Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Donikąd - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,90

Donikąd - ebook

Na początku była mapa. Jej kolory, linie, wzory intrygowały i nęciły. Można było przez nią patrzeć jak przez okno, zobaczyć daleki świat. Czytać ją jak najwspanialszą przygodową książkę. Potem były podróże wyobrażone, wytyczanie nowych szlaków długopisem w atlasie. W końcu Michał Milczarek spakował plecak i wyruszył w drogę.

„Donikąd” to opowieść o wyprawach na końce świata: Kamczatkę, Kołymę, do Workuty, Ewenkii, Norylska. To zapiski z miejsc, w których byt graniczy z nicością. To obsesyjna wędrówka na wschód przez śnieg, kości i pustą przestrzeń w poszukiwaniu kresu mapy i kresu rzeczywistości.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-947-8
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prywatna historia mapy

Próbuję sobie przypomnieć, jak w mojej wyobraźni rodziła się mapa. Muszę sięgać daleko. Prawie ocierać się o nicość, którą byłem, kiedy mnie nie było.

Na początku była Australia. Miałem ze trzy lata. Świat jak gdyby dopiero co wynurzył się z wody i jeszcze ociekał stworzeniem. Musiał być rok 1984, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Prędzej uwierzyłbym, że Wielki Wybuch miał miejsce przedwczoraj. Zresztą czas nie miał żadnego znaczenia, jeszcze nie zdążył zaistnieć.

Poranek, słońce, przeźroczyste powietrze. Przed domem zielenił się stary bez. Ziemia kwitła, oddychała, pachniała. Pamiętam, że pytałem. Nie pamiętam już dlaczego. Być może pytałem, jak dziecko, co jest dalej. Afryka jest daleko, Ameryka jeszcze dalej, a Australia najdalej. A co jest dalej, za Australią? Nic, Australia jest najdalej, dalej się już nie da, dalej nie ma już nic. To terytorium ostatnie, najdalsze. Południca, kontynent przeciwległy.

Gdzie? Tak chyba brzmiało następne pytanie. A może mama sama je odgadła. Gdzie jest ta Australia, w którą stronę? Chyba mniej więcej tak brzmiało, bo w odpowiedzi wskazała z tarasu południowy wschód. Wyciągnęła rękę w kierunku ulicy Wiśniowej, przy której rosły dwie potężne topole. Dalej była stadnina koni, za nią las. A jeszcze dalej – Australia.

Wtedy po raz pierwszy poznałem kres mapy.

*

To były fajne czasy, bo dało się tam w każdej chwili polecieć. Wystarczyło pomyśleć, nie trzeba nawet było zamykać oczu, a meble same odrywały się od podłogi, wznosiły w powietrze i leciały na południowy wschód. Leżałeś na łóżku i szybowałeś nad Poznańskiem albo Konińskiem. I to na trzeźwo, w realu. Raj. Warunki atmosferyczne oczywiście dobre, zero turbulencji. Z działki w Łodzi machał dziadek. Dalej były Morze Czarne, Iran, Indie. I wreszcie – Australia. Dżungla na północy i pustynia we wnętrzu. Kangury, papugi, czerwona ziemia, słońce. To było proste i piękne. Najlepszy sposób spędzania wolnego czasu. Rzeczywistość była tylko pretekstem. Świat mieścił się w głowie i można było robić z nim, co się chciało. Można było wyobrazić sobie wszystko.

Mapy istniały zawsze. Nie umiałem jeszcze czytać, ale nęciły mnie ich kolory. Tata był marynarzem i mama pokazywała mi w atlasie albo na globusie, dokąd płynął. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych docierał przede wszystkim do Afryki Zachodniej. Dakaru, Freetown, Abidżanu, Lagosu. Przywoził stamtąd kartony bananów, mahoniowe albo hebanowe słonie, rzeźby cycatych kobiet, figurki z kości słoniowej. Poza tym złote pierścionki i srebrne łańcuszki z Antwerpii ukryte w bateriach R20. Z Rotterdamu zaś kremplinę, buklę i reklamówki z napisem „Montana”, „Marlboro” albo „USA”, bo PRL nie potrafił takich wyprodukować. Kawę, kakao i sanostol z Oslo. Wtedy marynarze dużo przywozili. Dogorywała komuna. Deficyt, kartki, ocet na półkach w supersamie przy Tatrzańskiej. Tutaj nie było prawie niczego, a tam było prawie wszystko. Dlatego przywozili albo przemycali. Do Szczecina i Gdyni zza żelaznej kurtyny płynął potok kolorowej cudowności. Wszystko szybko schodziło, bo wyklęty lud ziemi był spragniony. Taszczyli materiały na sukienki, pierścionki i idiotyczne reklamówki, wstydząc się tego. Wstydzili się, że niczego nie mają, bo historia ich upokorzyła.

Dobrze pamiętam mapę Afryki. Przedstawiała strefy środowiskowo-klimatyczne. Żółta jak piasek Sahara na północy i ciemna zieleń dżungli w dorzeczu Konga. Na marginesach zamieszczono kiepskiej jakości zdjęcia lasów tropikalnych i pustyń. Kolory na mapie odpowiadały ich barwom. Pojąłem wtedy, że oznaczają świat. I że można patrzeć na mapę jak przez okno. Da się zobaczyć nawet to, czego nie widać.

W 1986 roku tata z mamą popłynęli z Gdyni do Chin. Wtedy marynarze od czasu do czasu mogli zabierać w rejs rodzinę. Złote czasy. Ja byłem za mały, zostałem z babcią. I z globusem. Przez cztery miesiące zadzwonili tylko dwa czy trzy razy. Z Jemenu, Singapuru, a może z Szanghaju. Nie dlatego, że nie pamiętali. Po prostu w tamtej epoce trudno było dzwonić z jednego kontynentu na drugi. Poza tym połączenie było kiepskie, jakby mówili z zaświatów. Głos to nie była obecność, to był tylko głos. Dlatego milczałem do słuchawki. Globus był bardziej realny, a na globusie były Chiny. Nieregularna jasnożółta plama pięć na pięć centymetrów kryła w sobie miliard istnień. Patrzenie na nią było doświadczeniem metafizycznym. Czekałem więc, od czasu do czasu patrząc.

Kiedy miałem siedem lat, dostałem w prezencie duży radziecki atlas. Sojuz był u schyłku, ale atlasy wciąż drukował. Ten zaczynał się od schematów, diagramów i wykresów opisujących strukturę radzieckiej władzy i społeczeństwa. Profsojuzy, komsomoły i podobne bzdety. Można było umrzeć z nudów. Dalej były dziesiątki map gospodarczych ZSRR z zaznaczonymi ośrodkami przetwórstwa spożywczego, przemysłu maszynowego albo strategicznymi fermami kur. Istniały także mapy pokazujące poziom melioracji ziem, mechanizacji rolnictwa, upraw owsa lub hodowli kóz i owiec, gdzie jedna kropka oznaczała sto tysięcy głów. Diagramy wskazywały, ile traktorów i kombajnów wyprodukowano w ciągu ostatniej pięciolatki. Były też słupki dowodzące, że miliony hektarów kazachskiego ugoru przekształcono w pola uprawne, aby już nigdy więcej nie było głodu. Liczby budziły szacunek. Oczywiście nic z tego nie rozumiałem, ale widziałem, że wszystkiego jest dużo, a będzie jeszcze więcej. Zresztą na marginesach umieszczono zdjęcia z kołchozowymi stadami krów, polami bawełny, fabrykami ziłów albo rafineriami, więc można się było domyślić, że kraj kwitnie i jest w awangardzie ludzkości.

Dalej zamieszczono różne mapy świata. Na jednej z nich małymi symbolami czerwonej flagi zaznaczono istnienie partii komunistycznych w poszczególnych krajach naszej planety. W 1982 roku było ich dziewięćdziesiąt pięć. Potem porównywano ze sobą kraje socjalistyczne i kapitalistyczne. Słupki pokazywały, że najszybciej rozwija się Rumunia, druga jest Bułgaria, trzecia Japonia, a czwarty ZSRR. Z map wynikało też, że Związek Radziecki jest przynajmniej na tym samym poziomie co Stany, a pod względem produkcji obuwia skórzanego, cementu, telewizorów czy też pogłowia bydła nawet je wyprzedza. Były też mapy określające dzienny nakład gazet na jednego mieszkańca, liczbę łóżek szpitalnych albo kaloryczność dziennej porcji jedzenia. Obywatel ZSRR spożywał więcej kalorii na dobę niż Norweg, Szwed, Kanadyjczyk albo Australijczyk. Nosił skórzane buty, miał telewizor Rubin, był syty i szczęśliwy.

Na końcu znajdował się dział o kosmosie. Na Księżycu czerwonymi kółeczkami zaznaczono pozycje lądowań łunochodów. A niebieskimi miejsca, w których wylądowali amerykańscy astronauci. I to była chyba jedyna sfera, w której Ameryka wyprzedziła Kraj Rad.

Po tym wszystkim, po tym jak się nabrało pewności, kto przoduje, a kto odstaje, zaczynały się normalne mapy. Umiałem już wtedy czytać, ale rozszyfrować rosyjskich bukw nie potrafiłem. Nie było to jednak przeszkodą. Wystarczały mi same kształty i kolory, a co to za kraj czy miasto, wiedziałem już z innych atlasów. Czasami jednak ich nie rozpoznawałem i wtedy ratowało mnie to, że niektóre bukwy pokrywały się z polskimi literami, więc można się było domyślić nazwy albo poznać ją w przybliżeniu.

Największą wadą atlasu było co innego: marna grafika. Kolory były mało wyraziste, tandetne, rozmyte. Sockolory. Jakby ich żałowali. Jakby cały świat był tak samo zgrzebny jak socjalistyczna codzienność blokowisk, świetlic szkolnych i stołówek zakładowych.

Mapy drogowe pociągały mnie mniej. Za dużo było na nich tych wszystkich cyfr, odległości, nazw – tak jakby świat można było sobie podporządkować. Najbardziej podobały mi się te ze strefami klimatycznymi albo hipsometryczne, bo odzwierciedlały czystą przestrzeń. Jarałem się też mapami z rozkładem temperatur na świecie. Niestety zwykle były małe i niedokładne. A przecież mapa z amplitudami oraz rekordami zimna i ciepła na różnych kontynentach to prawie transgresja. Z fioletowych obszarów wiało lodem, z czerwieni wpadającej w bordo buchał żar, a powietrze falowało. Gapiłeś się – i aż to czułeś.

Później zacząłem prowadzić prywatne pomiary temperatury. Stacja meteorologiczna Szczecin-Osów. Niezbyt rozwijające zajęcie, ale dla dewianta w sam raz. Z termometrem rtęciowym było to dość niewdzięczne. Zwłaszcza jak się kocha ekstrema. Te na minusie wypadały w nocy, więc weź ich doświadcz i je odnotuj. Potem pojawiły się termometry elektroniczne rejestrujące temperaturę minimalną i maksymalną. To było wybawienie. Wreszcie mogłem spokojnie iść spać, bez obawy, że przegapię coś ważnego w życiu. Ale podczas mrozów i tak schodziłem do kuchni i patrzyłem na rtęciowy. Okno wychodziło na wschód, a ja miałem nadzieję, że od tamtej strony jest zimniej.

Fascynowało mnie właśnie zimno. Chłód, wiatr, martwota, mroźna cisza gwiazd. Prowadziłem dziennik ekstremów i nie umiałem pogodzić się z faktem, że Szczecin to nie Suwałki. Uważałem to za meteorologiczną niesprawiedliwość. W telegazecie podawali codzienne maksymalne i minimalne temperatury w Polsce. Trzy najniższe i trzy najwyższe na dany dzień. Suwałki, Białystok, Ełk, Augustów – zwykle one triumfowały. Szczecin dawał ciała, nie nadążał. Na niemieckim ARD można też było sprawdzić maksima i minima w Europie. Wygrywała północna Rosja albo Skandynawia. Indiga w Nienieckim Okręgu Autonomicznym, Szojna na półwyspie Kanin albo któraś wieś w obwodzie archangielskim. Czasami Ivalo w Finlandii lub Kautokeino w Norwegii. Posiadam kompletną listę dziennych rekordów z całej zimy 1998 roku. Miałem wtedy siedemnaście lat, ale jakoś nie mogłem wydorośleć. Rekord padł w Kautokeino. 4 lutego było tam minus czterdzieści trzy i cztery dziesiąte. Srebro z wynikiem czterdzieści dwa i osiem dziesiątych zdobyła wieś Sura nad rzeką Pinegą w obwodzie archangielskim, a brąz zgarnęła Kalewała w Karelii, przegrywając z Surą o dwie dziesiąte.

Książek nie czytałem za wiele, to atlasy były dla mnie książkami. Mapa językiem. Geografia literaturą. Czytałem świat, patrząc na linie brzegów, rzek, wysp, punkty miast. To była książka, którą trzeba było wyobrazić sobie samemu. Złożyć ją z pojedynczych słów, z niewiele mówiących nazw miast, rzek, gór, mórz. Ale nie tylko z nich. Również z samego ich kształtu i koloru. To był język, który bez końca rozszyfrowywałem, jednocześnie go tworząc.

Najbardziej pociągała mnie północ. Kierunek idący przeciwko życiu, słońcu, światłu. Na północy było najwięcej przestrzeni. Najwięcej czystego koloru tundry lub tajgi, najwięcej nagiej geografii. No i najmniej słów. Dlatego pozostawało najwięcej do wyobrażenia.

W Atlasie geograficznym dla klas 6–8 Czukotka miała kolor ciemnoszary. Przypominał mokry popiół i oznaczał tundrę. Musiała być mroczna i raczej martwa – i to mnie niesamowicie pociągało. Pusty świat, nad którym bez końca ciągną stalowe chmury. Północna Kamczatka była z kolei biała. Atlas tłumaczył to jako „roślinność wysokogórską i skały”. Próbowałem sobie to wszystko wyobrazić. Roślinności nie mogło być za wiele, skaliste góry pozostawały nieprzystępne, a na dole rozciągały się tylko szare pustkowia tundry. Do tego wiatr, śnieg i nicość. Krajobraz bardziej kosmiczny niż ziemski.

Patrzyłem też na północne rubieże Kanady. Na te wszystkie postrzępione fiordami kształty, na ten zwężający się pomost wysp prowadzący w kierunku bieguna. Obok znajdowała się zlodowaciała plama Grenlandii. Nigdzie indziej na północy takiej nie dało się znaleźć. Wyglądało to na jakieś ekstremum. Była biała jak księżyc.

Rysowałem drogi, które nie istniały. Czerwonym długopisem łączyłem końce świata. Na przykład na północnej Syberii. Wyznaczyłem trasę z Norylska na wschód, do Chatangi. Koło Chatangi droga się rozwidlała. Można było pojechać na południe – przez Oleniok i Żygańsk do Jakucka, albo na północ – do Nordwiku, który umarł już dawno temu. W latach trzydziestych założono tam łagier, a w 1956 roku go zlikwidowano. I Nordwik przestał istnieć, bo dobrowolnie nikt nie chciał tam żyć. Ubóstwo tych rejonów sięgało tak wielkich rozmiarów, że na mapach zaznaczano nawet puste toponimy. Z Nordwiku droga szła wzdłuż Północnego Oceanu Lodowatego do Tiksi. Dalej na mapie widniał tylko Ambarczik w delcie rzeki Kołymy, który w rzeczywistości też już zniknął. Ten odcinek to była prawdziwa arktyczna autostrada. Pewnie ze dwa tysiące kilometrów. Nicość i góra trzy stacje benzynowe po drodze, abym mógł w wyobraźni zatankować i jechać dalej. Brak asfaltu, tylko czarny żwir. Po lewej miałeś Ocean Lodowaty, a więc było naprawdę fajnie.

Potem droga skręcała na Czukotkę – do Anadyru. Była to ostatnia miejscowość zaznaczona na mapie, ale ja najwidoczniej chciałem jechać dalej. Pociągnąłem więc długopisem krętą kreskę aż do Cieśniny Beringa. Na Przylądek Dieżniowa. Na skraj mapy. Cieśnina była zbyt szeroka, żeby wyobrazić sobie most. Dlatego narysowałem przerywaną linię. Że niby funkcjonuje przeprawa promowa z Czukotki na Alaskę. Mało jest rzeczy równie pięknych. Kamazy, urale i amerykańskie piętnastolitrowe trucki przesiąknięte pustką i zimnem wjeżdżały powoli do wielorybiej paszczy promu zacumowanego przy kipiącym morzu. Ja też tam byłem. Kurs oczywiście z Norylska albo nieistniejącego Nordwiku. Niebo było opuchnięte i sine. Poza tym niczego ani nikogo. Kilka niewysokich budynków, pogranicznicy, mały motel dla kierowców, stacja benzynowa, może jakiś bar jak na filmach. Rzeczywistość bardziej amerykańska niż rosyjska, bo rosyjskich filmów na początku lat dziewięćdziesiątych nikt już nie puszczał. Następnie krótki rejs po wzburzonym morzu przez linię zmiany daty. Z jednego końca świata na drugi, z jutra do wczoraj.

Potem można było przerzucić kilkanaście stron w atlasie i jechać dalej po Alasce. Narysowałem trasy rozchodzące się w stronę Anchorage, Fairbanks, Barrow i Inuviku. Szły przez takie same pustkowia jak na Syberii. Południe kontynentu mnie nie interesowało. Moja sieć dróg tam nie prowadziła. Kończyła się w Churchill nad Zatoką Hudsona. Pięćdziesiąty ósmy równoleżnik, ale klimat subpolarny. Lasotundra i pływające na krach białe niedźwiedzie. Dalej nie jechałem, wolałem zawrócić na północ.

Zresztą nie musiałem koniecznie wracać na Alaskę albo Syberię. Mogłem całą sprawę urozmaicić i udać się z Churchill na przykład na Ziemię Baffina, skąd odchodziły promy do Godhavn na Grenlandii. Ale jeszcze lepiej byłoby pojechać prosto na północ. Narysowałem sobie drogę, więc istniała taka możliwość. Prowadziła w stronę Resolute na Wyspie Cornwallisa – oczywiście z przeprawą promową albo zimową drogą, czyli zimnikiem, po lodzie. Siedemdziesiąty czwarty równoleżnik, więc można już było rozpocząć masowe uwalnianie endorfin. Dookoła, rzecz jasna, nicość. Ale chyba wciąż mi to nie wystarczało. Wyobraziłem sobie, że droga wiedzie jeszcze dalej: prom na Devon, a stamtąd kolejny na Wyspę Ellesmere’a. Obecności dróg na tych obszarach nie dało się w żaden sposób usprawiedliwić. Na Wyspie Ellesmere’a nie była zaznaczona żadna miejscowość, ponieważ nigdy ich tam nie było ani nie będzie. Można było nanieść jedynie stacje polarne. Ale ów bezsens tylko wzmagał we mnie chęć jazdy. Mijałem lodowce i docierałem do północnego skraju wyspy, do wąskiej Cieśniny Robesona oddzielającej ją od Grenlandii. Przeprawa promowa na osiemdziesiątym drugim równoleżniku? No jasne!

Drogi do nicości narysowane w Atlasie geograficznym dla klas 6–8

Dalej rozciągała się Grenlandia. Narysowałem drogę wzdłuż zachodniego wybrzeża – w stronę Thule, Godhavn i Nuuk. Musiała się zmieścić w wąskim pasie tundry między lądolodem a morzem. W Godhavn, które dzisiaj nazywa się Qeqertarssuaq, łączyła się z przeprawą na Ziemię Baffina, a zatem dało się zrobić pętlę. Ale od przeprawy przez Cieśninę Robesona pociągnąłem też kreskę na przylądek Morris Jesup. Osiemdziesiąt trzy stopnie szerokości północnej. Tylko siedemset kilometrów od bieguna. Dalej na półkuli północnej już się nie da. Dalej nie ma już nic. I ta droga też była donikąd i po nic. Ale właśnie dlatego chciałem ją przejechać. Żeby zaparkować, założyć czapkę, wysiąść i popatrzeć na białą nicość. Zobaczyć absolut.

Przez lata szukałem też najdalszego na północy miasta. Ostatniego słowa z atlasu. Osady na krawędzi bytu i nicości. Kandydatów było kilku. Przede wszystkim Longyearbyen na Spitsbergenie i Thule na Grenlandii. Ten ostatni dzisiaj nazywa się Qaanaaq, ale wtedy pisano „Thule”. Nie wiedziałem, że oznacza „świat” i pochodzi ze starożytnego określenia ultima Thule – „koniec świata”. A ja właśnie szukałem końca świata. Miejsca, w którym świat się kończył albo zaczynał. Dlatego Thule – „świat” lub „ziemia”. W ten sposób można by witać przybyszów z nicości albo kosmitów. Nazwy Longyearbyen nie dało się od razu zapamiętać i wymówić, trochę odstręczała, a Thule zapamiętywało się natychmiast. Przedniojęzykowe, bezdźwięczne „t” w połączeniu z tylnojęzykowym bezdźwięcznym „h” – piękne.

Którejś niedzieli wszystko się jednak zmieniło. Bo w niedzielę czasami jeździliśmy do wujostwa na obiad. Wujek Rysiek znał się na geografii i miał wielką szufladę pełną przeróżnych map. A poza tym ogromny Atlas świata wydany przez Służbę Topograficzną Wojska Polskiego we współpracy z Państwowym Wydawnictwem Naukowym w 1962 roku. Największy atlas opublikowany za komuny. Ważył kilka kilogramów, strony przymocowano do okładki żelaznymi śrubami. To było jak objawienie. Mój szkolny atlas nie mógł się z nim równać. Nawet ten radziecki nie dawał rady. Dotychczasowe rekordy zostały pobite. Okazało się, że na północ od Longyearbyen leży Ny-Ålesund. Siedemdziesiąt osiem i pół stopnia szerokości północnej. W Grenlandii dalej od Thule mieściło się zaś Etah – opuszczona osada Inuitów. Nazwa brzmiała w sumie równie kusząco. Najdalej znajdował się jednak Alert na Wyspie Ellesmere’a. Osiemdziesiąty drugi równoleżnik, koło mojej przeprawy promowej na Grenlandię przez Cieśninę Robesona. Konkurencja została daleko w tyle. Do bieguna było stamtąd zaledwie osiemset kilometrów. Czułem się jednak trochę rozczarowany, że Thule zostało pokonane, bo Alert nie brzmiał dobrze. Zresztą na Wyspie Ellesmere’a leżała jeszcze stacja polarna Eureka. To zdawało się nieco lepsze od Alertu, ale i jedno, i drugie miało w sobie nutę paniki, stanu alarmowego, karetki na sygnale. A przecież chodziło tu o skraj świata, a nie o nagłe wypadki. Dlatego wolałem Thule.

*

Teraz rozumiem, że szukałem w geografii absolutu. Absolutnej realności, rzeczywistości totalnej, podstawy istnienia. Właśnie dlatego północ. Północ była stopniowym pustoszeniem świata z rzeczy i słów. Była metafizyczna. U kresu zostawały tylko nagi byt albo naga nicość. Na jedno wychodziło. Tam właśnie znajdowało się źródło – początek i koniec. Absolut leżał na północy.

Syberia czy Grenlandia były jednak niedosiężne. Pozostawały całkowicie w sferze mojej wyobraźni, bez łączności z realnym światem. Nie wierzyłem, że da się pojechać na Syberię. Musiałem zadowolić się samą mapą. Nie oszukujmy się jednak – to mi nie do końca wystarczało. Loty okrakiem na komodzie już nie działały. Znalazłem sobie więc kompensację niedosiężnej Syberii czy Grenlandii – Norwegię. Też leżała na północy. Wprawdzie nie tak daleko jak Thule albo Alert, ale to nic. Część kraju znajdowała się za kręgiem polarnym i z perspektywy Polski była prawie biegunem. Poza tym, żeby tam dojechać, nie trzeba było rysować dróg na mapie. Gotowa sieć czekała w atlasie, dzięki czemu cały projekt nabierał więcej realności.

Pierwszą próbę kontaktu z Norwegią podjąłem, gdy miałem dziesięć lat. Napisałem list do Świętego Mikołaja z prośbą o prezent. Wszyscy pisali do Finlandii, do komercyjnej szajswioski pod Rovaniemi. I ten łże-Mikołaj niczego im nie przysyłał. Ja chciałem znaleźć prawdziwego Mikołaja. Kilka dni ślęczałem nad mapą Skandynawii, zastanawiając się, dokąd wysłać list. Do której z tych północnych dziur na skraju świata. Ostatecznie padło na norweskie Tromsø, już nie pamiętam dlaczego. List wysłałem na początku grudnia. Po angielsku, bo norweski Mikołaj na bank go zna.

Nic z tego. Odpowiedź nie nadeszła. O całej sprawie wkrótce zapomniałem.

Ale Mikołaj nie zapomniał. Po roku znalazłem w skrzynce zaadresowane na mnie awizo. Na poczcie powiedzieli, że to paczka z Norwegii. Jezu, co za dziwo! Był 1992 rok, do Norwegii pewnie trzeba było mieć wizę, nikogo tam nie znałem. Jednym słowem zaświaty.

Okazało się, że to przesyłka od pracowników poczty z Tromsø. Widocznie Santy u siebie nie znaleźli, ale listu do kosza nie wyrzucili. Poczekali do kolejnych świąt – i posłali paczuszkę. W środku były głównie różne gadżety pocztowe: notesiki, długopisy, jakieś pierdółki. Poza tym świąteczna kaseta magnetofonowa, którą pewnie puszczali na poczcie – gadano coś po norwesku głosami trolli, a potem leciały kolędy. Nie powiem, słuchałem. No i czekolada. Norwegia to jednak Norwegia.

A Mikołaj istnieje naprawdę.

Wysłałem też list do Rosjanina. Tym razem nie prosiłem o prezent. Chciałem nawiązać kontakt z tym dziwnym krajem. Napisać do nieznajomej osoby w Moskwie, w sercu walącej się komuny, w centrum tego niepojętego świata z tajgą, sputnikami, bukwami, Kaszpirowskim, czerwonymi gwiazdami i ostatnimi sekretarzami, którzy przypominali bardziej dinozaury niż ludzi. Nie miałem jednak pojęcia, do kogo mam pisać i na jaki adres. Mama podpowiedziała: Iwan Kuzniecow, ulica Puszkina 14. Być może istnieje taki ktoś i takie miejsce. Pomogła mi napisać po rosyjsku krótki list. Brzmiał mniej więcej tak: „Pozdrawiam Was, towarzyszu Kuzniecow, z polskiego Szczecina”. Do koperty włożyłem jeszcze kolorowe fragmenty gazet, zdjęcia, powycinane samochody z niemieckich autokatalogów, bo poza mapami właśnie samochody z niemieckich katalogów podobały mi się najbardziej. Wyszedł zestaw trochę jak dla istot pozaziemskich, którym usiłujemy niezdarnie opowiedzieć o naszym życiu za pomocą obrazków. Chciałem też chyba wysłać trochę koloru i życia, bo ów poradziecki świat zdawał się mieć równie gównianą szatę graficzną jak reprezentujący go atlas.

I wysłałem, to znaczy mama wysłała.

Po kilku tygodniach przyszedł zwrot z ruską pieczątką na kopercie. Adresat nie został odnaleziony. Nie ma w Moskwie ulicy Puszkina. Jest most, plac i nabrzeże Puszkina, ale ulica nie istnieje. I żaden Iwan Kuzniecow tam nie mieszka.

Byłem rozczarowany, bo nie chodziło mi o konkretnego Iwana Kuzniecowa, ale o jakiegokolwiek Iwana Kuzniecowa. Iwan Kuzniecow to przecież Jan Kowalski, czyli ktokolwiek. Równie dobrze mógł to być pracownik moskiewskiej poczty. I wcale nie musiał mieszkać przy Puszkina. Mógł przy Gogola albo Gorkiego – jeden pies. Ale w Moskwie nie zrozumieli moich intencji. Widocznie czuli się jednak częścią tego świata, a nie zaświatów lub kosmosu. Dlatego odesłali list z powrotem.

W Norwegii znalazłem sobie też ojczyznę wyobrażoną. A konkretnie w Vardø – miejscu, w którym kończy się droga i cała Norwegia. Na mikrej wyspie przylegającej do wschodniego krańca półwyspu Varanger. To norweski koniec świata. Dalej było tylko Morze Barentsa i Rosja, czyli Północ w kleszczach wczesnej Poradziecji: chaos, mafia, bukwy, tandeta, handlarze z bazarów. Generalnie obciach. Chyba dlatego wolałem Vardø. Półwysep Varanger miał w atlasie kolor tundry. Tylko południowy skrawek był jasnobrązowy, podobnie jak reszta Finnmarku. Brąz oznaczał „pustkowia”, a w nawiasie dodawano: „obszary bezleśne z ubogą roślinnością”. Bieda i ubóstwo ziemi, na której nic nie istnieje. Krajobraz podobny do tego na Neptunie. Kolor zielony, świadczący o życiu i wegetacji, zaczynał się niżej, na południu.

Myślałem o Vardø latami. Internetu jeszcze nie było, więc byłem skazany na samo myślenie. No i na mapę, bo tylko ona mówiła coś konkretnego. Nawet dziś pamiętam ciąg miejscowości po drodze. Szło to mniej więcej tak: Vardø, Svartnes, Kiberg, Vadsø, Varangerbotn, Tana, Karasjok, Lakselv, Olderfjord, Alta – i dalej wzdłuż trasy E6. Umiałem aż po Narwik, a może nawet Bodø.

Nie byłem stamtąd ani nie mogłem tam pojechać, więc wymyśliłem sobie sobowtóra. Inny, ale jakby ja. Gość pochodził z Vardø, ale mieszkał za płotem, gdzie znajdował się dom sąsiadów w budowie. W mojej głowie stał tam jednak wieżowiec z żelbetu i czarnego szkła. Już nie pamiętam, ile miał pięter. W każdym razie satysfakcjonującą liczbę. I wszystkie należały do niego, czyli jakby do mnie. Przyznaję, byłem dość zachłanny. A w podziemnym garażu z wjazdem na pilota – park samochodowy. Mniej więcej taki jak u Cristiana Ronalda, tylko że modele z początku lat dziewięćdziesiątych. Ferrari F40 albo czerwona testarossa osiągająca setkę w pięć sekund, lamborghini diablo z drzwiami nożycowymi, wyciągający, jak podawał niemiecki katalog, trzysta dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Poza tym jakiś kabriolet na lato i czarny monster truck z gigantycznymi oponami na dżdżystą jesień. Sam gość też był spoko – blondyn, jak to Norweg, włosy na jeża, bo wtedy się takie nosiło, kolczyk w uchu, kilka lat starszy ode mnie. Moje koleżanki z podstawówki musiały się za nim oglądać. Najważniejsze jednak, że pochodził z Vardø i czasami tam jeździł, nie przestrzegając skandynawskich ograniczeń prędkości. A ja z nim albo jako on sam.

Tak wyglądały moje mokre sny, kiedy miałem dziesięć lat. Zasypiałem, myśląc o jeździe ferrari do kresu mapy.

Później wyrosłem ze sportowych fur, ale z map nie. Do Norwegii pojechałem po szesnastych urodzinach – nie z tym gościem, tylko z ojcem. I nie czerwonym ferrari, lecz daewoo espero w kolorze ogórka. 1997 rok. Tata chciał oglądać fiordy i góry, a mnie najbardziej interesowały równoleżniki. Wyżej, dalej. Jak na neoplatońskiej drabinie bytów. Wyciąłem nawet mapę ze starego atlasu szkolnego, za pomocą linijki i cyrkla pokryłem ją siecią brakujących równoleżników i wziąłem ze sobą. Bo tylko o te równoleżniki mi chodziło. No i o trasę E6, która prowadziła na północ. Na Nordkapp i do Vardø. Nie musiałem oglądać fiordów, liczyło się tylko jedno – jechać E6. Kilometr za kilometrem, równoleżnik za równoleżnikiem. W stronę bieguna i nicości. W stronę absolutu.

Ale daleko nie dotarliśmy – zaledwie do Verdalsøry, niecałe sto kilometrów za Trondheim. Sześćdziesiąt trzy i pół stopnia na północ. Ojciec nie chciał jechać dalej. W Verdalsørze skręciliśmy w stronę Szwecji – na południe. Reszta drogi była oddalaniem się.

*

Dlatego w pierwszą samotną podróż pojechałem właśnie do Skandynawii. Samolotem do Kiruny, pociągiem do Narwiku. Miałem dwadzieścia lat i dość energii, żeby wchodzić na okoliczne góry nawet dwa razy na dobę. W dzień, a potem jeszcze raz w nocy, która niewiele się od dnia różniła. Przebywałem za kołem podbiegunowym, na terytorium metafizyki i byłem trochę nakręcony. Interesował mnie przede wszystkim absolut. Do dziewczyn nie bardzo umiałem zagadać. Wydawało mi się, że najpierw powinienem przeniknąć istotę bytu. Że dopóki nie osiągnę absolutu, to nie mam co zagadywać. Bo zarywać da się tylko na absolut. Nie rozumiałem, że wszystko, co się dzieje, dzieje się tylko w mojej głowie. Współlokatorom z hostelowych dormitoriów opowiadałem dziwne rzeczy o czasoprzestrzeni. Mówiłem, że w środku białej nocy byt anihiluje się na szczytach po wschodniej stronie miasta. Myślałem, że wszyscy są tu właśnie po to. Nie piłem alkoholu, nie musiałem. Zresztą nie miałem za co. Dwie karty kredytowe, które wziąłem zamiast gotówki, nie działały – bankomaty w Narwiku je połknęły i nie chciały ich zwrócić. Została mi tylko papierowa pięćdziesiątka Deutsche Mark z Balthasarem Neumannem w kolorze zgniłej żółci. Zapłaciłem za nocleg, kupiłem jeszcze chleb oraz butelkę wody – i to było na tyle. Na starcie zostałem bez kasy. Pieniądze z domu doszły dopiero po kilku dniach. Ale w końcu byłem polskim studentem, więc wziąłem ze sobą konserwy turystyczne i zupki Vifon. Pustą butelkę po wodzie zalewałem kranówką albo herbatą. I generalnie to mi wystarczyło.

Tymczasem uciekł mi samolot z Tromsø do Longyearbyen na Spitsbergenie. Nie chciałem lecieć na siedemdziesiąty ósmy równoleżnik z pustymi kieszeniami. Ale wszystko się dobrze skończyło. Odebrałem przelew, dojechałem do Tromsø i poszedłem na lotnisko. Dziewczynie reprezentującej linie Braathens opowiedziałem, że karty dały ciała, a ona wypisała mi za darmo nowy bilet. Serio. W Tromsø zawsze dostaję prezenty, tak to już jest.

Potem odnalazłem pocztę. Mieściła się w brzydkim, modernistycznym budynku z betonu i blachy. Nie wszedłem, bo była zamknięta, ale i tak zrobiło mi się cieplej na sercu.

W Longyearbyen słońce nie zachodziło, a w oknie wisiały grube zasłony. Mimo to nie mogłem spać. Wolałem żyć na jawie, nie chciałem marnować nawet nocy. Temperatura spadała prawie do zera, a na ulicach nie było nikogo. Wymarłe miasto, arktyczny miraż, czysta dekoracja. Od południa spływał jęzor lodowca Longyearbreen. Lód topniał i zamieniał się w strumyki. Można było znaleźć kamienie z odbiciami prehistorycznych roślin. Bo paleontologia Spitsbergenu jest zapisem jego wędrówki. Sześćset milionów lat temu archipelag znajdował się niedaleko bieguna południowego. Potem powoli dryfował na północ. W sylurze, czyli mniej więcej czterysta trzydzieści milionów lat temu, minął równik. W karbonie panował tu gorący i wilgotny klimat. Wyspy były pokryte bagnami i bujną dżunglą – coś jak w Gujanie. Później w okolicznych wodach pojawiły się ichtiozaury i plezjozaury. Ich szczątki odnaleziono na Ziemi Króla Karola. Dzisiaj są tam tylko lód i wiatr. W górnym eocenie, a więc pięćdziesiąt milionów lat temu, Spitsbergen dotarł do siedemdziesiątego równoleżnika, ale klimat był wtedy cieplejszy. Rosły tu gęste lasy, których resztki dało się wygrzebać z odsłoniętego przez lodowiec błota. Było tego mnóstwo. Patrzyłem na skamieniałe odbicia eoceńskich liści i gałęzi, usiłując sobie to wszystko wyobrazić. Średnio mi wychodziło, bo musiałbym równocześnie zanegować samego siebie. A także całą cywilizację, która stawała się w tej perspektywie tylko sekundą w historii Ziemi, geologicznym nalotem na jej powierzchni. Jeśli sylur, karbon i eocen są prawdą, my jesteśmy tylko złudzeniem. A ja sam całkowitą nicością. Kiedy o tym myślałem, czas znikał. Przestawał płynąć, kamieniał.

Cisza na lodowcu była tak głęboka, że aż dźwięczała w uszach. Właśnie wtedy usłyszałem ją po raz pierwszy. Tak cicha mogła być jedynie geologia albo nicość. Poza nią słyszało się własny puls. I wówczas punkt widzenia obracał się o sto osiemdziesiąt stopni. Świat, paleontologia i geologia stawały się mirażem. Wydawało się, że istnieje tylko ta pulsująca świadomość, która wytwarza płynne obrazy. Produkuje świat, który jest przede wszystkim światłem. Tak jakby wszystko miało idealną, a nie realną naturę. Jak wizja na jawie, LSD albo idea. Były tylko serce oraz światło w mózgu – i dlatego nic się nie działo, dlatego panowała totalna cisza.

Spitsbergen był rudy, jak gdyby pokryty rdzą. Nagie skały i trochę śniegu. Nawet trawa nie dawała rady. Tylko w szerokiej dolinie Adventelvy było trochę chlorofilów. Rzeka rozlewała się, tworząc bagno. Z popielatego gruntu gdzieniegdzie wyrastały zielone kępy, oazy życia pośród śmierci. No i od czasu do czasu spotykało się kwiaty, które wyglądały jak halucynacja. Domy w Longyearbyen też były jak halucynacja. Pomalowano je na różne kolory – być może zastępowało to ludziom witaminy. No bo samą rdzą trudno żyć. Poza tym drewniane słupy, rury, opuszczone kopalnie węgla, wiatr, Morze Grenlandzkie. Niewiele. Trochę jak stacja kosmiczna. W sumie dziwne, że był tam tlen i dało się żyć bez skafandra.

Ludzie chodzili w głąb Adventdalen ze strzelbami, ponieważ od czasu do czasu pojawiały się tam niedźwiedzie polarne. Ja szedłem bez. Ale generalnie ludzi było mało – nawet w Longyearbyen. Czasami ktoś przechodził, a potem znikał, bo łatwo było zniknąć. Na pewno stały knajpy i bary, bo noc polarna trwa tam kilka miesięcy, więc trzeba się jakoś ratować. Ja do nich nie zaglądałem, bo nie miałem za wiele pieniędzy. Dlatego trochę chciało mi się jeść. Zresztą na północy zawsze się chce. Dobrze, że najtańszy hotel, w którym spałem, był ze śniadaniem w cenie. Pchałem w siebie na zapas. A na kolację gotowałem grzałką elektryczną wodę na vifony o smaku złotego kurczaka. Poza tym fundnąłem sobie chleb i serek topiony plus jabłko. Resztę kasy wolałem wydać na dwie mapy Spitsbergenu. Między jednym a drugim wyjściem czytałem Nienasycenie Witkacego. Europa oczekiwała na wyznawców Murti-Binga, a ja uciekłem na Arktykę. Do wyboru zostały nicość albo pigułki. Na jedno wychodziło, bo Spitsbergen też był trochę jak wizja po pigułce. I też nie dało się tam żyć. Chociaż przez pewien czas byłoby zapewne miło. Pod warunkiem że na południu istniała reszta świata, a nie tylko kosmos. I że od czasu do czasu dowozili stamtąd jabłka.

Rok później chciałem pojechać na Grenlandię, ale bilety były nieprzyzwoicie drogie. Z Kopenhagi do Kangerlussuaq za dwa pięćset w 2002 roku. Rabunek. Poza tym Kangerlussuaq dawał mało możliwości. Lotnisko, wieś, hostel, lodowiec, fiord i tundra. Bilet do następnej wsi – kolejny tysiak albo dwa. A do Thule pewnie z pięć. Zrozumiałem wtedy, że nicość kosztuje.

Zamiast na Grenlandię poleciałem na Wyspy Owcze. Zawsze to ten sam kierunek. Znowu chodziłem po górach w dzień i w nocy. Wszędzie rosła trawa i bez końca wiał wiatr. Drzewa nie mogły tego znieść i dlatego ich tam nie było. Woda miała kolor stali i smak pustki. Przestrzeń pachniała solą. Ale nie zawsze było ją widać. Czasami wszystko pokrywała mgła i robiło się depresyjnie, bo mgła na wyspach oderwanych od reszty świata bywa depresyjna. Potem jednak wychodziło słońce. Promienie cięły powietrze jak skalpel, wszystko lśniło. Trawa jarzyła się, jakby ktoś pomalował ją farbą fluorescencyjną. Słoneczne rozbłyski prześwietlały wszystko, wnikając nawet do wnętrza przedmiotów, albo niknęły we mgle i w wiszącej mżawce. To był spektakl fotonów i meteorologii. I faktycznie od czasu do czasu spotykało się owce.

Czytałem wtedy dużo o kosmologii i mechanice kwantowej, więc wydawało mi się, że cały świat zamienił się w matematyczną tkankę albo światło. I że ma idealny charakter. Materia zdematerializowała się, przeistoczyła w zespół relacji matematycznych. Miałem wrażenie, że to, co widzę, jest tylko zmysłowym pozorem. A naprawdę istnieje tylko matematyka i nic więcej. Jak u Platona na jawie. Myślałem o funkcjach falowych, przestrzeni Hilberta, możliwych trajektoriach cząstek, zagięciach czasoprzestrzeni i kwantach energii. Niewiele z tego rozumiałem, ale działało mi na wyobraźnię. Zamiast na piwo chodziłem na czarne klify i patrzyłem na ucieczkę galaktyk. Wszechświat rozszerzał się jak nadmuchiwany balon i pewnie dlatego wiało. Nocą było dość jasno i tylko najsilniejsze gwiazdy przekłuwały błękit. Żarzyły się monotonnie, produkując fotony. Świat to była zastygła w kształt matematyka. Dlatego patrzyłem.

Na północy wyspy Viðoy też był kraniec świata. Droga się kończyła, a mikrobus był pusty. Nikt prócz mnie nie przyjechał, a potem nikt nie odjechał. Wiał wiatr, niebo przypominało ołów. Biały kościółek na zielonym zboczu wyglądał jak złudzenie albo domek z papieru. Śmieszna próba zaistnienia w świecie fizyki i północnych wiatrów. Nawet bazaltowe klify ulegały erozji, a co dopiero nieskazitelna biel drewnianej świątyni na krańcu wyspy. Deszcz, śnieg i wiatr wkrótce go rozpuszczą – zwietrzeje i sczeźnie, ponieważ tak było zawsze i tak musi być. To nicość jest prawdziwą wiecznością.

Wieczorem się rozpogodziło, więc wszedłem na górę Klakkur. Z jednej strony było widać miasto Klaksvík, a z drugiej podłużną wyspę Kalsoy. Wyglądała jak szkielet zatopionego w oceanie prehistorycznego giganta. Kości były tak stare, że aż sczerniały i skamieniały. W nicości latały ptaki. Słońce produkowało te swoje fotony, a powietrze je kolorowało. Znowu miałem wrażenie, że wszystko jest ze światła. Wszystko prócz wody. Bo były tylko woda i światło, jak na samym początku. A Wyspy Owcze to tylko mikroskopijna fałdka na jednolitym ciele wszechświata. Drobna fluktuacja, zmarszczka na powierzchni wody, tyle co nic. Były początkiem i końcem świata jednocześnie. Mogły stać się zaczątkiem ziemi, ale nigdy nie zdołały się do końca wynurzyć z oceanu. Jeszcze na dobre nie powstały, a już zaczęły znikać, podmywane przez wodę i kruszone przez meteorologię. Byt fantomowy. Geologiczny miraż. Erozja istnienia. Koniec świata, który wydarzył się na samym początku.

Potem wróciłem do Kopenhagi. Nie czułem się tam dobrze. Na Wyspach Owczych istniały tylko nagi byt i fizyka, a tutaj panowała kakofonia. Snułem się bez sensu po ulicach, błądziłem pośród nadmiaru rzeczy. Trafiłem przypadkiem na muzeum malarstwa, więc wszedłem. Na ścianach wisiały matowe twarze. Wąsate, pyzate, łyse, rumiane. Nie mogłem tego znieść. Nie rozumiałem, po co to wszystko, skoro istnieje jedynie czysta matematyka. Te obrazy były przecież tylko zastygłymi zbiorami cząstek, niczym więcej. Zasłoną rzuconą na byt. To prawda, moja wyobraźnia była wówczas dość radykalna. Gdybym mógł, wygnałbym malarzy z polis. Ale nie mogłem, dlatego sam uciekłem z muzeum na tlen i azot. Wiałem przed światem, który nie chciał scalić się w jedno, scałkować i być po prostu bytem. Bytem i niczym więcej. Biegłem, mijając nawałnicę ludzi, obsceniczne samochody, zwiewne Dunki na rowerach, ordynarne fasady, ważniejsze od słońca czerwone i zielone, twarze, twarze, rój twarzy jak w muzeum, wulgarny asfalt, przerośnięte autobusy, chmury spalin. Uciekałem, bo zasłaniały absolut. To były niekończące się różniczki, niekończący się labirynt pozorów. Metafizyczna pornografia.

Zwiałem do parku, w gąszcz cząstek i fal, w krzaki. Usiadłem na polu grawitacyjnym trawnika z dala od wszystkich i patrzyłem, jak wiatr rusza kopenhaskimi liśćmi. Ten sam wiatr co na Wyspach Owczych. Ten sam kosmiczny wiatr. W tych liściach i skoszonych źdźbłach znowu zobaczyłem czysty byt. Odetchnąłem z ulgą, a w moim mózgu, który też był tylko ruchliwym mrowiskiem atomów, uwolniły się endorfiny. Byt ujrzał sam siebie i poczuł mrowienie w neuronach.

Kilka tygodni później pojechałem z kolegą na Krym. Wtedy był jeszcze ukraiński. Granicę przekroczyliśmy w Medyce. Panował ciężki i lepki jak smoła upał. Nabuzowane fotony lały się na przygraniczne pola jak z cysterny. W Szechyni wsiedliśmy do marszrutki. Gość jadący obok miał rybie oczy, tanie dresy z poliestru i zalatywało od niego kupą. Naprawdę. Być może właśnie dlatego od razu mi się tam spodobało. Bo znalazłem się na ziemi radzieckiej – i ten poliester, zapach kupy oraz zdezelowana marszrutka marki Mercedes oznaczały rozpad świata. Form, miar, skal, znaczeń. Były pierwszym przejawem dziwnej otchłani, która się tam otwierała. Za Medyką zaczynała się skala liczona w tysiącach kilometrów, zaczynało się wysokie niebo, prawdziwy wiatr i szerokie tory. Nie chodziło jednak o samą przestrzeń i mapę, ale także o ontologiczne dziedzictwo Sojuzu. ZSRR już niby nie było, ale wciąż jednak jakoś był. W powietrzu, gestach, betonie, na pustkowiach.

Miałem dwadzieścia jeden lat i świat mnie trochę rozczarowywał. W Norwegii i na Wyspach Owczych była tylko przestrzeń i fizyka, a ludzie wydawali się martwi. Bez nadwyżki sensu, idealnie dopasowani do samych siebie, harmonijni jak krajobraz. Jakby życie się już skończyło. W Poradziecji wyglądało to inaczej. Człowiek był pęknięty, poharatany, nie mieścił się w sobie. Cała ta przestrzeń to była rozgrzebana rana. Trzewia świata. Antyświat. Wierzyliśmy wtedy, że to właśnie on jest prawdą, a nie uładzona, wyperfumowana i gładka rzeczywistość Zachodu. Był jak wywrócone na nice ubranie, które pod spodem wcale nie jest ładniejsze, ale ujawnia wszystkie szwy, łączenia i cięcia. Myśleliśmy, że prawda leży gdzieś tam – za Lwowem, w podziemiu. Czuliśmy, że zstępujemy. Śmierdziało kupą dlatego, że byt się obnażał, wychodził na jaw. Fizyka przestawała mieć znaczenie, przeoblekała się w metafizykę. Sens, który od progu brał za fraki i walił po pysku, był czymś więcej niż zbiorem cząstek, nie dawał się do nich sprowadzić. U nas metafizyki w takim stężeniu nie było, a tutaj wisiała w powietrzu, kryła się wszędzie. Osaczała pola, wirowała nad szosą i torami, przelatywała z drzewa na drzewo razem z pticami. Beton, sierp i młot, łady i wołgi, Wilk i Zając, epolety, rakiety, tundry, siermięga, Leniny i olimpijskie Miszki – to była metafizyczna kraina.

I ta metafizyka splatała się tu w jedno z geografią, ponieważ na Wschodzie wszystko było geografią. Inaczej tej przestrzeni ciągnącej się aż po Czukotkę nie uchwycisz, nie pojmiosz. Geografia stawała się językiem metafizyki – wyrażała ją, opisywała, kreowała i niszczyła. Dlatego przechodziło się na drugą stronę Medyki, rozkładało mapę Poradziecji i od razu w głowie pojawiały się bycie i czas, byt i nicość. Tak właśnie było.

We Lwowie na parapetach wygrzewały się koty i pachniało lipą. W hali dworca wisiały żyrandole jak w carskich pałacach. Pociąg do Symferopola miał odjechać pięćdziesiąt minut po północy, więc przez trzy godziny snuliśmy się z Margańskim po peronach. Lokomotywy były większe niż czołgi. Nawet stare manewrówki. Maszyniści wychylali się z papierosami bez filtrów w ustach jak z ciemnej czeluści. W środku paliły się tylko jakieś czerwone światełka. Kosmos. Najpiękniej było, kiedy pociągi odjeżdżały – powoli i bezgłośnie. Kijowski o dwudziestej drugiej czterdzieści pięć ruszał przy dźwiękach marsza. Byliśmy już po wódce, więc wpadliśmy w euforię. To była zapowiedź ogromu, który przerastał wszystko, co było i co będzie. Który nadawał rzeczywistości wymiar planetarny. Już tutaj, we Lwowie, niecałe sto kilometrów od Przemyśla.

Nasz pociąg składał się z dwudziestu czterech wagonów. Tłukliśmy się nim dwadzieścia osiem godzin. Witia z Kerczu czytał gazetę „Bulʹwar”, a babcia z Drohobycza karmiła nas pieczoną kurą, pomidorami i twarogiem. Wszystko swoje: z ogrodu, obory i kurnika. Najwięcej było przestrzeni, słoneczników i drzew czereśniowych. Poza tym pył, puste kołchozy, zapach suszonej ryby i melony zwożone z pól w małych przyczepkach. Słońce lało się jak żółty syrop. Resztki stepu miały srebrzysty odcień.

Znalazłem się we wnętrzu radzieckiego atlasu – cała ta przestrzeń stanęła otworem. Pisane bukwami nazwy miast i puste przestrzenie pomiędzy nimi, odwzorowane w gównianej szacie graficznej – wszystko przekształciło się w rzeczywistość. Nie ma w życiu nic lepszego, niż być we wnętrzu mapy. To fajniejsze niż seks. Poza tym jak na razie nikt nas nie okradł ani nie zajebał, co przewidywali niektórzy rodacy. Można było jechać, można było patrzeć, można było wszystko. Jak gdyby nastało królestwo niebieskie. Czas wypełnił się i nabrał absolutnego sensu. Nie miał żadnych szczelin, toczył się po wypolerowanym nieboskłonie śladem słońca.

Stacje po drodze były jak objawienie. Chodziliśmy po asfaltowych peronach i patrzyliśmy na lśnienie nagrzanych torów, poradzieckie budynki z białej cegły, entropię betonu oraz babuszki w podomkach i umajonych chustach. Sprzedawały pierogi z kartoszką, jajka na twardo, jabłka w wiaderkach, pomidory, melony, różowe oranżady i ze trzy rodzaje miejscowego piwa. Dajmy na to: Obołoń, Czernichowskie i Zaporoskie z podobizną Kozaka z osełedcem na etykietce. Trzymały towar w dwukołowych wózkach albo ręką przyciskały butelki do cyca. Chciałem kupić wszystko i zjeść wszystko, bo to było jak komunia. Chciałem jechać tym pociągiem w nieskończoność, a zarazem nie mogłem się doczekać stacji końcowej.

Przed Dniepropietrowskiem słońce nasiąkło barwą radzieckiej flagi, a potem zaszło, jakby ktoś ściągnął ją z masztu. Step potężniał, połyskując fioletowo. Malowane błękitem domy i eternit na dachach oddawały ciepło w przestrzeń międzygwiezdną. Za szerokim jak morze Dnieprem była już noc. Czerń południa gęstniała, robiła się oleista jak smar w silniku. Ramiona galaktyki falowały.

W Jałcie kobieta z wybrakowanym uzębieniem zabrała nas na kwaterę w wieżowcu. Coś do nas mówiła, ale niewiele rozumieliśmy. Po południu poszliśmy na miasto. Trafiliśmy do speluny w piwnicy. Po podłodze z lastriko chodziły karaluchy, a kieliszek czystej kosztował hrywnę. Można było wziąć do niej kiszonego ogórka za pięćdziesiąt kopiejek, więc braliśmy. Faceci bratali się, a barowa z trwałą i w fartuchu polewała. Przychodzili chyba tylko miejscowi, wczasowiczów nie było. Musieliśmy tam być, bo tam była prawda. Ucieleśniały się tam idee i pojęcia, zaczynając od Anaksymandra. Metafizyka skraplała się w kieliszkach i można było ją wypić. Ogórki pęczniały od nadmiaru sensów, aż skórka im pękała. Lokal zalatywał radziecką dostojewszczyzną. W głowach nam huczało.

Niektóre dziewczyny na promenadzie nosiły tak kuse wdzianka, że prawie było im widać wargi sromowe. Były umalowane i obwieszone biżuterią, jakby obsiadły je egzotyczne ptaki. Na nogach miały oczywiście szpilki. Spacerowały po rozgrzanym betonie kuszące i nieprzystępne. Wyglądało to jak początkowe sceny taniego pornola. Jak gdyby w życiu mogły zaoferować tylko seks i nic więcej. Ciekawiło mnie, czy są z Kijowa, czy z Moskwy. Intuicja podpowiadała mi bowiem, że to lasie stołeczne. Mieszkanki miasta, w którym dialektyka rzeczywistości doszła do kresu, logika dziejów się dopełniła. A zarazem nie przeszła jeszcze w fazę autoironiczną, nie rozpoznała ich mechanizmu, nie nabrała do siebie dystansu. I na końcu został tylko seks, dlatego trzeba było się ubrać najskąpiej, jak się dało. Eksponując prześwitujące przez szyfon sutki i krągłości pup w obcisłych jak prezerwatywa szortach. Większe szanse dawałem Moskwie, bo była centrum poradzieckiego świata. Poza tym Moskwa interesowała mnie najbardziej. Jak może wyglądać taka prawdziwa moskwianka albo moskwianin? Gość z samego serca milionowego imperium, z metafizycznego pępka ZSRR. Marzyłem, żeby go zobaczyć i żeby mieć pewność. Pierwszych moskwian w życiu widziałem w madryckim metrze po meczu Real–Spartak w 2000 roku. Mieli na sobie dużo złota i robili wrażenie. Stałem obok i patrzyłem. Więc to są właśnie oni. Stamtąd. Na Krymie niektóre samochody też jeździły na rosyjskich numerach. Zdarzały się nawet merole pięćset. Kierowcy nosili biżuterię z metali szlachetnych i wąsy. Myślałem, że na bank są z Moskwy. Albo ci o posturze niedźwiedzi, ponieważ ta ich postura była jak geografia. Z szerokimi czaszkami, szerokimi barkami, szerokimi brzuchami, nieuśmiechający się bez powodu. Wyróżniali się na ulicach tak samo, jak na mapie wyróżnia się Moskwa.

W Sewastopolu szalet pod dworcem nie miał dachu. Tylko ściany w kształcie labiryntu i dziury w betonie. Nie wszyscy trafiali. Kupy leżały na podłodze, a kawałek dalej stacjonowały okręty wojenne floty czarnomorskiej. Droga prowadziła po obu stronach zatoki, a my nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść. Pijany chłopak w rozpiętej koszuli zapytał nas, skąd jesteśmy. Odpowiedź nie zrobiła na nim absolutnie żadnego wrażenia, tak jakbyśmy byli znikąd. Być może dlatego nie poszliśmy donikąd. To znaczy poszliśmy dziurawym chodnikiem pod górkę, z której widać było port, a potem zawróciliśmy. Chyba nie wytrzymaliśmy skondensowanego w tym miejscu ciśnienia. Żelastwa, kału, słońca i nicości. Złowrogiego ciężaru skupionego w tym wszystkim. To było za mocne, dlatego wsiedliśmy do elektriczki do Bakczysaraju.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2019

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: