Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Dom ptaków - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dom ptaków - ebook

Len Howard uznano za ekscentryczkę, gdy w 1938 roku, w wieku 44 lat, porzuciła karierę skrzypaczki i zamieszkała na wsi w Sussex, aby studiować ptaki. Ale to tam napisała dwa międzynarodowe bestsellery i zadziwiła świat obserwacjami sikorek, rudzików i wróbli.

Miłość do ptaków podsycał w Len charyzmatyczny ojciec poeta, który nie potrafił przejść obok rannego ptaka, nie ratując go. Energiczna i wrażliwa dziewczyna, najmłodsza z czworga rodzeństwa w bogatej, kulturalnej rodzinie, chciała samodzielności. Lecz kiedy w Londynie stała się sławna, a jej kariera nabrała tempa, tęskniła za oswojoną wroną bardziej niż za rodziną. Len doświadczała miłości i przyjaźni, ale żaden związek nie zbliżył się do więzi, którą tworzyła później z ptakami. Budki lęgowe pokrywały ściany jej domu wewnątrz i na zewnątrz. Ptaki siedziały jej na głowie i na ramionach. Uczyła się ich i dokonywała muzycznych transkrypcji ich pieśni.

Eva Meijer natknęła się na prace upartej badaczki, które wyprzedzały swoją epokę i niesłusznie popadły w zapomnienie. W Domu ptaków szuka motywów, które kierowały Len Howard. Co sprawiło, że radykalnie zmieniła życie i odsunęła się od rodziny? Co życie bogatek mówi nam o człowieku? I czy można odciąć się od oczekiwań innych wobec siebie? A także co to znaczy mieć gdzieś swój dom?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66335-89-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog
1965

Jacob szybko wlatuje do środka, woła mnie i natychmiast wyfruwa na zewnątrz. Nerwowe zachowanie nie jest w jego stylu, nigdy też nie oddala się tak bardzo od gniazda po wykluciu się młodych. Zazwyczaj z rana pojawia się kilka razy przy karmniku, a potem trzyma się w pobliżu drewnianej budki lęgowej na brzozie – jest spokojnym ptakiem, dużym jak na sikorę bogatkę, dobrym ojcem.

Udaję się za nim i już w ogrodzie słyszę maszyny. Biegnę w drewniakach – są niepraktyczne, omal nie ześlizgują mi się ze stóp – tylko nie to, nie ten żywopłot, nie na wiosnę. Krępy mężczyzna przycina ogrodzenie tym ich urządzeniem elektrycznym, nie słyszy mnie z powodu hałasu. Wciskam się między maszynę a żywopłot. Dźwięk wszystko zagłusza, opada na mnie falami, przenika przeze mnie.

Mężczyzna podskakuje, widząc mnie nagle przed sobą, wyłącza maszynę, zdejmuje z uszu ochraniacze.

– Co jest, paniusiu?

– Teraz nie można przycinać. W tym żywopłocie jest pełno gniazd. Z większości jaj wykluły się już młode.

Mój głos jest wyższy niż zwykle, mam wrażenie, jakby ktoś ściskał mnie za gardło.

– To niech pani idzie do gminy.

Ponownie włącza maszynę.

Nie. Gałęzie kłują mnie w plecy. Przesuwam się razem z nim w lewo, w prawo.

– No, proszę się odsunąć.

– Jak chcesz przycinać ten żywopłot, to najpierw będziesz musiał się mnie pozbyć.

Wzdycha.

– W takim razie zacznę z drugiej strony.

Trzyma urządzenie w gotowości, bardziej jako bufor niż broń.

Tam są drozdy z brzuszkami w brązowe cętki. Kręcę głową.

– Naprawdę nie.

– Wykonuję tylko swoją pracę.

– Jaki jest numer do twojego szefa?

Podaje mi nazwisko i numer telefonu do gminy. Czekam, aż mężczyzna zniknie na końcu ścieżki. Na pewno pójdzie teraz do innego żywopłotu.

Wszędzie pisk – ptasich rodziców nigdzie nie widać, młode życie daje o sobie znać. Ojciec i matka wrócą, mam nadzieję, że nie przestraszyli się za bardzo. W pośpiechu idę do domu, pot leje mi się po plecach, nie zatrzymuję się, żeby zdjąć sweter.

