- W empik go
Dom na wrzosowisku - ebook
Dom na wrzosowisku - ebook
Za ciasno tej pani w tym pięknym gorsecie.
W spowitym mgłą miasteczku Combehurst, w domu położonym na wrzosowisku, dorastają dzieci zmarłego wikarego. Grzeczna i wyrozumiała Maggie na co dzień ustępuje krnąbrnemu Edwardowi. Takiej postawy wymaga od niej matka, starsza służąca, a właściwie cały świat epoki wiktoriańskiej. Gdy dorosły już brat popada w konflikt z prawem, Maggie ma możliwość uchronić go przed więzieniem. Warunkiem jest zerwanie zaręczyn, które są dla niej szansą na szczęśliwe życie. Czy młoda kobieta znajdzie siłę, by zawalczyć o siebie?
Wątki powieści zostały wykorzystane w brytyjskim serialu telewizyjnym "Cranford" (1972).
Książka spodoba się miłośnikom twórczości Emily Jane Brontë i jej słynnej powieści "Wichrowe wzgórza".
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3406-9 |
Rozmiar pliku: | 420 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy, kto skręciłby w lewo, minąwszy bramę kościoła Combehurst, natknąłby się na drewniany mostek nad strumieniem; idąc polną dróżką pnącą się coraz wyżej, niecały kilometr dalej znalazłby się na wietrznym, wysoko położonym pastwisku, tak rozległym, że można by je niemal nazwać halą, na której pasą się owce, zajadając gęstą, sprężystą trawę. Widać stąd całe Combehurst wraz z przepiękną, strzelistą wieżą kościoła. Po przejściu przez łąkę dochodzi się do kolorowego bezkresu, złotego od kolcolistu i fioletowego od wrzosów, które w letnie dni wypełniają swą ciepłą wonią spokojne powietrze. Teren wznosi się, falując, całkiem blisko wytyczając na tle nieba horyzont; jego linia przerwana jest tylko w jednym miejscu przez niewielki lasek złożony ze szkockich jodeł, który zawsze tonie w cieniu i mroku, nawet w południe, gdy reszta krajobrazu zdaje się kąpać w słonecznym blasku. Wysoko na niebie trzepocze skrzydełkami i śpiewa skowronek; zawisł tak wysoko, a słońce lśni tak jasno, że w ogóle go nie widać. O! zniżył lot i dał się zobaczyć, lecz jakby pragnąc nadal pławić się w niebiańskiej jasności, podleciał znowu wyżej i zniknął. A teraz zanurkował i zleciał wprost do gniazda ukrytego wśród wrzosów, widocznego tylko dla oczu Niebios i drobnych, błyszczących owadów biegających tu i tam po giętkich kwiatowych łodyżkach. Tak jak nurkujący skowronek, drożyna opada nagle, prowadząc w dół stromego, zielonego zbocza, a w dole, w kotlince otoczonej przez porośnięte trawą wzgórza stoi budynek, ni to chatka, ni to dom z prawdziwego zdarzenia, ale rozmiarem swym coś pomiędzy. Nie jest to także prawdziwe gospodarstwo, choć kręcą się po nim gospodarskie zwierzęta. Jest to, a raczej był w czasach, które tu opisuję, dom pani Browne, wdowy po zmarłym wikarym z Combehurst. Mieszkała tam ze swą wierną starą służącą i swymi jedynymi dziećmi, chłopcem i dziewczynką. Żyli w takim odosobnieniu w tej swojej dolince jak mieszkańcy leśnych ostępów z niemieckich baśni. Raz w tygodniu wychodzili z domu i przechodzili przez łąki, chwytając na szczycie wzgórza pierwsze dźwięki słodko brzmiących dzwonów, wzywających ich do kościoła. Pani Browne szła na przedzie, trzymając za rękę Edwarda. Stara Nancy podążała za nimi z Maggie, wszyscy jednak tworzyli jedną grupę i wszyscy rozmawiali pomiędzy sobą zniżonym, spokojnym głosem, tak jak w niedzielę czynić to wypadało. Niewiele mieli do powiedzenia, zbyt monotonne było ich życie, jako że poza niedzielą wdowa ani jej dzieci nigdy nie chodzili do Combehurst. Większość ludzi uważało miasteczko za miejsce senne i spokojne, lecz dla tej dwójki dzieci był to cały świat i przekroczywszy drewniany mostek, każde z nich mocniej ściskało trzymającą je rękę, spoglądając nieśmiało spod przymrużonych powiek, ilekroć zagadnął ich ktoś ze znajomych matki. Pani Browne regularnie była zapraszana przez kogoś na obiad po porannej mszy, na które to zaproszenia równie regularnie odpowiadała odmową, co jej nieśmiałe dzieci przyjmowały raczej z ulgą, choć w ciągu tygodnia rozmawiały nieraz między sobą po cichu, jak by to było miło, gdyby mama zgodziła się zjeść obiad u państwa Buxtonów, gdzie mieszkała chodząca w białych sukienkach dziewczynka i ten elegancki, wysoki chłopiec. Zamiast jednak pójść tam czy gdziekolwiek indziej, pani Browne uważała za swój obowiązek udać się na grób męża i tam go opłakiwać. Zwyczaj ów zrodził się ze szczerego żalu po jego śmierci, jako że lepszy mąż i bardziej szlachetny człowiek nie stąpał chyba po tej ziemi, jednakże szczerość owego żalu została skalana przez uwagę, jaką do jego przejawów zaczęli przywiązywać inni. Rozstępowali się przed wdową, by mogła przejść po trawie do jego mogiły, zaś ona, rojąc sobie, iż tego właśnie się od niej oczekuje, popadła w rutynę, o której tu wspomniałam. Dzieci, trzymając matkę za ręce, czuły się onieśmielone i skrępowane, mocno dotykała je świadomość, że są jako grupa żałobników wystawione na ludzkie gadanie i pokazywanie palcami.
— Chciałbym, żeby w niedziele zawsze padał deszcz — rzekł pewnego razu Edward do Maggie podczas rozmowy w ogrodzie.
— Dlaczego? — spytała Maggie.
— Bo wtedy po wyjściu z kościoła pędzimy od razu do domu, żeby mamie nie zniszczyła się jej czarna suknia, i nie idziemy na cmentarz opłakiwać taty.
— Ja nie płaczę — odparła Maggie. — A ty?
Edward rozejrzał się, nim odpowiedział, by się upewnić, czy są zupełnie sami, po czym rzekł:
— Nie. Bardzo długo chodziłem smutny z powodu taty, ale nie mogę smucić się bez końca. Może dorośli tak potrafią.
— Mama potrafi — stwierdziła mała Maggie. — Mnie też czasami jest bardzo smutno: kiedy jestem sama albo bawię się z tobą, albo jak obudzi mnie światło księżyca wpadające do naszego pokoju. Zdarza ci się czasem, że budzisz się i wydaje ci się, iż słyszałeś, jak tata cię woła? Mnie czasem się to przytrafia i wtedy strasznie mi się robi smutno, gdy pomyślę, że nigdy już nas nie zawoła.
— Mnie tam wcale smutno nie jest. Zwykle jak mnie wołał, to po to, żeby mnie ukarać.
— Czasem i mnie przywoływał, gdy był ze mnie niezadowolony. Ale zawsze marzę, że znowu zawoła nas tym swoim miłym głosem, jakiego używał, gdy chciał, żebyśmy gdzieś z nim poszli, albo gdy miał nam coś ładnego do pokazania.
Edward milczał, bawiąc się czymś na ziemi. W końcu rozejrzał się dookoła, a mając pewność, że nikt ich nie podsłucha, wyszeptał:
— Maggie... czasami to chyba wcale nie jest mi przykro, że papa nie żyje... no wiesz, jak jestem niegrzeczny. Strasznie by się na mnie złościł, gdyby był z nami, i zdaje mi się... ale wiesz, tylko czasami, że trochę się cieszę, że go tutaj nie ma.
— Och, Edwardzie, wiem, że wcale tak nie myślisz. Nie mówmy o nim. Nie potrafimy o nim rozmawiać jak należy, jesteśmy jeszcze mali. Przestań, Edwardzie, proszę cię.
Oczy biednej małej Maggie wypełniły się łzami i nigdy już nie rozmawiała o swoim zmarłym ojcu ani z Edwardem, ani z nikim innym. W miarę jak dorastała, pochłaniało ją coraz więcej zajęć. Domek, niewielkie zabudowania gospodarskie, ogród i pole były ich własnością i stanowiły podstawę utrzymania. Nancy spędzała mnóstwo czasu, zajmując się krową, świnią i drobiem. Pani Browne i Maggie musiały same zadbać o dom i dopiero gdy łóżka zostały posłane, pokoje zamiecione i odkurzone, gdy obiad był prawie gotowy, Maggie, jeśli zostało jej nieco czasu, mogła zasiąść do nauki. Ned, dumny z tego, że jest mężczyzną, spędzał przedpołudnia, przesiadując w fotelu swego ojca w niewielkiej biblioteczce, gdzie, jak sam mawiał, „studiował”. Maggie niekiedy wetknęła głowę za drzwi, prosząc, by zaniósł na górę ciężki dzban z wodą lub oddał inną drobną przysługę, na co godził się czasem, zwykle jednak tak narzekając na to, iż mu przeszkodzono, że koniec końców Maggie postanowiła nigdy go już więcej o nic nie prosić. Choć powiedziała mu o tym nader delikatnie, Edward odebrał jej słowa jako wyrzut i próbował się tłumaczyć.
— Widzisz, Maggie, aby uchodzić za dżentelmena, mężczyzna musi zdobyć wykształcenie. Kobiecie tymczasem wystarczy, by umiała prowadzić dom. Mój czas zatem cenniejszy jest od twojego. Mama mówi, że mam iść do kolegium i zostać duchownym, dlatego muszę uczyć się łaciny.
Maggie w swej pokorze nic na to nie odpowiedziała i niemal jak przejaw łaskawej protekcjonalności potraktowała jego zachowanie, gdy nazajutrz czy dwa dni później rankiem podszedł do niej, kiedy dźwigała od studni dzban z wodą na obiad.
— Chodź — rzekł — postawimy go w cieniu... Oj, Maggie, patrz, co zrobiłaś! Wszystko rozlałaś, bo nie odwróciłaś się wtedy, gdy ci kazałem. Teraz idź i sama przynieś drugi dzban, mnie daj już spokój.
— Nie zrozumiałam, o co ci chodzi — odrzekła cicho.
On jednak odwrócił się i odszedł z powrotem w stronę domu niczym wcielenie urażonej godności. Maggie nie pozostało nic innego, jak tylko wrócić do studni i napełnić dzban na nowo. Studnia znajdowała się spory kawałek od domu w małej kamienistej dolince. Panował tam tak miły chłód w porównaniu z wędrówką w pełnym słońcu, że usiadła w cieniu szarej wapiennej skały i zapatrzyła się w paprocie. Było jej smutno, choć sama nie wiedziała dlaczego.
„Ned bywa czasem w bardzo złym humorze — myślała. — Nie zrozumiałam, że chce tam postawić dzban. Może jestem niezdarna. Mama uważa, że tak; Ned też tak twierdzi. Tylko Nancy nigdy tego nie mówi, no i nie mówił papa. Szkoda, że jestem taka niezdarna i głupia. Ned twierdzi, że takie są wszystkie kobiety. Szkoda, że jestem kobietą. Pewnie wspaniale jest być mężczyzną. Ojej! Znowu muszę iść pod górę z tym ciężkim dzbanem, a tak bardzo bolą mnie już ręce”.
Wstała i zaczęła wspinać się po stromym zboczu. Idąc, usłyszała głos matki:
— Maggie! Maggie! Nie ma wody na obiad, a ziemniaki czekają. Gdzież się to dziecko podziało?
Wszyscy oprócz niej zasiedli do posiłku, jeszcze zanim zdążyła uczesać włosy, umyć ręce i zejść. Była zgrzana i zmęczona.
— Matko — odezwał się Ned czy nie mógłbym dostać masła do ziemniaków, skoro jemy je z mięsem na zimno? Są takie suche.
— Oczywiście, mój drogi. Maggie, przynieś z mleczarni kawałek masła.
Maggie bez słowa wstała, nie tknąwszy nawet obiadu.
— Zostań, dziecko! — powiedziała Nancy, cofając ją z korytarza. — Siadaj i jedz, ja przyniosę masło. Dość się już dzisiaj nabiegałaś.
Maggie nie odważyła się ruszyć, stała i czekała na korytarzu, aż wróci Nancy, a wtedy zadarła głowę i ucałowała starą, poczciwą służącą.
— Kochany dzieciak — mruknęła Nancy, skręcając do kuchni.
Maggie wróciła do stołu z ukojonym, lekkim sercem.
Kiedy posiłek dobiegł końca, jak zwykle pomogła matce umyć staromodne szkło i łyżki, które w tym domu, będącym królestwem oszczędności i przyzwoitości, traktowano z czułą ostrożnością i utrzymywano w nieskazitelnej czystości. Następnie, zamieniwszy bawełniany fartuszek na ten z czarnego jedwabiu, mała służka zasiadła z igłą i nitką, by wykonać kolejne pożyteczne zadania, przy których matka wymagała od niej ściegu drobnego i idealnie równego. Tak oto każda godzina przynosiła ze sobą nowe obowiązki, lecz obowiązki spełnione we wspomnieniach jawią się jako przyjemności, dlatego mała Maggie zawsze wspominała dni swego dzieciństwa jako bardzo szczęśliwe i wydawały się jej one wypełnione jedynie beztroskim zadowoleniem.
A jednak dni owe wcale wolne od trosk nie były.
W ładne letnie popołudnia Maggie wychodziła z szyciem na dwór. Tuż za podwórzem rozciągało się skaliste wrzosowisko, bez trudu dorównujące podwórzu ilością wesołych barw i mnóstwem kwiecia. O ile na podwórzu rosły gęste krzewy róż o pełnych kwiatach i dyptamy, i róże pojedyncze, i wysokie, białe lilie, o tyle wrzosowisko miało swoje dzikie różyczki o pięknym zapachu, swe pełzające kapryfolium i całe mnóstwo żółtego czystka. Tu i ówdzie z ziemi sterczała szara skała obficie porośnięta żółtym rozchodnikiem, a wokół niej szkarłatnymi liśćmi pysznił się bodziszek. Na jednej z takich skał siadała Maggie. Chyba uważała ją za swoją własność i w związku z tym naprawdę kochała, choć prawdziwym jej właścicielem był mieszkający daleko potężny lord, który nigdy w życiu nie widział tego wrzosowiska, a tym bardziej sterczącej z niego szarej skały.
Po południu tamtego dnia, o którym zaczęłam wam opowiadać, siedziała tam i nuciła sobie, pracując; była na tyle blisko domu, że słyszała wszystkie dochodzące z niego dźwięki, nieco tylko przytłumione i złagodzone. Pomiędzy miejscem, gdzie siedziała, a domem bawił się Edward; często wołał ją, domagając się porad, których ona chętnie mu udzielała.
— Ciekaw jestem, w jaki sposób inni to robią, że ich łódki trzymają się prosto. Zabrałem swoją nad staw, ale przewracała się, ilekroć próbowałem ją zwodować.
— Naprawdę? Jakież to irytujące! Może trzeba by twój statek nieco obciążyć, żeby się nie przechylał?
— Ile razy mam ci powtarzać, że to łódka, nie statek! A ty ciągle swoje, statek i statek!
Poprawiwszy siostrę, panicz Edward nie miał ochoty przyznać jej słuszności, więc w milczeniu oddalił się w stronę domu, by poszukać odpowiedniego balastu; nie mogąc jednak znaleźć nic stosownego, wrócił na trawiasty pagórek zaśmiecony odłamkami drewna i usiłował włożyć do łódki kilka kamyków, ale były za duże, dlatego spytał znowu:
— A gdyby rzeczywiście trzeba ją było obciążyć, to co mógłbym włożyć?
Maggie zastanowiła się przez chwilę. — Może śrut?
— Z pewnością, ale skąd miałbym go wziąć?
— Zostało trochę tatowego. Jest w biurku po prawej stronie w drugiej szufladzie od góry zawinięty w gazetę.
— Co za bzdury! Nie zapamiętam wszystkich tych „drugich”, „prawych” i „górnych” ani innych dyrdymałów.
Zajął się znów kamykami. Będą musiały wystarczyć.
— Myślę, że gdybyś była dobrą siostrą, Maggie, poszłabyś i mi go przyniosła.
— Och, Ned! Mam tu taki długi szew do zrobienia. Mama powiedziała, że muszę skończyć go przed kolacją, a jak uda mi się wcześniej, to będę mogła się pobawić — odrzekła Maggie dość żałosnym głosem, bo cierpiała prawdziwie, odmawiając prośbie.
— Nie zajmie ci to nawet pięciu minut.
Maggie pomyślała chwilę. Będzie miała po prostu mniej czasu na zabawę, a to przecież i tak nie ma znaczenia, skoro Edward taki jest zajęty swoim statkiem. Podniosła się i wdrapała po stromym trawiastym zboczu, śliskim od gorąca.
Zanim znalazła gazetę ze śrutem, usłyszała głos matki, naglący, donośny i przytłumiony zarazem, jakby zależało jej, by zostać usłyszaną przez jedną osobę, a przez inną nie:
— Edwardzie, Edwardzie, chodź szybko do domu. Drogą Fell Lane idzie pan Buxton... na pewno idzie do nas, o tak, chodź, Edwardzie, chodź.
Maggie zobaczyła, że Edward odkłada swój statek i idzie. Posłuchał, rzecz jasna, polecenia matki, lecz starał się, jak mógł, by nie byłó to dla nikogo oczywiste, idąc niespiesznie pod górkę z rękoma w kieszeniach, bardzo swobodnym, leniwym krokiem. Maggie nie miała czasu dłużej na niego patrzeć, bo ją także zawołano, więc zbiegła szybko po schodach.
— Proszę, Maggie — rzekła jej matka w nerwowym pośpiechu — pomóż Nancy przygotować szybko tacę. Wygląda na to, że odwiedzi nas pan Buxton. Och, Edwardzie! Idź i uczesz włosy. I załóż niedzielny surducik, pan Buxton nadchodzi. Ja pobiegnę na górę i zmienię czepek, a ty, Nancy, przyjdziesz i zaanonsujesz gościa, wiesz, wszystko, jak należy.
— Pewnie, proszę pani. W niejednym domu przecie służyłam — odparła szorstko.
— Tak, tak, wiem. I nie zapomnij przynieść wina z pierwiosnków. Szkoda, że nie zdążę ściągnąć nieco porto.
Nancy i Maggie krzątały się, biegały z kuchni do mleczarni i z powrotem i tak się w tych przygotowaniach do przyjęcia pana Buxtona zatraciły, że nie zauważyły, gdy dżentelmen ów zjawił się w ich domu. Zastał drzwi wejściowe otwarte, jak to w domach na wsi zazwyczaj bywało, i wszedł, zatrzymując się najpierw w bawialni, a następnie kierując się do miejsca, gdzie głosy i inne dźwięki świadczyły o obecności mieszkańców. I stał przygarbiony nieco pod niskim nadprożem kuchennych drzwi: potężny, czerwony i zgrzany, lecz z wyrazem zadowolenia i niemal rozbawienia na twarzy.
— Boże Święty! Ależ mnie pan wystraszył! — zawołała Nancy, gdy nagle go zauważyła. — Zaraz pójdę i powiem pani, że pan przyszedł.
Odeszła, zostawiając Maggie samą z potężnym, wysokim dżentelmenem, który uśmiechał się do niej z wejścia, ale słowem się nie odzywał. Maggie powróciła do pucowania kieliszka.
— Doskonale, panieneczko — rozbrzmiął wreszcie jego czysty, silny głos. — Myślę, że już wystarczy. Chodź i zaprowadź mnie teraz do bawialni, gdzie mógłbym spocząć, bo mam za sobą długi spacer i jestem bardzo zmęczony.
Maggie zaprowadziła go do bawialni, która pozostawała chłodna i świeża nawet w największym upale. Wypełniała ją miła woń bijąca od róż ustawionych w chińskim wazonie; do tego otwarte okno wychodziło na pachnące podwórze. Pan Buxton był tak potężny, a bawialnia tak mała, że gdy tylko do niej wszedł, Maggie pomyślała, że wychodząc, mógłby ponieść cały pokój na plecach, tak jak ślimak nosi na grzbiecie swój dom.
— Doskonała z ciebie mała gosposia, prawda? — rzekł po tym, jak się przeciągnął (co nie było zbyt stosowne) i rozpiął kamizelkę. Maggie stała przy drzwiach, nie bardzo wiedząc, czy powinna odejść, czy zostać. — Wspaniale wypolerowałaś tamten kieliszek! Czy mogłabyś przynieść mi wody? Ale koniecznie w kieliszku, który wtedy czyściłaś. Poznam go na pewno.
Maggie ucieszyła się, że może wyjść z pokoju, a w korytarzu spotkała się z matką, która oprócz czepka zmieniła także suknię. Zanim Nancy pozwoliła dziewczynce wrócić z kieliszkiem wody, przygładziła jej krótko ścięte lśniące włosy; to wystarczyło, żeby zaczęła wyglądać schludnie i delikatnie. Maggie bardzo starała się znaleźć to samo naczynie, obawiam się jednak, że Nancy niekoniecznie powiedziała prawdę, zarzekając się, iż jeden z sześciu identycznych kieliszków ustawionych na tacy był dokładnie tym, który znalazła na kredensie, kiedy wróciła, obwieściwszy swojej pani przybycie pana Buxtona.
Maggie wniosła wodę, dumna w głębi serca z czystości szkła. Matka siedziała na brzegu krzesła, mówiąc niebywale wyszukanym językiem i głosem wyższym niż zazwyczaj. Edward, wystrojony jak na niedzielę, stał przy panu Buxtonie, najwyraźniej szczęśliwy i onieśmielony. Gdy jednak weszła Maggie, pan Buxton odsunął się nieco od Edwarda i mówiąc nieprzerwanie, podniósł ją i posadził sobie na kolanach. Siedziała na honorowym miejscu, lecz ponieważ nie ośmieliła się przytulić do potężnego mężczyzny, z pewnością wygodniejszym siedzeniem byłoby krzesło.
— Jako potomek fundatorów tutejszego kościoła mam prawo zaproponowania następcy proboszcza i przez pamięć mego drogiego przyjaciela — tutaj pani Browne otarła oczy — jest mi z tego powodu niezmiernie miło. Nasz młody człowiek będzie musiał zdać mały egzamin, po którym bez wątpienia będziemy mogli patrzeć, jak pławi się w zaszczytach... Dziękuję, tylko kropelkę tego musującego wina z pierwiosnka... Och, ten piernik smakuje zupełnie jak piernik, który jadłem jako dziecko. Moja mała gosposia musi poznać przepis i mi taki upiec. Czy upiecze?
— Porozmawiaj, dziecko, z panem Buxtonem, który jest taki dobry dla twojego brata. Jestem pewna, że upieczesz mu piernik.
— Jeśli można — odrzekła Maggie, spuszczając głowę.
— Albo zrobimy inaczej. Powiedzmy, że przyjechałabyś do mojego domu i nauczyła nas robić te pyszności, a wówczas, rozumiesz, zawsze moglibyśmy upiec sobie i zjeść taki piernik. Myślę, że tak byłoby najlepiej. Czy wolno mi poprosić twoją mamę, żeby przyjechała z tobą do Combehurst, abyśmy wszyscy mogli się poznać? Mieszkam ze wspaniałym chłopcem i małą dziewczynką, którzy z pewnością chętnie by cię poznali. Mamy u siebie kucyka, na którym mogłabyś pojeździć, i pawia, i perliczki, i sam nie wiem, co jeszcze. Proszę dać się przekonać, szanowna pani. Szkoła zaczyna się za trzy tygodnie. Ustalmy zatem jakiś dzień przed tą datą.
— Proszę, mamo — rzekł Edward.
— Nie jestem w nastroju do wizyt — odparła pani Browne.
Jednak bystre dzieci wyczuły wahanie w jej głosie, gdy wypowiadała te tak często słyszane przez nie słowa, i miały nadzieję, że ustąpi, jeśli tylko pan Buxton nie cofnie swego zaproszenia.
— To właśnie dlatego, że nigdzie pani nie bywa, nie jest pani w nastroju do wizyt. Zaręczam, że drobna odmiana i widok kilku życzliwych twarzy dobrze by pani zrobiły. Poza tym przez wzgląd na dzieci nie powinna pani żyć tak z dala od ludzi. Młodzi powinni zobaczyć świat.
Pani Browne była panu Buxtonowi niezmiernie wdzięczna za podsunięcie takiego usprawiedliwienia tego, na co — przyznać to należy — sama miała ochotę, tak iż zaczęła skłaniać się do przyjęcia zaproszenia. Wreszcie „przez wzgląd na dzieci” zgodziła się. Westchnęła jednak, jakby było to z jej strony wielkie poświęcenie.
— Słusznie — orzekł pan Buxton. — Ustalmy więc dzień.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.