Rzuca się znowu na kanapę. Mogłam je otrzymać od któregoś wielbiciela. Gdy się wygląda dość znośnie, jak ja…
P. LINDEN: Jesteś nierozsądna.
NORA: A ty zapewne ogromnie ciekawą, Krystyno…
P. LINDEN: SŁUCHAJNO, moja droga, czyś ty tu przypadkiem nie popełniła jakiej niedorzeczności?
NORA _prostuje się_: Jeśli niedorzecznością jest, ocalić mężowi życie?…
P. LINDEN: Niedorzecznością wydaje mi się, iż bez jego wiedzy…
NORA: Ależ on nie mógł o niczem wiedzieć! Mój Boże! czy ty tego pojąć nie możesz, źe on nie powinien był nawet się domyśleć, co mu zagraża. Tylko mnie samej wyjawili lekarze, źe życie jego jest w niebezpieczeństwie i że jedynie pobyt na południu ocalić go może. Czy sądzisz, że nie kusiłam się o inne sposoby? Przedstawiałam mu, jakbym się cieszyła, gdybym jak inne panie, mogła odbyć podróż za granicę, płakałam i błagałam go, aby uwzględnił, w jakim się znajduje stanie, mówiłam, źe obowiązkiem jego jest zaspokoić moje życzenie, a później napomknęłam o tern, źe może zaciągnąć pożyczkę. Ale wówczas uniósł się gniewem i oświadczył mi, źe jestem lekkomyślną i źe obowiązkiem jego, jako męża jest nie zważać na me kaprysy i zachcianki — tak zdaje mi się, wyraził się. Tak, to prawda, myślałam, ale ocalonym być musisz, i wówrczas poradziłam sobie.
P. LINDEN: A nie dowiedział się mąż twój od ojca, źe pieniądze nie od niego pochodzą?
NORA: Nie, nigdy. Ojciec właśnie wtedy umarł. Nosiłam się z zamiarem, aby go wtajemniczyć w całą sprawę i prosić go o dochowanie tajemnicy, ale że był tak chorym, niepodobna było to uczynić.
P. LINDEN: I nie zwierzyłaś się potem nigdy mężowi?
NORA: Na miłość boską, jak możesz to przypuszczać. On, który jest pod tym względem tak nieugiętym… A przytem… Robert ze swą godnością męską… jakby przykrą i upokarzającą była dla niego świadomość, źe mi cokolwiek zawdzięcza. Toby nasz wzajemny stosunek zupełnie oziębiło i nasze piękne, szczęśliwe gniazdko nie byłoby tem, czem jest teraz.
P. LINDEN: Więc mu nigdy tego nie powiesz?
NORA _namyśla się; z półuśmiechem_: Owszem — kiedyś może — po wielu latach, gdy już nie będę tak ładną, jak teraz. Nie śmiej się tylko ze mnie. Rozumiem naturalnie, gdy już Robert nie będzie tak do mnie lgnął jak teraz, gdy nie będzie już znajdował przyjemności w podziwianiu mnie, gdy tańczę, przebieram się lub deklamuję. Wówczas będzie dobrze mieć coś w odwodzie. _Przerywając:_ Nonsens! Ta pora nigdy nie nadejdzie — I cóż ty na moją tajemnicę, Krystyno? Czy i ja nie mogę się na coś przydać? Wierzaj mi też, że mię ta sprawa wielu kłopotów nabawiła. Nie byłe to doprawdy łatwo w swoim czasie zadość uczynić zobowiązaniom. W interesach, jak może wiesz, istnieje ponadto coś, co się wypłata i odsetkami zowie — o dopełnienie tego tak trudno! Musiałam tedy tu i ówdzie, gdzie tylko mogłam, oszczędzać. Z pieniędzy na gospodarstwo i przeznaczonych nie mogłam nic odłożyć, ponieważ Robert musiał przecie dobrze żyć. Nie mogłam także dzieci zbyt ubogo ubierać i wszystko, co na ten cel dostawałam, musiałam wydawać. Słodkie, kochane dziateczki!…
P. LINDEN: Musiałaś więc własne potrzeby ograniczyć, biedna Noro.
NORA: Oczywiście. Mnie to było najłatwiej. Zawsze, gdy mi Robert dawał pieniądze na nowe suknie i inne drobiazgi, nie wydawałam nigdy więcej, jak połowę; kupowałam zawsze najskromniejsze i najtańsze materye. Prawdziwem szczęściem to mogę nazwać, że mi ze wszystkiem tak dobrze do twarzy, bo Robert nic nie zauważył. Niejednokrotnie jednak było mi to tak ciężko, bo to przecie przyjemnie, wykwintnie się nosić. Nieprawdaż?
P. LINDEN: O tak!
NORA: Miałam jednak i inne jeszcze źrodła dochodu. Poprzedniej zimy na przykład udało mi się dla pewnej gazety przetłumaczyć jakiś romans — oczywiście pod pseudonimem. Zamykałam się wówczas co wieczora i pisywałam do późna w nocy. Ach, bywałam czasami tak znużona, przyjemność mi jednak to sprawiało, tak pracować i zarabiać pieniądze. Doznawałam prawie uczucia, że jestem mężczyzną.
P. LINDEN: Ileźeś z tego długu wypłaciła?
NORA: Dokładnie tego oznaczyć nie mogę. Przy takich sprawach, widzisz, trudno zachować wszystko w porządku. Wiem tylko tyle, żem wszystko oddawała, com zebrać mogła. Czasami nie mogłam sobie rady dać. Uśmiecha się. Wówczas siadałam tu i wyobrażałam sobie, że jakiś stary, bogaty pan się we mnie zakochał…
P. LINDEN: Co!?… Jaki pan?…
NORA: At głupstwo!… Że teraz właśnie rozstał się z życiem — i że skoro testament jego otworzono, było tam wypisane wielkiemi zgłoskami: _Wszystkie moje pieniądze mają natychmiast w gotówce być wypłacone uroczej pani Norze Helmer._
P. LINDEN: Ależ kochana Noro, cóż to za pan?
NORA: Mój Boże, czy ty tego pojąć nie możesz? Ten stary pan wcale nie istnieje; myślałam tylko i marzyłam o tern, nie wiedząc skąd mam wziąć pieniądze. Ale dajmy mu spokój; stary nudziarz m o że sobie być, gdzie mu się żywnie podoba, zależy mi zarówno na jego testamencie, jak na nim samym. Jestem już wolną od wszelkich trosk. _Podskakuje_. Ach Boże! Krystyno, co to za miła myśl. Wolna od trosk! Być wolną od trosk, zupełnie oswobodzoną i módz się bawić i broić z dziećmi; mieć dom wygodnie i ze smakiem urządzony, jak sobie Robert tego życzy… Wkrótce powróci wiosna ze swem błękitnem niebem; może będziemy mogli odbyć jaką małą podróż, może znowu zobaczę morze… Ach tak to rzecz przepyszna żyć i być szczęśliwą!
_W przedpokoju odzywa się głos dzwonka_.
P. LINDEN podnosząc się: Dzwonią, może będzie lepiej, gdy odejdę.
NORA: O nie, zostań, tu z pewnością nikt nie przyjdzie; wizyta zapewne do Roberta.
Scena IV
_Ciż, Helena, potem Günter._
HELENA _we drzwiach_: Przepraszam, pan jakiś pragnie się widzieć z panem Helmerem.
NORA: Z panem dyrektorem banku, chcesz powiedzieć?
HELENA: Tak, z panem dyrektorem, ale nie wiedziałam czy mam prosić, doktor jest tam przecie…
NORA: Co to za pan?
GÜNTER _we drzwiach_: To ja, łaskawa pani. Helena wychodzi.
_P. Linden uderzona jego widokiem, odwraca się ku oknu._
NORA _postępuje kilka kroków na jego spotkanie; zmieszana, półgłosem_: Pan? Cóż to ma znaczyć? O czem pan chcesz z moim mężem mówić?
GÜNTER: O sprawach bankowych — pod pewnym względem. Mam mały urząd w banku akcyjnym, a mąż pani, jak słyszałem, ma zostać naszym zwierzchnikiem.
NORA: Chodzi więc tylko o?…
GÜNTER: …tylko o nudne interesy, łaskawa pani, o nic zresztą.
NORA: Zechciej pan tedy być tak dobrym i potrudzić się tam do kantoru.
_Günter wychodzi: Nora żegna go obojętnie, zamykając za nim drzwi wchodowe; podchodzi następnie do pieca i wpatruje się w ogień._
Scena V
_Nora, pani Linden._
P. LINDEN: Noro, co to za jeden?
NORA: Niejaki pan Günter, obrońca prawny.
P. LINDEN: Więc on to był rzeczywiście.
NORA: Czy go znasz?
P. LINDEN: Znałam go niegdyś, przed wielu laty. Zastępował u nas przez dłuższy czas adwokata.
NORA: Właśnie.
P. LINDEN: jak on się zmienił!
NORA: Był bardzo nieszczęśliwym w małżeństwie.
P. LINDEN: A teraz jest wdowcem?
NORA: Z cala gromadą dzieci. …Tak, teraz się pali. _Zamyka drzwiczki od pieca i odsuwa nieco na stronę fotel na biegunach_.
P. LINDEN: Zajmuje się — jak powiadają — wszelkiego rodzaju interesami?
NORA: Tak? Możliwe… Nie wiem… Ale nie myślmy o interesach, to takie nudne.
Scena VI
_Ciż, Rank wychodzi z pokoju Helmera._
_Rank jeszcze w drzwiach mówi do osoby za scena_: Nie, nie, nie chcę przeszkadzać, wejdę lepiej na chwilę do twej Żony. _Zamyka drzwi i spostrzega panią Linden_: O, przepraszam, czy nie przeszkadzam?
NORA: Nie, wcale nie. Przedstawia. Pan doktor Rank — pani Linden.
RANK: A tak! Nazwisko, które się często w tye w domu słyszy. Zdaje mi się, żem panią wyminął przedtem na schodach.
P. LINDEN: Tak, szłam bardzo powoli, męczy mnie stąpanie po schodach.
RANK: Zapewne cierpienie wewnętrzne.
P. LINDEN: Raczej wyczerpanie sił.
RANK: Zresztą nic? Zapewne przyjechała pani, aby się wyleczyć w czasie świąt.
P. LINDEN: Przybyłam tu, aby szukać zajęcia.
RANK: Czy to ma być środek na wyczerpanie sił?
P. LINDEN: Muszę żyć, panie doktorze.
RANK: Tak, to powszechne mniemanie, że się żyć i musi.
NORA: Przecie i pan, doktorze, żyć jeszcze pragniesz…
RANK: Bez wątpienia pragnę tego. Jakkolwiek jestem nędzarzem, chciałbym jednak jak najdłużej znosić i męki, a wszyscy moi pacyenci żywią to samo życzenie, zarówno oni, jak kalecy duchowi. Jest tam teraz właśnie u Roberta taki moralny inwalida.
P. LINDEN _półgłosem_: A!!
NORA: Kogo pan masz na myśli?
RANK: Niejakiego Güntera, byłego adwokata, zupełnie paniom nieznana osobistość, do głębi zepsuta… I on także zaczął, jakby o czemś bardzo ważnem, bredzić, że żyć musi.
NORA: Tak? O czem to chciał z Robertem mówić?
RANK: Nie wiem, doprawdy; słyszałem tylko tyle, że to w sprawie banku akcyjnego.
NORA: Nie wiedziałam, źe Günt… źe ten pan Günter ma coś wspólnego z bankiem akcyjnym.
RANK: Ma tam coś w rodzaju urzędu. Do pani Linden. Nie wiem, czy i w stronach pani istnieje ten gatunek ludzi, którzy wszędzie spluwają, aby siać moralną zgniliznę i zarażać podatne do tego osobniki. Ludzie zdrowi odgrywają tylko rolę widzów.
P. LINDEN: Ostatecznie i oni, jako chorzy, starań wymagają.
RANK _wzruszając ramionami_: Otóż to właśnie; dzięki tym względom staje się całe społeczeństwo szpitalem.
_Nora zatopiona we własnych myślach, wybucha cichym śmiechem i klaszcze w ręce._
RANK: Z czegóż się pani śmieje? Czy wie pani, co to jest społeczeństwo?
NORA: Cóż mnie nudne społeczeństwo obchodzi. Śmiałam się z czegoś zupełnie innego, czegoś niezmiernie komicznego. Powiedz mi pan, panie doktorze, ci wszyscy, którzy teraz w banku akcyjnym zajmują jakiś urząd, stają się teraz od Roberta zależnymi?
RANK: Czy się to pani tak bardzo komicznem wydaje?
NORA _uśmiecha się i nuci_: Daj mi pan spokój. _Przechadza się po pokoju_: Tak, myśl, że m y — że Robert wywiera teraz tak wielki wpływ na wielu ludzi, sprawia mi rzeczywiście ogromne zadowolenie. _Wybiera torebkę z kieszeni:_ Doktorze, pozwoli pan makaronika?
RANK: Eee! Makaroniki! Sądziłem, że to tu owoc zakazany.
NORA: Tak… ale to Krystyna mnie nimi obdarzyła.
P. LINDEN: Ja kto? Ja?
NORA: No, no, no, nie rób tak trwożnej miny. Nie mogłaś przecie wiedzieć, źe Robert mi ich zakazał. Obawia się mianowicie ich szkodliwego wpływu na zęby. Ale — ba — jeden raz!… Nieprawdaż, doktorze? Bądź pan tak dobrym. _Wkłada mu makaronik do ust._ I ty także, Krystyno. I ja również jeden zjem, tylko jeden mały, co najwyżej dwa. _Chodzi znowu po pokoju_. Tak, jestem teraz doprawdy zupełnie, niewymownie szczęśliwą. Jednej tylko jeszcze rzeczy pragnęłabym z całej duszy.
RANK: No i czegóż to?
NORA: Chciałabym coś powiedzieć, ale tak, aby Robert to słyszał.
RANK: Dlaczegóż pani nie powie?
NORA: Bo mi nie wolno — .to tak brzydko brzmi.
P. LINDEN: Brzydko?
RANK: Wówczas to zbyteczne… Ale nam pani przecie może… Coź to jednak jest takiego, coby pani w obecności Helmera chętnie?… No?
NORA: Chciałabym raz tak prosto z serca zawołać: _Do stu piorunów!!_
RANK: Co za szaleństwo!
P.
_Rzecz dzieje się w mieszkaniu Helmerów. Pokój bez zbytku, lecz wygodnie i ze smakiem urządzony. Jedne drzwi w głębi po prawej stronie prowadzą do przedpokoju; drugie po stronie lewej do gabinetu Helmera. Pomiędzy drzwiami fortepian. W środku ściany na lewo drzwi i nieco dalej ku przodowi okno. W pobliżu okna okrągły stół z fotelem i małą sofką. W ścianie po stronie prawej, nieco w głębi drzwi. Przy tej samej ścianie, bliżej sceny, piec fajansowy; przed piecem kilka foteli i jeden na biegunach. Miedzy piecem a drzwiami bocznemi, mały stolik. Na ścianach miedzioryty. Szafka z porcelana i figurkami. Szafka z książkami w ozdobnej oprawie. Na posadzce dywan. W piecu pali się ogień. Zima._
Scena I
_Nora, Posłaniec, Helena, potem Helmer._
_W przedpokoju głos dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi. Nora wchodzi do pokoju, nucąc z zadowoleniem. Ma na sobie suknie wierzchne i mnóstwo pakunków w rękach, kładzie je na stoliku na prawo; drzwi za sobą zostawia otwarte, widać przez nie posłańca, niosącego choinkę i kosz, wszystko to oddaje służącej, która drzwi otworzyła._
NORA: Ukryj dobrze drzewko, Heleno, by go dzieci przed wieczorem nie zobaczyły, zanim będzie ubrane. _Do posłańca, dobywając portmonetki_: Ile się należy?
POSŁANIEC: Pięćdziesiąt fenigów.
NORA: To znaczy marka… Nie, weźcie wszystko.
_Posłaniec dziękuje i odchodzi. Nora zamyka drzwi za nim i śmiejąc się z zadowolenia, rozbiera się. Wybiera potem z kieszeni torebkę z makaronikami i zjada kilka. Postępuje następnie ostrożnie ku drzwiom pokoju męża i nasłuchuje. Tak, jest w domu. Nuci znowu i idzie ku stołowi na prawo._
HELMER ze swego pokoju: Czy to mój skowronek tam się trzepoce?
NORA zajeta otwieraniem paczek: Tak.
HELMER: Więc to moja wiewióreczka tam się krząta?
NORA: Tak.
HELMER: Kiedyś wróciła do domu?
NORA: W tej chwili. _Chowa torebkę z makaronikami do kieszeni i obciera usta:_ Chodźno, Robercie i zobacz, com zakupiła.
HELMER: Nie przeszkadzaj mi. _Po chwili otwiera drzwi i zagląda z piórem w ręku_: __ Zakupiłaś, powiadasz? Ten cały stos? Czy to znowu mój kanareczek pieniądze roztrwonił?
NORA: Robercie, tego roku już możemy sobie chyba pozwolić na małe przyjemności. To przecie pierwsze święta Bożego Narodzenia, w których nie mamy potrzeby odmawiać sobie czegokolwiek.
HELMER: Trwonić jednak nie możemy.
NORA: Ależ, Robercie, trochę możemy już teraz trwonić. Nieprawdaż? Tylko odrobinę. Dostajesz przecie teraz wielką pensyę i zarobisz wiele, wiele pieniędzy.
HELMER: Tak, od Nowego Roku, ale jeszcze całe trzy miesiące czekać musimy na pensyę.
NORA: To nic. Przez ten czas możemy pożyczać.
HELMER: Noro! Zbliża się do niej i chwyta żartem za ucho. Jakaś ty jeszcze ciągle lekkomyślna! Przypuśćmy, żem dziś pożyczył tysiąc marek, a ty je w czasie świąt roztrwonisz i wtem w dzień św. Sylwestra spada mi na głowę cegła i zabija…
NORA _zatykając mu ręką usta_: Wstydź się! Jak możesz takie okropne rzeczy wygadywać.
HELMER: Przypuśćmy jednak, źe się coś takiego zdarzyło — cóż wówczas?
NORA: Gdyby podobne nieszczęście m nie spotkało, to byłoby mi zupełnie obojętnem, czy mam długi czy nie.
HELMER: A ludzie, od których bym pożyczył?
NORA: Któżby o nich myślał? To są przecie obcy.
HELMER: Noro! Noro! Poważnie jednak mówiąc, znasz dobrze moje w tym względzie zasady. Nie robić długów! Nie pożyczać! Coś krępującego i rażącego dostaje się do rodziny, która byt swój oprze na pożyczaniu i długach. Obojeśmy dzielnie dotychczas wytrwali i przetrwamy jeszcze ten krótki czas do przyszłego kwartału.
NORA _idzie ku piecowi_: Dobrze, dobrzej jak sobie życzysz.
HELMER idąc za nią: No no, niechno mój skowronek zaraz skrzydełek nie opuszcza… Jak to? Buzię wyciągasz? _Wyjmuje portmonetkę_: No; co ja tu mieć mogę?
NORA _odwraca się z żywością_: Pieniądze!?
HELMER: Masz je. _Podaje jej kilka banknotów:_ Boże mój, wiem przecie, źe na święta wiele potrzeba.
NORA chodząc po pokoju: Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści. O, dzięki ci, dzięki, Robercie. To mi na długi czas wystarczy.
HELMER: Spodziewam się.
NORA: Tak, tak, na czas długi. Ale teraz chodź i oglądnij wszystko, com zakupiła. A jak tanio! Patrzaj: to nowe ubranko dla Erwina i szabelka. Tu konik i trąba dla Boba. To lalka i łóżeczko dla lalki dla Emmy. To takie skromne, ale ona i tak je zniszczy. Tu mam suknie i chustki dla Heleny i Marianny.
HELMER: A ta paczka, co zawiera?
NORA _z krzykiem_: Nie, Robercie, tego przed wieczorem nie zobaczysz!
HELMER: A, tak. Ale teraz mi powiedz, mała rozrzutnico, czyś też pomyślała o sobie samej?
NORA: Ba, o sobie samej? Ja niczego nie pragnę.
HELMER: No, przecież? Wymień mi coś rozsądnego, cobyś mieć chciała.
NORA: Nie… ja doprawdy… nic mi na myśl nie przychodzi… Ale, wysłuchaj mnie, Robercie…
HELMER: Cóż takiego?
NORA _bawi się jego guzikami_: Jeśli mnie chcesz czemś obdarzyć, to mógłbyś… mógłbyś…
HELMER: No i co takiego?
NORA _prędko_: Mógłbyś mi wiele pieniędzy dać, Robercie, ale tak wiele, ile tylko możesz, a potem.. sama sobie coś za nie sprawię.
HELMER: Ależ, Noro…
NORA: Uczyń to, mój drogi, proszę cię tak bardzo. Zawieszę wówczas pieniądze, w piękny złocony papier owinięte, na choince. Nie będzie to zabawne?
HELMER: Jakto nazywają ptaki, które wszystko rozrzucają?
NORA: Wiem, wiem, lekkomyślnymi kanarkami. Ale ty spełnij mą prośbę, Robercie; będę miała wtedy czas do namysłu, czego mi najbardziej potrzeba. Czy to nie rozsądnie?
HELMER _z uśmiechem_: Zapewne, ale w tym tylko wypadku, gdybyś pieniądze, które ci daję, rzeczywiście mogła zatrzymać i coś sobie za nie kupić. Wszystkoby jednak poszło na dom i na mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, a potem musiałbym znowu wydawać.
NORA: Ależ, Robercie…
HELMER: Czy możesz temu zaprzeczyć, moja kochana? _Obejmuje ją ramieniem_: Mój skowronek jest najmilszem stworzonkiem, ale potrzeba mu ogromnie wiele pieniędzy. Nie do uwierzenia, ile to kosztuje człowieka utrzymanie takiego ptaszka.
NORA: Wstyd doprawdy; jak możesz w ten sposób mówić! Ja oszczędzam doprawdy tyle, ile mogę.
HELMER _z uśmiechem_. Święta prawda; ile tylko możesz, ależ ty wcale nie możesz.
NORA _nuci i uśmiecha się z zadowoleniem_: Hm, Żebyś ty tylko wiedział, Robercie, ile to wydatków my, skowronki i wiewiórki, mamy.
HELMER: Szczególna z ciebie istota. Zupełnie do ojca jesteś podobna. Ciągle myślisz o nabywaniu pieniędzy, ale skoro je dostaniesz, ulatniają się natychmiast i sama potem nie wiesz, na co je wydałaś. Trudno, już jesteś taką. To leży we krwi. Tak, tak, Noro, tego rodzaju rzeczy są dziedziczne.
NORA: Ach, żałuję, żem nie odziedziczyła od ojca niektórych jego przymiotów.
HELMER: A jabym cię nie inną mieć chciał, jak jesteś teraz, mój uroczy, mały skowroneczku. Ale, słuchaj no: przychodzi mi coś na myśl. Ty dziś wyglądasz, jakby to wyrazić, podejrzanie…
NORA: Doprawdy?
HELMER: W samej rzeczy. Popatrz mi prosto w ocży;
NORA _spoglądając na niego_: Cóż?
HELMER _grozi jej palcem_: Czy moja łakotnisia nie zbroiła czego przypadkiem na mieście?
NORA: Broń Boże! Jak możesz w ten sposób o mnie myśleć.
HELMER: Czy łakotnisia doprawdy nie wstępowała do cukierni?
NORA: Nie, zapewniam cię, Robercie…
HELMER: Nie kosztowałaś wcale konfitur?
NORA: Nie, stanowczo nie.
HELMER: Nie brałaś do ust makaroników?
NORA: Nie, Robercie, zaręczam ci… doprawdy…
HELMER: No, no; to przecie żart…
NORA _idzie ku stołowi i na prawo_: Jakżebym cię tak martwić mogła?
HELMER: Wiem o tem, zresztą dałaś mi słowo na to. _Zbliża się do niej:_ Zachowaj swe małe świąteczne tajemnice dla siebie tylko, moja droga. Wyjdą one jeszcze dziś na jaw, skoro choinka zapłonie.
NORA: Czyś też o tem pomyślał, aby doktora Ranka zaprosić?
HELMER: Nie. To zbyteczne; rozumie się samo przez się, źe on z nami będzie przy kolacyi. Zresztą powiem mu to, gdy przyjdzie. Dobrego wina zamówiłem już. Noro, nie uwierzysz, jak mnie dzisiejszy wieczór cieszy.
NORA: I mnie również. A jak się dzieci radować będą, Robercie!
HELMER: To istotnie wielkie szczęście, pomyśleć, że się posiadło pewne, stałe stanowisko i znaczny dochód. Nieprawdaż, że świadomość tego sprawia wielką przyjemność?
NORA: O tak!
HELMER: Czy sobie przypominasz ostatnie święta? Przez całe trzy tygodnie zamykałaś się co wieczora długo po północy, aby przygotować kwiaty na drzewko i inne cacka, któremi miałaś nam zrobić niespodziankę. To był najnudniejszy czas w mem życiu.
NORA: Ja się wcale nie nudziłam.
HELMER z uśmiechem: Wypadło to jednak dość niepocześnie.
NORA: Ach! Chcesz mi znowu dokuczyć. Cóż mogłam na to poradzić, że się tam kot dostał i wszystko porozdzierał?
HELMER: Zapewne nic na to poradzić nie mogłaś, moja biedna, mała Noro. Miałaś najlepsze chęci, aby nam sprawić przyjemność, a to rzecz główna… To jednak dobrze, że te przykre czasy minęły.
NORA: Minęły, Robercie.
HELMER: Już nie mam teraz potrzeby siedzieć w samotności i zanudzać się na śmierć, ani też ty nie będziesz już natężała swych małych ocząt i drobnych, delikatnych rączek.
NORA _klaszcząc w dłonie_: Nieprawdaż, Robercie, że to już niepotrzebne? Ach, jak to wspaniale! Bierze go pod rękę. A teraz ci powiem, jak to my się na przyszłość urządzimy, Robercie. Skoro przeminą święta — _głos dzwonka w przedpokoju_. Ach, tu dzwonią! Porządkuje nieco w pokoju. Prawdopodobnie ktoś przychodzi. To wprost nie do wytrzymania.
HELMER: Dla gości niema mnie w domu, nie zapominaj o tem.
Scena II
_Ciż i Helena._
HELENA _w drzwiach WCHODOWYCH, do Nory_: Jakaś obca pani.
NORA: Proś ją.
HELENA _do Helmera_: Pan doktor również przyszedł.
HELMER. Czy poszedł do mego pokoju?
HELENA: Tak.
_Helmer odchodzi do swego pokoju, Helena wprowadza panią Linden,_
_która ma na sobie strój podróżny i zamyka drzwi za nią._
Scena III
_Nora, Pani Linden._
PANI LINDEN _nieśmiało, nieco się wahając_: Dzień dobry, Noro.
NORA _niepewna_: Dzień dobry…
P. LINDEN: Ty, zdaje się, mnie nie poznajesz…
NORA: Nie, nie wiem… a jednak… zdaje mi się… Porywa się. Jak to! Krystyno?! Czy to ty naprawdę!?
P. LINDEN: Tak, to ja.
NORA: Krystyno! Jakże mogłam cię nie poznać. Ale jak mogłam… Ciszej. Jakeś ty się zmieniła, Krystyno.
P. LINDEN: To prawda. W przeciągu dziewięciu… dziesięciu lat…
NORA: Od tak dawna nie widziałyśmy się? Tak, rzeczywiście. O, ostatnie lat osiem były dla mnie szczęśliwym okresem, wierzaj mi. Więc teraz przybywasz do stolicy? Odbywasz wśród zimy tak daleką podróż. To dzielnie z twej strony.
P. LINDEN: Przybyłam właśnie koleją żelazną.
NORA: Aby się w czasie świąt zabawić, rzecz jasna. Ach, jak to ładnie! Będziemy się starały o rozrywki… Ale rozbierajźe się! Nie zmarzniesz tu przecie. _Pomaga się jej rozebrać_. Tak, dobrze! Usiądźmy teraz wygodnie przy piecu. Nie, ty siadaj w fotelu. Ja usadowię się tu… Bierze jej ręce. Tak teraz stajesz przede mną znowu ze swą dawną miłą twarzą… to było tylko przelotne wrażenie… Zbladłaś jednak nieco, Krystyno… i nieco może zeszczuplałaś.
P. LINDEN: I postarzałam się, Noro, postarzałam bardzo.
NORA: Tak, może trochę, ale tylko nieznacznie. _Zatrzymuje się nagle; poważnie_: Ach, jaka bezmyślna ze mnie istota! Siedzę tu i paplam. Kochana, dobra Krystyno, czy ty mi to przebaczysz?
P. LINDEN: Cóż takiego, Noro?
NORA _ciszej_: Biedna Krystyno, tyś przecie owdowiała!
P. LINDEN: Tak, przed trzema laty. Nora. Wiedziałam o tem dobrze, czytałam w gazecie. Ach wierzaj mi, Krystyno, zamierzałam wówczas niejednokrotnie napisać do ciebie, ale zawsze coś mi stawało na przeszkodzie i tak upłynął czas…
P. LINDEN: Moja droga, to łatwo zrozumieć.
NORA: Nie, Krystyno, to było szkaradnie z mojej strony. Ach ty biedaczko, ileś ty wówczas przejść musiała!… A on, czy ci żadnych środków do życia nie zostawił?
P. LINDEN: Nie.
NORA: I dzieci nie masz?
P. LINDEN: Nie.
ŃORA: I IFAORA. Więc nic?
P. LINDEN. Nawet żadnej troski.
NORA _spoglądając na nią z niedowierzaniem_: Ach, Krystyno, jakże to możliwe?
P. LINDEN _uśmiechając się z goryczą i gładząc jej włosy_. O, to się zdarza czasami, Noro.
NORA: Tak zupełnie sama… Jak straszną jest ta myśl. Ja mam troje najukochańszych dziatek. Nie mogę ci ich teraz pokazać, Wyszły ze służącą na przechadzkę. Ale teraz musisz mi wszystko opowiedzieć.
P. LINDEN: Nie, nie, opowiadaj ty raczej.
NORA: Nie, ty musisz zacząć. Nie chcę dziś być samolubną. Chcę o tobie tylko teraz myśleć. Jedno tylko muszę ci powiedzieć: czy wiesz, jakie szczęście nas w tych dniach spotkało?
P. LINDEN: Nie. Co to takiego?
NORA: Wyobraź sobie, mąż mój został dyrektorem banku akcyjnego.
P. LINDEN: Twój mąż? Ach, to doprawdy wielkie…
NORA: ...bardzo wielkie szczęście, nieprawdaż? Adwokatem być, to chleb tak niepewny, zwłaszcza jeśli się nie chce zajmować innemi sprawami, jak tylko uczciwemi i czystemi; a o innych Robert nawet nie myślał, a ja się z nim w tem zupełnie zgadzam. O, wierzaj mi, my się bardzo tem cieszymy! On już, od Nowego Roku obejmie ten urząd, a wówczas pobierać będzie wielką pensyę i wysokie odsetki. Na przyszłość będziemy mogli żyć zupełnie inaczej, aniżeli dotychczas — zupełnie według upodobania. O, Krystyno, jak swobodną i szczęśliwą się czuję!… To przecie tak przyjemnie mieć dużo pieniędzy i prowadzić wolne od trosk życie. Nieprawdaż?
P. LINDEN: Tak, to bez wątpienia musi być przyjemnie, módz zaspakajać swe potrzeby.
NORA: Nie, nie tylko potrzeby, ale mieć wiele, bardzo wiele pieniędzy.
P. LINDEN z uśmiechem: Noro, Noro, czyś ty jeszcze rozsądku nie nabrała? Za czasów pensyonarskich byłaś wielką rozrzutnicą.
NORA _cicho się śmiejąc_: Tak, to także Robert twierdzi. _Grozi jej palcem_: Ależ _Nora_, _Nora_ nie jest tak lekkomyślną, jak wy mniemacie. O, nam się tak doprawdy nie powodziło, abym trwonić mogła. Musieliśmy oboje pracować.
P. LINDEN: I ty także?
NORA: O tak, robota ręczna: hafty, roboty szydełkowe i tym podobne. Wiesz przecie, że Robert, skorośmy się pobrali, porzucił urząd. Nie miał widoków na awans, a musiał więcej pieniędzy zarabiać, aniżeli przedtem. Więc też w pierwszym roku przepracowywał się okropnie. Jak się zapewne domyślasz, musiał się starać o inne zajęcia dodatkowe i do późna pracować. Tego nadmiaru pracy jednak znieść nie mógł i rozchorował się śmiertelnie. Wówczas lekarze orzekli, że jest koniecznym wyjazd na południe.
P. LINDEN: Tak, przepędziliście wówczas cały rok we Włoszech.
NORA: Tak. Nie łatwą jednak było rzeczą zdecydować się na wyjazd, wierzaj mi. Erwin właśnie wtedy przyszedł na świat, ale wyjechać musieliśmy. Ach, prześliczna to była podróż! Ona to Robertowi życie ocaliła. Pochłonęła jednak olbrzymie pieniądze.
P. LINDEN: Wyobrażam sobie.
NORA: Tysiąc osiemset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek — a to suma wielka.
P. LINDEN: Ale w takim wypadku jest to wielkie szczęście, gdy się ją. posiada.
NORA: Pak, otrzymaliśmy pieniądze od ojca.
P. LINDEN. A tak. Ojciec twój, zdaje się, właśnie wówczas umarł.
NORA: Tak, w tym czasie. I pomyśl sobie, nie mogłam wówczas do niego śpieszyć, aby go doglądać w chorobie. Czekałam z dnia na dzień przyjścia na świat małego Erwina, a przytem musiałam jeszcze być przy mym śmiertelnie chorym Robercie. Mój kochany, dobry ojciec! Nie ujrzałam go już więcej nigdy. Ach, to najcięższy cios, jaki przeżyłam po mem zamąźpójściu.
P. LINDEN: Wiem, żeś bardzo do niego była przywiązaną. A potem wyjechaliście do Włoch.
NORA: Po czterech tygodniach; otrzymaliśmy wówczas pieniądze, a lekarze tak naglili.
P. LINDEN: A mąż twój wrócił zupełnie wyleczony?
NORA: Zdrów, jak ryba.
P. LINDEN: A lekarz?
NORA: Lekarz?
P. LINDEN: Zdaje mi się, iż służąca mówiła, źe ten pan, który razem zemną tu przyszedł, jest lekarzem.
NORA: Tak, to doktor Rank. Ale on tu nie przychodzi w roli lekarza; to nasz najlepszy przyjaciel i codzienny gość. Nie, Robert od tego czasu wcale nie chorował. Dzieci są także silne i zdrowe, a ja nie mniej od nich. _Podskakuje i uderza w dłonie:_ Ach Boże! Krystyno, to rzecz przepiękna, żyć i być szczęśliwą… Ale to doprawdy niegodziwie z mej; strony! Rozmawiam tylko o swych własnych stosunkach! _Siada na krześle tuż obok niej i kładzie ręce na Krystyny kolanach._ Nie bierz mi tego za złe!… Czy to prawda, żeś nie cierpiała swego męża? Pocóżeś za niego wyszła?
P. LINDEN: Matka moja jeszcze żyła, była chorą i bez środków, a przytem musiałam myśleć o dwóch młodszych braciach. Uważałam to tedy za swój obowiązek, przystać na jego żądania.
NORA: Tak, tak, masz słuszność. Był więc wówczas bogatym?
P. LINDEN: Sądząc, że był bardzo zamożnym. Ale interesa jego były niepewne, a po śmierci jego wszystko runęło, tak że i śladu nie zostało.
NORA: A wówczas?
P. LINDEN: Próbowałam źałożyć sklepik, potem szkółkę, robiłam, co mogłam. Ostatnie trzy lata były dla mnie jednym długim dniem pracy, bez wytchnienia, a teraz dzień ten już przeszedł, Noro. Moja biedna matka niczego już nie potrzebuje, bo spoczywa w grobie, chłopcy również wyrośli i mogą sobie sami radzić.
NORA: Musisz się czuć swobodniejszą…
P. LINDEN: Nie, Noro, czuję tylko niewypowiedzianą pustkę około siebie. Nie mieć nikogo, komuby można swe życie poświęcić! _Wstaje z niepokojem_: Toteż nie mogłam w małej, zapadłej mieścinie wytrzymać. Tu musi być łatwiej coś znaleść, coby zajęło człowieka i myśl zaprzątnęło. Czułabym się niewymownie szczęśliwą, gdybym mogła dostać stałe zajęcie, jakąś pracę biurową.
NORA: Ależ, Krystyno, to okropnie wytęża, a ty tak mizernie wyglądasz. Byłoby dla ciebie daleko lepiej, gdybyś się do wód dostać mogła.
P. LINDEN _idąc ku oknu_: Nie mam, Noro, ojca, któryby mnie zaopatrzył w pieniądze.
NORA _wstaje_: O, nie bierz mi tego za złe!
P. LIDEN _idzie ku niej_: Nie to, ja raczej powinnam cię o wyrozumiałość prosić, kochana Noro. Najgorszą stroną mego położenia jest to, że mnie ono goryczą napełnia. Nie posiadam nikogo, dla kogobym pracować mogła, a jednak jestem zmuszoną zawsze i bez wytchnienia pracować. Żyć się przecie musi i tak się wpada w samolubstwo. Gdyś mi opowiadała o szczęśliwej zmianie waszych stosunków — czy uwierzysz mi — cieszyłam się więcej z własnej, jak z waszej przyczyny. Nora. Jak to?… Rozumiem już. Sądzisz, że Robert będzie mógł dla ciebie coś uczynić.
P. LINDEN: Tak, myślałam o tern.
NORA: Powinien też to uczynić, kochana Krystyno. Pozostaw to tylko mnie, tak go zręcznie usidlę, nasunę mu myśl czegoś miłego, aby go pozyskać. Tak bym ci przysługę wyświadczyć chciała.
P. LINDEN: Jak to ładnie z twej strony, że się z taką gorliwością mną zajmujesz — podwójna w tem zasługa, ponieważ sama znasz tak mało trosk i kłopotów życia.
NORA: Ja? Ja miałabym mało znać?…
P. LINDEN _z uśmiechem_: Mój miły Boże, ta odrobina robót ręcznych i tym podobnych… Dzieckiem jesteś jeszcze, Noro.
NORA _kręci głowa i chodzi po pokoju:_ Nie mów tego z taką pewnością.
P. LINDEN: Tak?
NORA: Podobnie jak inni, sądzisz, że do czegoś poważniejszego nie jestem zdolną…
P. LINDEN: No, no…
NORA: …żem nie doświadczyła złości tego świata.
P. LINDEN: Droga Noro, opowiedziałaś mi właśnie o wszystkich dolegliwościach, jakich doznałaś.
NORA: Ba — o małych! Ciszej. Wielkie pominęłam milczeniem.
P. LINDEN. Wielkie? Co przez to rozumiesz?
NORA: Spoglądasz na mnie z takiem niedowierzaniem, Krystyno, nie powinnaś tego czynić. Dumną jesteś z tego, żeś tak ciężko i tak długo pracowała dla swej matki.
P. LINDEN: Z niedowierzaniem? Bynajmniej. Ale to jest prawdą: dumną jestem i szczęśliwą z tego, że zdołałam zgotować matce mej spokojny schyłek życia.
NORA: Dumną jesteś także z tego, coś dla braci swych uczyniła.
P. LINDEN: Zdaje mi się, że mam prawo do tego.
NORA: I ja tak sądzę; ale teraz ci powiem coś, Krystyno: i mnie wolno z pewnych powodów czuć się szczęśliwą i dumną.
P. LINDEN: Nie wątpię o tem, ale jak to rozumiesz?
NORA: Nie tak głośno. Zważ tylko, gdyby to Robert usłyszał! Za żadną cenę, nie może on — nie może nikt o tem się dowiedzieć, Krystyno, nikt, prócz ciebie.
P. LINDEN: Ale o czemźe?
NORA: Chodź bliżej. Sadowi ja obok siebie na kanapce. Tak… i ja mam prawo się czuć szczęśliwą i dumną… Ja to ocaliłam Robertowi życie.
P. LINDEN: Ocaliłaś życie? W jaki sposób?
NORA: Opowiadałam ci o naszej włoskiej podróży. Bez niej byłby Robert zginął…
P. LINDEN: No tak, ojciec dał ci potrzebną kwotę…
NORA _uśmiechając się_: Tak, w to wierzy nie tylko Robert, ale i wszyscy inni; wszakże…
P. LINDEN: Wszakże?
NORA: Ojciec jednego grosza nam nie dał. Ja to dostarczyłam pieniędzy.
P. LINDEN: Ty, tak wielkiej sumy?
NORA: Tysiąc ośmset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek. Cóż ty na to?
P. LINDEN: Jakimże sposobem? Czyś wygrała na loteryi?
NORA _lekceważąco_: Na loteryi? _Z niechęcią_: Cóżby w tem było nadzwyczajnego?
P. LINDEN. Skądźeś je wzięła?
NORA _nucąc tajemniczo i uśmiechając się:_ Hm! Tra-la-la-la.
P. LINDEN: Pożyczyć przecie nie mogłaś.
NORA: Nie? Dlaczegożby nie?
P. LINDEN: Nie, bo żona bez pozwolenia męża nie może zaciągnąć tak znacznego długu.
NORA _wstrząsając głową_: Ach! jeśli jednak ta żona zna się cokolwiek na interesach i przytem roztropnie do dzieła się zabiera, wówczas…
P. LINDEN: Ależ, Noro, ja wcale nie pojmuję…
NORA: Możesz nie pojmować. Nie powiedziałam przecie, żem pieniędzy pożyczyła; mogłam je także w inny sposób dostać. Rzuca się znowu na kanapę. Mogłam je otrzymać od któregoś wielbiciela. Gdy się wygląda dość znośnie, jak ja…
P. LINDEN: Jesteś nierozsądna.
NORA: A ty zapewne ogromnie ciekawą, Krystyno…
P. LINDEN: SŁUCHAJNO, moja droga, czyś ty tu przypadkiem nie popełniła jakiej niedorzeczności?
NORA _prostuje się_: Jeśli niedorzecznością jest, ocalić mężowi życie?…
P. LINDEN: Niedorzecznością wydaje mi się, iż bez jego wiedzy…
NORA: Ależ on nie mógł o niczem wiedzieć! Mój Boże! czy ty tego pojąć nie możesz, źe on nie powinien był nawet się domyśleć, co mu zagraża. Tylko mnie samej wyjawili lekarze, źe życie jego jest w niebezpieczeństwie i że jedynie pobyt na południu ocalić go może. Czy sądzisz, że nie kusiłam się o inne sposoby? Przedstawiałam mu, jakbym się cieszyła, gdybym jak inne panie, mogła odbyć podróż za granicę, płakałam i błagałam go, aby uwzględnił, w jakim się znajduje stanie, mówiłam, źe obowiązkiem jego jest zaspokoić moje życzenie, a później napomknęłam o tern, źe może zaciągnąć pożyczkę. Ale wówczas uniósł się gniewem i oświadczył mi, źe jestem lekkomyślną i źe obowiązkiem jego, jako męża jest nie zważać na me kaprysy i zachcianki — tak zdaje mi się, wyraził się. Tak, to prawda, myślałam, ale ocalonym być musisz, i wówrczas poradziłam sobie.
P. LINDEN: A nie dowiedział się mąż twój od ojca, źe pieniądze nie od niego pochodzą?
NORA: Nie, nigdy. Ojciec właśnie wtedy umarł. Nosiłam się z zamiarem, aby go wtajemniczyć w całą sprawę i prosić go o dochowanie tajemnicy, ale że był tak chorym, niepodobna było to uczynić.
P. LINDEN: I nie zwierzyłaś się potem nigdy mężowi?
NORA: Na miłość boską, jak możesz to przypuszczać. On, który jest pod tym względem tak nieugiętym… A przytem… Robert ze swą godnością męską… jakby przykrą i upokarzającą była dla niego świadomość, źe mi cokolwiek zawdzięcza. Toby nasz wzajemny stosunek zupełnie oziębiło i nasze piękne, szczęśliwe gniazdko nie byłoby tem, czem jest teraz.
P. LINDEN: Więc mu nigdy tego nie powiesz?
NORA _namyśla się; z półuśmiechem_: Owszem — kiedyś może — po wielu latach, gdy już nie będę tak ładną, jak teraz. Nie śmiej się tylko ze mnie. Rozumiem naturalnie, gdy już Robert nie będzie tak do mnie lgnął jak teraz, gdy nie będzie już znajdował przyjemności w podziwianiu mnie, gdy tańczę, przebieram się lub deklamuję. Wówczas będzie dobrze mieć coś w odwodzie. _Przerywając:_ Nonsens! Ta pora nigdy nie nadejdzie — I cóż ty na moją tajemnicę, Krystyno? Czy i ja nie mogę się na coś przydać? Wierzaj mi też, że mię ta sprawa wielu kłopotów nabawiła. Nie byłe to doprawdy łatwo w swoim czasie zadość uczynić zobowiązaniom. W interesach, jak może wiesz, istnieje ponadto coś, co się wypłata i odsetkami zowie — o dopełnienie tego tak trudno! Musiałam tedy tu i ówdzie, gdzie tylko mogłam, oszczędzać. Z pieniędzy na gospodarstwo i przeznaczonych nie mogłam nic odłożyć, ponieważ Robert musiał przecie dobrze żyć. Nie mogłam także dzieci zbyt ubogo ubierać i wszystko, co na ten cel dostawałam, musiałam wydawać. Słodkie, kochane dziateczki!…
P. LINDEN: Musiałaś więc własne potrzeby ograniczyć, biedna Noro.
NORA: Oczywiście. Mnie to było najłatwiej. Zawsze, gdy mi Robert dawał pieniądze na nowe suknie i inne drobiazgi, nie wydawałam nigdy więcej, jak połowę; kupowałam zawsze najskromniejsze i najtańsze materye. Prawdziwem szczęściem to mogę nazwać, że mi ze wszystkiem tak dobrze do twarzy, bo Robert nic nie zauważył. Niejednokrotnie jednak było mi to tak ciężko, bo to przecie przyjemnie, wykwintnie się nosić. Nieprawdaż?
P. LINDEN: O tak!
NORA: Miałam jednak i inne jeszcze źrodła dochodu. Poprzedniej zimy na przykład udało mi się dla pewnej gazety przetłumaczyć jakiś romans — oczywiście pod pseudonimem. Zamykałam się wówczas co wieczora i pisywałam do późna w nocy. Ach, bywałam czasami tak znużona, przyjemność mi jednak to sprawiało, tak pracować i zarabiać pieniądze. Doznawałam prawie uczucia, że jestem mężczyzną.
P. LINDEN: Ileźeś z tego długu wypłaciła?
NORA: Dokładnie tego oznaczyć nie mogę. Przy takich sprawach, widzisz, trudno zachować wszystko w porządku. Wiem tylko tyle, żem wszystko oddawała, com zebrać mogła. Czasami nie mogłam sobie rady dać. Uśmiecha się. Wówczas siadałam tu i wyobrażałam sobie, że jakiś stary, bogaty pan się we mnie zakochał…
P. LINDEN: Co!?… Jaki pan?…
NORA: At głupstwo!… Że teraz właśnie rozstał się z życiem — i że skoro testament jego otworzono, było tam wypisane wielkiemi zgłoskami: _Wszystkie moje pieniądze mają natychmiast w gotówce być wypłacone uroczej pani Norze Helmer._
P. LINDEN: Ależ kochana Noro, cóż to za pan?
NORA: Mój Boże, czy ty tego pojąć nie możesz? Ten stary pan wcale nie istnieje; myślałam tylko i marzyłam o tern, nie wiedząc skąd mam wziąć pieniądze. Ale dajmy mu spokój; stary nudziarz m o że sobie być, gdzie mu się żywnie podoba, zależy mi zarówno na jego testamencie, jak na nim samym. Jestem już wolną od wszelkich trosk. _Podskakuje_. Ach Boże! Krystyno, co to za miła myśl. Wolna od trosk! Być wolną od trosk, zupełnie oswobodzoną i módz się bawić i broić z dziećmi; mieć dom wygodnie i ze smakiem urządzony, jak sobie Robert tego życzy… Wkrótce powróci wiosna ze swem błękitnem niebem; może będziemy mogli odbyć jaką małą podróż, może znowu zobaczę morze… Ach tak to rzecz przepyszna żyć i być szczęśliwą!
_W przedpokoju odzywa się głos dzwonka_.
P. LINDEN podnosząc się: Dzwonią, może będzie lepiej, gdy odejdę.
NORA: O nie, zostań, tu z pewnością nikt nie przyjdzie; wizyta zapewne do Roberta.
Scena IV
_Ciż, Helena, potem Günter._
HELENA _we drzwiach_: Przepraszam, pan jakiś pragnie się widzieć z panem Helmerem.
NORA: Z panem dyrektorem banku, chcesz powiedzieć?
HELENA: Tak, z panem dyrektorem, ale nie wiedziałam czy mam prosić, doktor jest tam przecie…
NORA: Co to za pan?
GÜNTER _we drzwiach_: To ja, łaskawa pani. Helena wychodzi.
_P. Linden uderzona jego widokiem, odwraca się ku oknu._
NORA _postępuje kilka kroków na jego spotkanie; zmieszana, półgłosem_: Pan? Cóż to ma znaczyć? O czem pan chcesz z moim mężem mówić?
GÜNTER: O sprawach bankowych — pod pewnym względem. Mam mały urząd w banku akcyjnym, a mąż pani, jak słyszałem, ma zostać naszym zwierzchnikiem.
NORA: Chodzi więc tylko o?…
GÜNTER: …tylko o nudne interesy, łaskawa pani, o nic zresztą.
NORA: Zechciej pan tedy być tak dobrym i potrudzić się tam do kantoru.
_Günter wychodzi: Nora żegna go obojętnie, zamykając za nim drzwi wchodowe; podchodzi następnie do pieca i wpatruje się w ogień._
Scena V
_Nora, pani Linden._
P. LINDEN: Noro, co to za jeden?
NORA: Niejaki pan Günter, obrońca prawny.
P. LINDEN: Więc on to był rzeczywiście.
NORA: Czy go znasz?
P. LINDEN: Znałam go niegdyś, przed wielu laty. Zastępował u nas przez dłuższy czas adwokata.
NORA: Właśnie.
P. LINDEN: jak on się zmienił!
NORA: Był bardzo nieszczęśliwym w małżeństwie.
P. LINDEN: A teraz jest wdowcem?
NORA: Z cala gromadą dzieci. …Tak, teraz się pali. _Zamyka drzwiczki od pieca i odsuwa nieco na stronę fotel na biegunach_.
P. LINDEN: Zajmuje się — jak powiadają — wszelkiego rodzaju interesami?
NORA: Tak? Możliwe… Nie wiem… Ale nie myślmy o interesach, to takie nudne.
Scena VI
_Ciż, Rank wychodzi z pokoju Helmera._
_Rank jeszcze w drzwiach mówi do osoby za scena_: Nie, nie, nie chcę przeszkadzać, wejdę lepiej na chwilę do twej Żony. _Zamyka drzwi i spostrzega panią Linden_: O, przepraszam, czy nie przeszkadzam?
NORA: Nie, wcale nie. Przedstawia. Pan doktor Rank — pani Linden.
RANK: A tak! Nazwisko, które się często w tye w domu słyszy. Zdaje mi się, żem panią wyminął przedtem na schodach.
P. LINDEN: Tak, szłam bardzo powoli, męczy mnie stąpanie po schodach.
RANK: Zapewne cierpienie wewnętrzne.
P. LINDEN: Raczej wyczerpanie sił.
RANK: Zresztą nic? Zapewne przyjechała pani, aby się wyleczyć w czasie świąt.
P. LINDEN: Przybyłam tu, aby szukać zajęcia.
RANK: Czy to ma być środek na wyczerpanie sił?
P. LINDEN: Muszę żyć, panie doktorze.
RANK: Tak, to powszechne mniemanie, że się żyć i musi.
NORA: Przecie i pan, doktorze, żyć jeszcze pragniesz…
RANK: Bez wątpienia pragnę tego. Jakkolwiek jestem nędzarzem, chciałbym jednak jak najdłużej znosić i męki, a wszyscy moi pacyenci żywią to samo życzenie, zarówno oni, jak kalecy duchowi. Jest tam teraz właśnie u Roberta taki moralny inwalida.
P. LINDEN _półgłosem_: A!!
NORA: Kogo pan masz na myśli?
RANK: Niejakiego Güntera, byłego adwokata, zupełnie paniom nieznana osobistość, do głębi zepsuta… I on także zaczął, jakby o czemś bardzo ważnem, bredzić, że żyć musi.
NORA: Tak? O czem to chciał z Robertem mówić?
RANK: Nie wiem, doprawdy; słyszałem tylko tyle, że to w sprawie banku akcyjnego.
NORA: Nie wiedziałam, źe Günt… źe ten pan Günter ma coś wspólnego z bankiem akcyjnym.
RANK: Ma tam coś w rodzaju urzędu. Do pani Linden. Nie wiem, czy i w stronach pani istnieje ten gatunek ludzi, którzy wszędzie spluwają, aby siać moralną zgniliznę i zarażać podatne do tego osobniki. Ludzie zdrowi odgrywają tylko rolę widzów.
P. LINDEN: Ostatecznie i oni, jako chorzy, starań wymagają.
RANK _wzruszając ramionami_: Otóż to właśnie; dzięki tym względom staje się całe społeczeństwo szpitalem.
_Nora zatopiona we własnych myślach, wybucha cichym śmiechem i klaszcze w ręce._
RANK: Z czegóż się pani śmieje? Czy wie pani, co to jest społeczeństwo?
NORA: Cóż mnie nudne społeczeństwo obchodzi. Śmiałam się z czegoś zupełnie innego, czegoś niezmiernie komicznego. Powiedz mi pan, panie doktorze, ci wszyscy, którzy teraz w banku akcyjnym zajmują jakiś urząd, stają się teraz od Roberta zależnymi?
RANK: Czy się to pani tak bardzo komicznem wydaje?
NORA _uśmiecha się i nuci_: Daj mi pan spokój. _Przechadza się po pokoju_: Tak, myśl, że m y — że Robert wywiera teraz tak wielki wpływ na wielu ludzi, sprawia mi rzeczywiście ogromne zadowolenie. _Wybiera torebkę z kieszeni:_ Doktorze, pozwoli pan makaronika?
RANK: Eee! Makaroniki! Sądziłem, że to tu owoc zakazany.
NORA: Tak… ale to Krystyna mnie nimi obdarzyła.
P. LINDEN: Ja kto? Ja?
NORA: No, no, no, nie rób tak trwożnej miny. Nie mogłaś przecie wiedzieć, źe Robert mi ich zakazał. Obawia się mianowicie ich szkodliwego wpływu na zęby. Ale — ba — jeden raz!… Nieprawdaż, doktorze? Bądź pan tak dobrym. _Wkłada mu makaronik do ust._ I ty także, Krystyno. I ja również jeden zjem, tylko jeden mały, co najwyżej dwa. _Chodzi znowu po pokoju_. Tak, jestem teraz doprawdy zupełnie, niewymownie szczęśliwą. Jednej tylko jeszcze rzeczy pragnęłabym z całej duszy.
RANK: No i czegóż to?
NORA: Chciałabym coś powiedzieć, ale tak, aby Robert to słyszał.
RANK: Dlaczegóż pani nie powie?
NORA: Bo mi nie wolno — .to tak brzydko brzmi.
P. LINDEN: Brzydko?
RANK: Wówczas to zbyteczne… Ale nam pani przecie może… Coź to jednak jest takiego, coby pani w obecności Helmera chętnie?… No?
NORA: Chciałabym raz tak prosto z serca zawołać: _Do stu piorunów!!_
RANK: Co za szaleństwo!
P.
więcej..