– Czy mogę rozmawiać z panem Everittem? To pilne.

Kiedy czekam, siada przy mnie Terra. Zawsze wyczuwa, gdy coś się dzieje. Ptaki są o wiele wrażliwsze od nas. Wciąż jeszcze trochę dyszę.

– Panie Everitt, dobrze, że mógł pan podejść do telefonu. Mówi Len Howard, z Ditchling. Dziś rano z przerażeniem odkryłam, że jeden z pana ludzi przycina żywopłot. Jest okres lęgowy! Obserwuję tu ptaki. To zakłóca badania.

Pan Everitt informuje mnie, że muszę złożyć pisemny wniosek o wstrzymanie przycinki, żeby rada gminy mogła zdecydować w tej sprawie. On sam takiej decyzji podjąć nie może. Dziękuję mu uprzejmie, proszę o zapewnienie, że do tego momentu przycinka nie będzie prowadzona.

– Zrobię, co w mojej mocy – odpowiada. – Zwykle mnie słuchają.

Kaszle jak palacz.

Wiem, że sikorki natychmiast dadzą mi znać, gdyby znowu zaczęli, lecz mimo to przez resztę dnia jestem niespokojna. Czasem odgłos wiatru brzmi jak przycinanie, to znów przypomina je warkot samochodu w oddali. Jacob też zdradza niepokój. Nie znałam go takiego. Jego wiek – ma co najmniej sześć lat – może mieć z tym związek.

Piszę list. Muszą mnie posłuchać.

*

Następnego ranka odpowiednio wcześnie idę do wsi. Jest pierwszy naprawdę ciepły dzień roku, powietrze mnie przytłacza, wgniata w drogę, moje ciało jest właściwie zbyt ciężkie, coraz cięższe. Dawniej zajmowało mi to dziesięć minut równym krokiem, teraz prawie dwadzieścia. Stukam w okno sklepu spożywczego. Nie ma jeszcze dziewiątej.

– Theo?

Stukam ponownie, widzę zmierzwioną białą czuprynę poruszającą się za ladą. Podnosi się, wyciąga rękę w geście pozdrowienia albo prośby, żebym zaczekała.

Hałas, szczęk żelaza o żelazo.

– Gwendolen. Co cię tu sprowadza tak wcześnie?

Sen znaczy jeszcze jego twarz, kreśli linie delikatne jak pajęczyna.

Mówię, że zamierzają przyciąć żywopłot, i pokazuję mu list.

– Podpiszesz?

Zakłada okulary, czyta uważnie, potem w trzech szufladach szuka długopisu.

– Wczoraj za ladą stała Esther. Wszystko leży gdzie indziej. Nawet klucza do drzwi wejściowych nie mogłem znaleźć.

– Co u Esther?

– Zbiera na motorower. Jej rodzicom to się nie podoba, ale wszystkie te dziewczyny takie mają.

Patrzy na mnie sponad okularów, krótko wzrusza ramionami.

– Ma już szesnaście lat?

Wciąż widzę ją przed sobą jako małą dziewczynkę, pierwszą córkę jego córki. Bardzo upartą, oczy niczym przejście do innego świata. Nadal takie ma, podkreślone czarną konturówką.

– W przyszłym miesiącu. Może zostaw tu ten list. Dam do podpisu każdemu, kto przyjdzie.

– Dobry pomysł.

Umawiamy się, że wrócę po południu. Dziękuję mu, zabieram swoją torbę na zakupy i robię rundkę. Piekarz daje mi wczorajszy chleb. Rzeźnik zachował obrzynki tłuszczu ze słoniny. Od sprzedawcy warzyw dostaję torbę starych jabłek. Właściwie miałam zamiar pójść także do szkółki drzew w Brighton, ale upał sprawia, że decyduję się unikać stromych ulic. W drodze na górę przylatuje powitać mnie Jacob, widzę też parę rudzików, które w zeszłym roku gnieździły się w moim ogrodzie. Może w tym roku mieszkają u sąsiadki, co nie byłoby zbyt rozsądne – jej kot to największy i najstraszliwszy łowca ptaków, jakiego znam. Jest jeszcze gorszy niż ten mały czarny, którego miała poprzednio. Poza tym ona sama należy do ciekawskich i zagląda do wszystkich budek lęgowych, przez co koty znają ich miejsce. Już trzy razy jej mówiłam, że odpowiada za dramaty, które się potem rozgrywają.

W ogrodzie przed domem sikorki wygrzewają się w słońcu, skrzydła rozpostarte. Jacob i Jednooka II przyjaźnie siedzą obok siebie, rozleniwieni upałem, jakby zazwyczaj nie sprzeczali się całymi dniami. Terra leży na ścieżce, dokładnie tam, gdzie zawsze chodzę. Najstarszy syn Jacoba zajął miejsce na niskiej, szerokiej gałęzi. Jest trochę powolniejszy niż reszta i w pełni korzysta z mojego karmnika. Dotarłszy do domu, opadam na zielony fotel z chwościkami. Wkrótce będę musiała odbyć całą tę trasę jeszcze raz. Kropka ląduje mi na włosach i od razu odlatuje, a za nią Brzeżek. To zabawa, którą młodziaki każdego roku wymyślają na nowo. Robią trzy okrążenia od szafy ku mojej głowie, do stołu, ku szafie, potem wylatują za okno – tak szybko i tak pełne obecnej chwili, tylko obecnej chwili.

*

Na początku ścieżki Jacob przylatuje mnie ostrzec. Jeszcze zanim to usłyszę, wiem, że zaczęli. Po otrzymaniu pisma z gminy – niestety, niemożliwe, indywidualne interesy, harmonogram prac – i wysłaniu zażalenia przez prawie dwa tygodnie nie ruszałam się z miejsca. Wczoraj dostałam wiadomość, że burmistrz jednak rozważył moją skargę, i sądziłam, że niebezpieczeństwo minęło. Idę najszybciej, jak potrafię, kulejąc niczym stary koń, teraz są we trójkę. Jacob jak szalony lata tam i z powrotem, podobnie jak reszta sikorek, rudziki i para wróbli.

– Tam są gniazda! – wołam, serce mi wali, stało się, już tylko kosy, może akurat zdążyły wylecieć, rudziki na pewno były jeszcze za małe.

Młody człowiek o rudych, półdługich włosach, okrągła twarz pełna piegów, zdejmuje z uszu ochraniacze.

– Co pani mówi?

– Pozabijaliście wszystkie młode ptaki – wypluwam słowa wraz ze śliną.

Spogląda na żywopłot, mruży oczy pod słońce, na moment wstrzymuje oddech, waha się.

– Przepraszam.

– Popatrz.

Jacob nawołuje i żali się, wróble świergoczą, zwołują inne wróble. Kosy wydają płaczliwy dźwięk, którego wcześniej u nich nie słyszałam.

Chłopak patrzy na drozdy, rudziki i wróble, które latają nad żywopłotem, na pole i wzrok jego wraca, ponad głowami kolegów, do mnie. Niebieskie oczy się chmurzą. Wstrzymuje dwóch pozostałych mężczyzn, wskazuje na wróble na ukos przed sobą. Zapada cisza – tym głośniej słyszę ptaki. Krzyczą i krzyczą, jak podczas ataku srok, tylko bez końca.

Czekam na dworze, dopóki mężczyźni nie znikną z pola widzenia. Wszystkie ptaki opuściły żywopłot, został tylko Jacob. Wołam go, oferuję orzeszka. Nie przylatuje.

Idę wzdłuż żywopłotu, szukam gniazd, młodych, które się uchowały, nie widzę żadnego, tylko piórka między linią przyciętych listków i gałęzi. Na rogu znajduję malucha, który wypadł, wróbla, ledwo opierzonego – ostrożnie podnoszę brązowe ciałko, już wiem, że nie jest dobrze. Ptaszek się trzęsie, potem zapada w bezruch, bezruch o wiele większy niż ten, który zawiera życie. Drugą ręką wygrzebuję dołek w ziemi pod krzakiem, składam go w nim ostrożnie, po czym zakopuję.

Cisza wije się wokół mnie i towarzyszy mi do domu, po którym sikorki latają bardziej nerwowo niż zwykle. Napełniam im karmnik, wcześniej niż zazwyczaj, może to odwróci ich uwagę – orzeszki, chleb, parę kawałków gruszki, żadnych tłustych rzeczy, ponieważ trwa sezon lęgowy.

Zieleń późnej wiosny wciąż jest oszałamiająca, skrząca – przepych. Siadam na jednym ze starych foteli ogrodowych przed domem, wydaje się, jakby moje biodro chciało się wydostać na zewnątrz. Przeklinam to stare ciało.

Na ramieniu ląduje mi Terra. Jej pazurki kłują mnie przez materiał bluzki. Jest przylepna, choć nigdy nie śpi w domu. Uwiła gniazdo na wysokiej jabłoni, nie w żywopłocie, dzięki Bogu. Przycinanie nie zrobiło na niej wrażenia – przeżyła wystarczająco dużo, by wiedzieć, że nie warto się przejmować. Dziobem stuka mnie w ramię, leciutko, jakby chciała mi o czymś przypomnieć.Gwiazda 1

Behawioryzm, najważniejsza w naszych czasach filozofia badająca zachowania, zakłada, że prawidłowe z naukowego punktu widzenia dane można pozyskać wyłącznie w sytuacji wolnej od wszelkich bodźców, w której reakcje da się zmierzyć za pomocą odtwarzalnych eksperymentów. Zawartość głów zwierząt, w tym ludzi, postrzega się jako czarną skrzynkę, do której nie mamy dostępu. Opis zachowania niewiele wnosi do tej interpretacji naukowego badania, ponieważ nie da się go obiektywnie zmierzyć. Dzieło Darwina na temat procesów poznawczych zwierząt uchodzi na przykład za nienaukowe, ponieważ opiera się w dużej mierze na anegdotach. Behawioryzm jednak nie uwzględnia w istocie faktu, że wiele zwierząt zachowuje się w niewoli inaczej niż na wolności. Większość ptaków z natury jest płochliwa, często wręcz boi się ludzi, dlatego trzymanie ich w laboratoriach musi wpłynąć na ich zachowanie, a więc na wyniki badań. Ponadto badanie reakcji mierzalnych, zakładające, że myśli i uczucia zwierząt nie są poznawalne, daje wyniki, które ten obraz potwierdzą. Kiedy traktuje się kogoś jak maszynę, znajdzie to odbicie w tezach, które zarazem określą przestrzeń, w jakiej obiekt badań – celowo piszę tu „obiekt” – może udzielać odpowiedzi. Ten tak zwany obiektywny sposób badania zwierząt jest zatem równie zabarwiony hipotezami jak inne metody.

Minęło już ponad dziesięć lat, odkąd przeprowadziłam się do domku w zachodnim Sussex, który nazwałam Domem ptaków. Stoi pod niewielkim lasem i blisko terenów przyrodniczych, gdzie żyje niezliczona ilość ptaków i innych zwierząt – grzywacze i kukułki, lisy i borsuki, myszy polne i krety, myszołowy i puszczyki, pierwiosnki i głowienki. W drzewach i krzewach wokół domu mieszkało wiele małych ptaków, takich jak kosy, sikorki, rudziki i wróble. Ustawiłam dla nich karmnik przed domem, który o siódmej rano i piątej po południu zapełniałam rozmaitymi smakołykami. Postawiłam też basenik, a przy domu, na starym dębie i jabłoni, powiesiłam kilka budek lęgowych. Nie trwało długo, gdy pojawiły się pierwsze zaciekawione sikorki. Od razu zostały przepędzone przez wróble, które zajmują każdy teren, jeśli tylko nadarzy się okazja. Wróble bały się mnie jednak bardziej niż sikorki, a ponieważ dużo przesiadywałam na ławce w ogrodzie, żeby obserwować ptaki, wszystkie mogły się częstować jedzeniem i kontrolować zmiany w domu.

Przyjechałam w lutym 1938 roku. Większość ptaków była już pochłonięta szukaniem miejsca na gniazdo, a niektóre odpowiedniego partnera. Zajmowały się bardziej sobą niż mną. W marcu zaczęło się to stopniowo zmieniać. Jedna z sikorek była bardziej bezczelna niż reszta – Billy, starszy samczyk o dumnej postawie i donośnym głosie, codziennie rano jako pierwszy podlatywał do karmnika, a w południe do baseniku, żeby się dokładnie umyć. Pewnego ciepłego dnia w kwietniu wleciał przez otwarte okno do domu, zrobił rundkę po salonie i ponownie szybko wyfrunął na zewnątrz. Następnego dnia znów się pojawił. Sikory bogatki uczą się między innymi, dobrze przypatrując się sobie nawzajem, i w krótkim czasie wraz Billym w domu zjawiła się Zielinka, jego partnerka, którą tak nazwałam z powodu zielonego poblasku na piórkach. Od tej pory nigdy nie zamykałam górnego lufcika, żeby mogły sobie swobodnie wlatywać i wylatywać. To był początek szczególnej sytuacji mieszkaniowej, która trwa po dziś dzień i która wiele mnie nauczyła.1900

– Spójrz, Lennie.

Tata trzyma coś w ręce. Biegnę do niego.

– Sikoreczka?

– Modraszka. Wypadła z gniazda, znalazłem ją pod jednym z buków przy szkole dla dziewcząt. A raczej Peter ją znalazł.

Peter merda ogonem, bo usłyszał swoje imię.

– Potrzymaj ją na chwilę, to wezmę pudełko.

Piórka – jeszcze nigdy nie czułam czegoś tak delikatnego. Układam dłonie w miseczkę, gniazdko, i podnoszę do ust. Całuję ptaszynkę. Taka miękka! Taka niebieska ta główka! Stworzonko się porusza, lekko otrząsa, ogarnia mnie strach, ale trzymam dłonie mocno złączone.

– Włóż ją tutaj. Bardzo ostrożnie.

Tata przyniósł z gabinetu pudełko, na dnie leży stary szal.

Wsuwam do niego złączone dłonie, dopóki nie poczuję dna pudełka, wtedy je otwieram, powoli.

– Świetnie. To teraz pójdziemy po coś do jedzenia.

Bierze mnie za rękę. Olive, Kings i Duds są w szkole, mnie mama jeszcze nie pozwala, a teraz mam szczęście. Teraz wreszcie mam szczęście.

– Floor? – Tata wsuwa głowę do pokoju mamy. – Idę z Lennie po tatara dla sikorki.

– Nazywajże to dziecko po prostu Gwendolen. Nie musisz pracować?

Głos matki brzmi lżej niż przez ostatnie dni. Może nie boli jej już głowa.

Tata bagatelizuje pytanie.

– Podejdź, Gwendolen.

Z niechęcią wchodzę do ciemnego pokoju. Pachnie snem i czymś jeszcze, czymś starym. Matka poprawia mi sukienkę, potem przyciska mnie do siebie. To ona tak pachnie. Kiedy mnie puszcza, szybko biegnę do ojca, który czeka na zewnątrz.

Podskakując, idę szeroką ulicą tak wolno, że trzymam się dokładnie obok niego.

– Dokąd idziemy?

– Najpierw do rzeźnika, a potem do pana Volta.

Podskakuję coraz wyżej, jestem w tym naprawdę dobra. Stawiam stopy dokładnie w tym samym momencie co tata. Pa-dam, pa-dam, kopyta półkonia.

U rzeźnika Peter musi zaczekać na zewnątrz. Siada, już o tym wie. Głaszczę go po białym kołnierzyku, po czym szybko wbiegam za tatą do środka.

– Poproszę ładny kawałek tatara. To dla modraszki, więc nie musi być duży.

Gruby James nie zawsze pracuje w masarni, tylko wtedy, gdy nie ma samego pana Johnsona. Jest dość powolny i nie daje plasterka kiełbasy.

– Dziękuję. Czy mogę do tego prosić o plasterek kiełbasy?

Gruby James wzrusza ramionami, odwraca się, żeby odkroić wędliny. Ojciec puszcza do mnie oko. Na zewnątrz dzieli plasterek na pół, jedna połówka dla Petera, druga dla mnie.

Pan Volt sprzedaje różne rzeczy. Jego jedno oko znajduje się trochę niżej niż drugie, jest też wybałuszone. Duds powiedział, że ktoś go mocno uderzył, wyskoczyło mu z głowy i już nie wróciło na swoje miejsce, a Olive twierdzi, że pan Volt na to oko nie widzi, ale zawsze nim na mnie patrzy, jakby mnie jak najbardziej widział, jakby właśnie widział więcej rzeczy, których inni ludzie nie dostrzegają.

– Dzień dobry, panie Howard, dzień dobry, panienko. Czym mogę służyć?

– Trochę nasion dla ptaków poproszę, dla modraszki.

– Uniwersalny pokarm. Ile?

Zdejmuje puszkę z górnej półki i sięga po papierową torebkę.

– Dopóki mała znowu nie zacznie latać.

Cały sklep jest zastawiony puszkami, a w rogu znajduje się szkielet. Podchodzę do niego, dotykam kości, wzdrygam się, gdy się porusza.

– O tak, uważaj – mówi pan Volt. – Czasem nagle duch w niego wstępuje.

– Ile płacę? – pyta ojciec.

– Ach, za taką ilość nie warto liczyć. Panienko?

Podchodzę do lady.

– Pająk czy żuk?

– Żuk.

Z jednego ze słoików pod ladą wyjmuje dla mnie smakołyk, zielono-czerwony, w kształcie żuka.

– Dziękuję panu.

Kłaniam się tak, jak ćwiczyłam z Olive.

– Pięknie.

Peter biegnie przed nami w drodze do domu. Smakołyk jest miękki i bardzo słodki. Wyjmuję go z buzi, żeby sprawdzić, czy ma jeszcze ten sam kształt. Żuk stał się miękką grudką. Żuczkiem grudkożuczkiem.

Tessa otwiera drzwi dokładnie w chwili, gdy przed nimi stajemy. Mijam ją, biegnąc wysokim korytarzem do pokoju, w którym na stole nadal stoi pudełko z modraszką.

– Jeszcze żyje.

– Świetnie. No, to do dzieła. Która jest teraz?

Podchodzę do zegara na parapecie.

– Trzecia.

– Dokładnie trzecia?

– Prawie dokładnie. Minuta, nie, dwie minuty po trzeciej.

– Czyli prawie dokładnie. Słuchaj uważnie: musimy tego ptaszka karmić co godzinę.

Ojciec robi malutką kuleczkę z tatara, małym palcem wsuwa ją do ptasiego gardełka. Ptak przełyka. Wydaję cichy okrzyk radości.

– Potem zrobię mieszankę ziaren z tatarem, rozdrobnioną, z wodą. I karmienie. Jeżeli ptaszek jutro jeszcze tu będzie, to też możesz spróbować.

Podaje modraszce jeszcze jedną kuleczkę, i jeszcze jedną, aż ta ma dość. Palce ojca są długie i zręczne. Przyglądam się uważnie z bardzo bliska, żebym jutro też potrafiła.

– Poproś Kokkie o jakąś szmatkę, mam wrażenie, że maleństwu jest zimno.

– Mogę go też potrzymać?

Ojciec kręci głową. Biegnę do kuchni.

– Kokkie, Kokkie, mamy sikorkę. Masz może jakąś szmatkę? Jest jej zimno.

Przeskakuję z lewej nogi na prawą, z prawej na lewą.

– Dziecko, uspokój się. – Gosposia podnosi się, stękając. – Nie krzycz tak, twoja mama źle się czuje. Chodź.

Schodzę za nią wąskimi stromymi schodkami do piwnicy – małe kroczki, moja ręka na wilgotnej ścianie.

– Jak jutro będzie jeszcze żyła, będę mogła ją nakarmić.

Kokkie chrząka, wyjmuje szmatkę z otwartej szafy przy tylnej ścianie. Biorę ją od niej.

– Idź ostrożnie, dobrze? – woła za mną.

Jestem już prawie na górze.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: