Dostatek - ebook
Dostatek - ebook
Chłodne wybrzeża Nowej Fundlandii – tam, gdzie Márquez spotyka się z Faulknerem
W tej niezwykle bogatej powieści ojczysta wyspa Michaela Crummeya, nowofundlandzkiego poety i prozaika, jawi się jako kraina zawieszona między rzeczywistością a mitem. Nie kryjąc inspiracji twórczością Márqueza i wpisując swoją powieść w nurt realizmu magicznego, Crummey przedstawia prawie dwieście lat z życia mieszkańców dwóch osad rybackich.
Wybrzeża Nowej Fundlandii to w Dostatku zamknięty świat, targany nieustającymi konfliktami między zabobonem a religijną doktryną, ciemnotą a postępem, starotestamentowymi obsesjami a nadzieją i łagodnością. Świat, w którym rozpaczliwe łaknienie miłości i lepszego życia przekazywane jest z pokolenia na pokolenie niczym nieuleczalna choroba.
Rybacy próbują co roku wydrzeć nieprzyjaznej przyrodzie dość pożywienia, by przetrwać kolejną srogą zimę. Ich życie jest naznaczone nie tylko codziennym trudem, ale również niezwykłymi, niewytłumaczalnymi wydarzeniami. Akcja książki rozpoczyna się w momencie, gdy w brzuchu uwięzionego na płyciźnie wieloryba bohaterowie znajdują tajemniczego mężczyznę: bladego, niemego i cuchnącego rybą – ale żywego. Czy kojarzący się z biblijnym Jonaszem zagadkowy przybysz odmieni ich los?
Powieść nagrodzona prestiżowymi nagrodami Commonwealth Writers' Prize for Best Book (region: Kanada i Karaiby) i Canadian Authors Association Literary Award fo Fiction.
Dostatek, najnowsza powieść Michaela Crummeya, to prawdziwe tour de force, […] plasujące autora w ścisłej czołówce kanadyjskich powieściopisarzy. – Toronto Sun
Dzieło, które zaskakuje i oświeca. Crummey umacnia swoją pozycję najważniejszego głosu w literaturze Nowej Fundlandii. […] Dostatek to zwarta, kunsztowna i wciągająca opowieść, bogata w zawiłości ludzkich relacji. – Quill & Quire
Postaci przedstawione w tej wielopokoleniowej fabule są srogie i nieobliczalne, podobnie jak dwulicowy ocean, któremu wydzierają swój chleb powszedni. Mieszkańcy Paradise Deep i sąsiadującego z nim Trzewia, skrzywieni niczym drzewa udręczone przez wiatr, tworzą przedziwny splot osobowości, przywodzący na myśl Kroniki Portowe Annie Proulx. – Washington Post
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955602-7-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czas spędzony na wybrzeżu zakończył w prowizorycznej celi dla obłąkanych, odcięty od świata wraz z rzęsistym smrodem ryby towarzyszącym mu w każdym dniu życia. Wielki Biały. Święty Juda, patron spraw beznadziejnych. Morska Sierota. Dłubał gwoździem w ścianach i zdawał się zadowolony ze swojego położenia. Mary Tryphena Devine przynosiła mu chleb i suszone kapelany, jedzenie zostawiał jednak na podłodze, na pastwę much i pleśni.
– Jeśli nie zamierzasz jeść, powiedziała, miej przynajmniej dość przyzwoitości, żeby umrzeć.
Mary Tryphena ujrzała go po raz pierwszy, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, całe życie temu. Był koniec kwietnia, lód skuwający zatokę właśnie stopniał. Większość wymizerowanych mieszkańców wybrzeża – Irlandczyków, Anglików z West Country oraz bushbornów¹ bliżej nieokreślonej proweniencji – koczowała na szarym piasku, czekając na odpowiedni moment, by rozpłatać wieloryba, który w święto św. Marka utknął na płyciźnie. Było to w czasach niedostatku, gdy ocean opustoszał, ogródki gniły w strugach nieustępliwego deszczu, a każda kolejna zima gotowa była pogrzebać wszystkich pod zwałami śniegu. Nie byli wielorybnikami, nikt nie wiedział więc, jak zabrać się do zarzynania Lewiatana. Ten niespodziewany dar miał jednak w sobie coś, co sprawiło, że przymierający głodem mężczyźni wzdragali się przed przystąpieniem do rozszarpywania cielska, dopóki humbak jeszcze oddychał – jakby bali się popełnić świętokradztwo.
Na razie wspięli się tylko na grzbiet wieloryba i wbili w niego zaostrzony pal, licząc na to, że uda im się przebić jakiś istotny narząd. Jednak wieloryb zaczął po prostu wykrwawiać się miarowo, nie widzieli wobec tego innej możliwości, niż poczekać, aż Bóg sam dopełni swego dzieła. Usiedli na brzegu ze swoimi nożami do ryb, osękami, podbierakami, siekierami, piłami i beczkami. Dął przenikliwy wiatr; Mary Tryphena straciła czucie w dłoniach i stopach, jej mały tyłek ścierpł od siedzenia na piasku. Życie wciąż uchodziło z wieloryba niedostrzegalnymi dla zmysłów porcjami. Co jakiś czas Jabez Trim wchodził do wody i trącał tłustą tarczę wielorybiego oka, aby po powrocie na brzeg zameldować o postępach poczynionych przez Pana.
Pośrodku plaży Królówka Sellers rozgrywał z wnukiem turniej warcabów. Wcześniej przykuśtykał z magazynu, aby ogłosić swoje prawo do zwierzęcia, które wylądowało dokładnie naprzeciw działki należącej do kompanii Spurrierów. Rybacy oznajmili, że plaża nie została przez nikogo zabudowana i zgodnie z tradycją stanowi wspólny grunt, co oznacza, że wieloryb również należy do wszystkich, podobnie jak wyrzucane na brzeg szczątki rozbitych statków. Sellers poprzysiągł im, że jeśli nie dostanie wątroby wieloryba i ośmiu beczek oleju, postawi ich wszystkich przed sądem, w którym zresztą sam był sędzią.
Gdy warunki podziału zostały ustalone, Królówka kazał wnukowi znieść na plażę jego odrapaną, drewnianą planszę do warcabów, po czym ułożył na niej płaskie kamienie zastępujące pionki pogubione przez lata. Chłopak był jedyną osobą chętną do gry z Sellersem, który słynął z tego, że naginał zasady do swoich potrzeb i nie cofał się przed najbardziej bezczelnymi oszustwami, byleby tylko wygrać. Był właścicielem planszy – zwykł wyjaśniać graczom zgłaszającym sprzeciw – co w jego mniemaniu oznaczało, iż podlegały mu również panujące na niej prawa. Jego okrzyki „Królówka!” były jedynym ludzkim dźwiękiem wcinającym się co jakiś czas w ciszę ich oczekiwania.
Mary Tryphena spała, kiedy mężczyźni wreszcie ruszyli na płyciznę, a Callum krzyknął do niej, żeby sprowadziła Wdowę po Devinie. Zgodnie z nakazem ojca zeszła z plaży i ruszyła przez Paradise Deep ścieżką od strony wody, po czym wspięła się stromą Tolt Road. Pokonawszy wzniesienie górujące nad dwiema zatokami ruszyła w stronę Trzewia, gdzie jeszcze tego samego dnia rano babka odebrała poród jej małego braciszka. Gdy Mary Tryphena wróciła ze staruszką na brzeg, plaża była już czerwona od krwi, a na powierzchni zatoki unosił się kożuch tłuszczu. Serce i wątroba zostały już odniesione na noszach na ryby do magazynów Sellersa na brzegu. Dwaj mężczyźni za pomocą siekier odłupywali kawałki fiszbinu z podniebienia zwierzęcia. Kobiety i dzieci brodziły na płyciźnie, pchając przed sobą beczki i zbierając do nich poszarpane płaty tłuszczu rzucane z góry przez mężczyzn. Babka Mary Trypheny sposępniała; podwiązała spódnicę i weszła do wody.
Obrzydliwa praca trwała przez cały dzień. Na plaży zapłonęły czarne ogniska, na których wytapiano olej z wielorybiego sadła. Odór spowił całą przystań, czuli się tak, jakby pracowali w nisko zadaszonym magazynie. Na odcinku, na którym cielsko przechyliło się na bok, białe podbrzusze wieloryba było odkryte, a błona żołądka unosiła się swobodnie w płytkiej wodzie. Gdy trojaczki Toucherów dla zabicia czasu zaczęły dźgać ogromny flak nożami i osękami, z otwartej przez nich rany wypłynęła brudna woda, struga krwi oraz ławica nieprzetrawionych kapelanów i śledzi. Kiedy ukazała się głowa, chłopcy wrzasnęli i się rozpierzchli. Porośnięta siwymi włosami głowa człowieka. Blade ramię wysunęło się z poszarpanej rany i opadło bezwładnie do wody.
Wszyscy zamilkli i na jakiś czas zamarli w bezruchu, wpatrując się w mężczyznę tak, jakby spodziewali się, że zaraz wstanie i wyjdzie na brzeg o własnych siłach. W końcu Wdowa po Devinie podeszła do wieloryba i zakończyła sprawę, rozcinając błonę i pozwalając, by ciało mężczyzny wyślizgnęło się do wody. Wszyscy katolicy przeżegnali się jak na komendę, a Jabez Trim powiedział, Nagim wyszedł z żywota matki mojej.
Ciało zostało wyciągnięte na brzeg przez ojca Mary Trypheny i Wdowę po Devinie. Nikt inny nie odważył się go dotknąć, chociaż wszyscy tłoczyli się wokół, żeby popatrzeć. Twarz miał młodą, jednak przedziwny wygląd uniemożliwiał odgadnięcie jego wieku. Miał siwe brwi i rzęsy, kępka włosów w kroczu była biała jak sól. Nawet wargi były bezbarwne, a sutki tak blade, że trudno było je dostrzec na piersi. Mary Tryphena przytuliła się do uda ojca, Callum przytrzymał ją za ramię, by przypadkiem nie zbliżyła się do mężczyzny.
Królówka Sellers szturchnął zwłoki końcem laski. Spojrzał na Wdowę po Devinie, następnie powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych. – To jej sprawka, stwierdził. – Ma w sobie samego diabła. To ona przywołała to stworzenie do naszej przystani, Bóg jeden raczy wiedzieć, w jakim celu.
– Znaczy, wyczarowała? spytał James Woundy.
Upłynęło już sporo czasu od ostatniego razu, kiedy Królówka oskarżał Wdowę po Devinie o podobne występki, więc niektórzy z gapiów byli nawet skłonni traktować go poważnie. Być może zdołałby przekonać również pozostałych, gdyby darował sobie wzmianki o swojej trzodzie. – Wiecie, co zrobiła z moją krową, powiedział, i z wszystkimi cielakami z niej narodzonymi.
Żart o krowie Sellersa od dawna krążył po wybrzeżu, pomruk lekceważenia zdążył więc rozejść się po tłumie jeszcze zanim Wdowa po Devinie pochyliła się nad ciałem i czubkiem noża trąciła skurczonego penisa. – Gdyby to była moja robota, powiedziała, wyposażyłabym biedaka nieco lepiej.
Królówka przeciskał się przez zbiorowisko, żegnany gromkim śmiechem gapiów. Na odchodnym oznajmił, że nie będzie miał nic wspólnego z tym diabelstwem. Nikt nie poszedł w jego ślady, wszyscy stali tak jeszcze przez jakiś czas, dyskutując o dziwnym zjawisku: zapewne sztormowe fale zmyły jakiegoś rybaka z pokładu, a może po wielu miesiącach spędzonych na morzu oszalał i rzucił się za burtę. W swoich niepewnych domysłach nie zdołali jednak odnieść się ani do przedziwnego wyglądu mężczyzny, ani do tego, że za grób robił mu brzuch wieloryba. Ostatecznie orzekli zgodnie, że życie jest niezgłębioną tajemnicą oraz cudem niepojętym dla ludzkiego umysłu – był to dla nich wniosek wygodny, jakkolwiek niezbyt pocieszający. Tymczasem nieszczęśnikowi należał się chrześcijański pochówek, a przecież mieli przed sobą jeszcze cały dzień pracy.
Na wybrzeżu nie było kościoła. Wędrowny dominikanin imieniem Phelan odprawiał mszę świętą za każdym razem, gdy odwiedzał okolicę w ramach swych duszpasterskich podróży. Natomiast Jabez Trim przewodził co tydzień protestanckiemu nabożeństwu w jednym z magazynów Sellersa. Gromadzili się tam zresztą przedstawiciele obu wyznań, jeśli szlaki wędrówek ojca Phelana wiodły akurat przez inne miejscowości. Trim nie mógł pochwalić się żadnymi kwalifikacjami poza tym, że umiał czytać i był właścicielem wybrakowanego egzemplarza Biblii, ale i tak wszystkie dusze z wybrzeża tłoczyły się w magazynie, chcąc choć na chwilę zanurzyć się w balsamie Słowa. To była godzina wytchnienia od soli i codziennej udręki, godzina mirry, aloesu i hyzopu, godzina owoców granatu, zielonych fig i winogron, godzina strączyńca i cedrowych belek, godzina mieczy kutych w srebrze. Jabez udzielał protestantom ślubów, chrzcił ich dzieci i chował ich zmarłych. Teraz zgodził się powiedzieć parę słów nad ciałem, które zamierzali złożyć w ziemi.
Ojciec Mary Trypheny złapał zwłoki pod pachy, James Woundy chwycił je za nogi i tak mały, żałosny kondukt pogrzebowy pomaszerował w stronę zejścia z plaży. Na końcu musieli pokonać trzy kamienne stopnie – kiedy zaczęli wnosić po nich mężczyznę, jego tułów wygiął się w przedziwny sposób, a z jego kiszek wytrysnęła odrażająca mgiełka. James Woundy odskoczył od tego świństwa, pozwalając zwłokom upaść na kamienie. – Jezu, jezu, jezu, powiedział, pobladłszy na podobieństwo wleczonego przez nich ciała. Callum bezskutecznie próbował nakłonić go, żeby znów złapał topielca za nogi. – Jeśli jest dość żywy, żeby srać, oznajmił Woundy, to jest też dość żywy, żeby chodzić o własnych siłach.
Podczas gdy mężczyźni dyskutowali tak nad ciałem, Mary Tryphena stała nieopodal i przyglądała się tej niesamowicie, ale to niesamowicie bladej postaci. Człowiek zrodzony z brzucha wieloryba leżał teraz bez życia na kamieniach, zapaskudzony własnymi odchodami. Wszedł na scenę i natychmiast ją opuścił. Na tym właściwie historia powinna się zakończyć, tak się jednak nie stało. Na ustach topielca pojawiły się bąbelki piany, a kiedy zwłoki zaczęły kaszleć, wszyscy poza wdową i Mary Trypheną uciekli z plaży i pognali w stronę swoich domów tak szybko, jakby ich sam diabeł gonił.
Ująwszy nieznajomego za ramię, Wdowa po Devinie obróciła go i zaczęła bić ręką po plecach, wytrzepując z niego morską wodę i krew, a następnie, jedną po drugiej, siedem malutkich rybek, nie większych od cierników, które Mary Tryphena łowiła na płyciźnie w Sadzawce Czarnucha Ralpha. Kiedy stały tak nad nim, na plażę zeszła Selina Sellers. Zaraz za nią szedł jej wnuk z noszami do ryb. Z Seliny była drobniutka kobiecina, po sylwetce można było wziąć ją za siostrę chłopca, w jej zachowaniu nie było jednak nic dziecięcego. – Nie możecie wpuścić go do swojego domu, powiedziała. – Nie do noworodka, który ledwo co zaczerpnął pierwszego oddechu.
Wdowa po Devinie przytaknęła. – Ułożymy go w magazynach nad wodą, oto co zrobimy.
– Tam z pewnością zabije go chłód, odparła Selina.
Podczas rozmowy przyglądały się nieznajomemu, starając się nie patrzeć sobie nawzajem w oczy. Jego ciałem wstrząsały dreszcze, konwulsje.
– Jest tu tylko jedno miejsce odpowiednie dla niego, oznajmiła Selina.
– Nie sądzę, żeby pan Sellers okazał się tak łaskawy.
– Pana Sellersa proszę zostawić mnie.
Zarzucili nieznajomego na nosze do ryb i wyruszyli ścieżką w stronę Widoku, gdzie stał Dom Seliny. Kiedy dotarli do domu i przechylili nosze, żeby wnieść je przez frontowe drzwi, wszyscy ludzie z przystani przypatrywali się im znowu, już z bezpiecznej odległości. Ktoś doniósł o całej sprawie Królówce, który biegł teraz od strony brzegu, krzycząc, że mają trzymać to plugawe stworzenie z dala od jego domu. Ponieważ Sellers niegdyś poprzysiągł, że stopa Wdowy po Devinie nigdy nie postanie w tym budynku, nikt nie potrafił stwierdzić, czy jego okrzyki odnosiły się do staruszki, czy też może do porażająco białej postaci, którą właśnie wnosiła do środka. Selina cofnęła się do drzwi i zaryglowała je, po czym przeszła z pozostałymi w głąb domu.
Mary Tryphena i wnuk Królówki stanęli pod ścianą, zagubieni w ogólnej krzątaninie, gotowaniu wody, zbieraniu koców. Królówka dobijał się do drzwi, waląc w nie główką laski i wykrzykując groźby; do okien zaczęły przywierać twarze gapiów. Mary Tryphena nigdy jeszcze nie była w Domu Seliny, jednak teraz nie zwracała uwagi na jego okazałość. Gdy przyglądała się nagiemu nieznajomemu, ogarnęło ją przedziwne uczucie, jakby gdzieś spadała. Poczuła zawroty głowy; zdjęła czepek, próbując walczyć ze zbliżającą się podstępnie ciepłą falą mdłości. Wnuk Królówki stał obok niej, złapała go za krawędź kurtki.
– Zdaje mi się, powiedział, że na długo zapamiętasz ten dzień. Chłopak mocno się jąkał, powiedział, dzi-dzi-dzi-dzień. Mary Tryphena poczuła się zakłopotana, że znalazła się tak blisko niego. Odsunęła się, jednak nie aż tyle, żeby nie mógł jej dosięgnąć.
W tym momencie mężczyzna, którego Mary Tryphena miała poślubić, po raz pierwszy uchylił powieki i zwrócił twarz w jej stronę. Spojrzenie mlecznoniebieskich oczu spoczęło na niej. Pochłaniał ją wzrokiem.
Dom Seliny nie miał sobie równych na całym wybrzeżu. Był to wiejski dom w stylu rodem z Wexford, z kamiennym kominem pośrodku, podłogami z polerowanego drewna na parterze i na piętrze, wielodzielnymi oknami sprowadzonymi z angielskiego West Country i drzwiami wyposażonymi w żelazne zasuwy. Selina była córką kupca z Poole, a dom stanowił jej prezent ślubny – obietnicę, którą ojciec wymógł na Sellersie, zanim przystał na małżeństwo córki. Selina była świeżo upieczoną żoną Królówki i mieszkała na wybrzeżu dopiero od kilku tygodni, kiedy w terenie pojawiły się już pierwsze zalążki wielkiego domostwa; fundamenty położono w czerwcu, gdy odmarzł grunt. Królówka stracił jednak wszelkie zainteresowanie małżeńskim przedsięwzięciem, kiedy tylko sezon rybacki rozpoczął się na dobre. Nagie kamienie przeleżały w ziemi wiele lat, a drewno sprowadzone na statku kompanii handlowej Spurrierów zdążyło poszarzeć, zalegając pod warstwami świerkowych gałęzi. A tymczasem wznoszono i rozbudowywano magazyny i warsztaty do oprawiania ryb; wyposażano i spuszczano na zatokę kolejne łodzie.
Selina przemieszkała siedem lat w nędznej chałupie z surowych bali uszczelnionych mchem i obłożonych korą. Za podłogę robiło klepisko, drewniany dach pokryty był darniną. Spośród pobliskich budynków chatę wyróżniała tylko nazbyt duża liczba okien, jedyny przejaw przepychu, na jaki zdobył się Sellers. Selina urodziła w tej budzie troje dzieci, a Królówka wciąż obiecywał, że zbuduje dom w przyszłym roku, kiedy tylko ryby zostaną zebrane i załadowane na statki Spurrierów, w przyszłym roku, kiedy tylko nadarzy się dłuższy okres ładnej pogody.
W siódmą rocznicę ślubu Selina nie wstała rano z łóżka. – Będę tu leżeć, oznajmiła mężowi, dopóki w tamtym domu nie pojawią się drzwi, które mogłabym za sobą zamknąć.
Sellers pozwolił jej tak leżeć; dopiero po tygodniu dotarła do niego głębia rozpaczy żony. Nie pozwalała mu nawet spać obok siebie, w jego własnym łóżku. Wyglądało to na jakąś obłąkańczą strategię, na logikę godną kogoś niespełna rozumu. W końcu sam również zdobył się na akt rozpaczy i wysłał pracownika do wdowy z prośbą, aby ta zaradziła jakoś szaleństwu Seliny.
Wdowa po Devinie była jedyną osobą, na którą mieszkańcy wybrzeża mogli liczyć w razie problemów ze zdrowiem. Jej imię zdążyło wyjść z użytku przez dziesięciolecia, które upłynęły od śmierci jej męża, a tylko garstka osób pamiętała jeszcze, jak w ogóle brzmiało. Widziała już wszystkie przypadłości, jakimi ten upadły świat mógł nękać ludzkie ciało. Chyba na każdą z nich znała jakieś lekarstwo lub urok. Królówka poszedł poczekać do magazynu, zostawiając kobiety sam na sam w drewnianej chacie, w której Selina prowadziła swój kretyński strajk. Kiedy zobaczył, że Wdowa po Devinie idzie Tolt Road w stronę domu, dogonił ją i zażądał wyjaśnień co do stanu zdrowia żony.
– Nie dolega jej nic, czego nie wyleczyłby solidny dom, odparła.
– Przecież prosiłem, żebyś przywołała ją do porządku.
– Na pana miejscu, panie Sellers, chwyciłabym za piłę i młotek, po czym zabrałabym się do pracy.
Szkielet budynku z dachem i oknami powstał w ciągu miesiąca. Tego samego ranka, gdy Jabez Trim osadził frontowe drzwi, Selina wstała z łóżka, ubrała się, spakowała ubrania do kufra i pokonała pięćdziesiąt jardów dzielących ją od nowego domu. Budynek, zwany przez wszystkich Domem Seliny, miał być znany pod tą nazwą jeszcze i sto lat po tym, jak żona Sellersa została pochowana na Francuskim Cmentarzu i obróciła się w proch.
Nieznajomy spędził w tej ekstrawaganckiej kwaterze tylko jedną noc. Porażający smród zdechłych ryb sączył się ze skóry mężczyzny niczym dym z ogniska z młodych gałęzi, wnikając we wszystkie zakamarki domu. Nawet gdy pootwierali okna i wpuścili do środka lodowate powietrze, odór wciąż nie pozwalał domownikom zasnąć. Gdy rano Królówka oznajmił, że nieznajomy ma zniknąć, Selina nie miała już tego samego zacięcia do dyskusji, co dzień wcześniej. Dwaj służący Sellersa, śledzeni przez korowód gapiów, ponieśli nieznajomego na noszach do ryb pomiędzy domami Paradise Deep i dalej przez Tolt Road, aż do Trzewia. Mężczyzna podskakujący bezwładnie w wiszącym między służącymi pudle był tak słaby, że całą drogę przeleżał na wznak, po prostu wpatrując się w niebo.
– Wyszedł z brzucha wieloryba, ogłosił James Woundy tak, jakby poprzedniego dnia tylko on jeden widział to na własne oczy. – Bóg mi świadkiem, że wyszedł. Zupełnie jak ten cały Judasz z Biblii.
– Nie żaden Judasz, ty baranie.
James obrócił się w stronę Jabeza Trima. – A więc kto, panie Trim?
– To był Jonasz. To Jonasza połknął wieloryb.
– Jest pan pewien, że nie Judasza, panie Trim?
– Judasz był uczniem, który zdradził Pana naszego za trzydzieści srebrników.
– I został wyrzucony za burtę, oznajmił James. – Przynajmniej ja tak to widzę. Został wyrzucony do oceanu za to, że zdradził Pana. Z kamieniem młyńskim u szyi. A Bóg sprawił, że pożarł go wieloryb. Żeby dać mu porządną nauczkę.
– Jonasz uciekał przed Panem Bogiem Wszechmogącym, Jabez obstawał przy swoim. – Bóg wybrał Jonasza na proroka, ale on wolał zostać żeglarzem, uciekł więc przed Bogiem, płynąc statkiem. Jonasz został wyrzucony za burtę przez towarzyszy, którzy chcieli uratować się przed potężnym sztormem zesłanym przez Pana. Wówczas Bóg posłał wieloryba, żeby połknął Jonasza.
– To piękna historia, panie Trim, oznajmił James, jednak o ile mnie pamięć nie myli, było trochę inaczej.
– Do jasnej cholery, Jamesie Woundy, czy mam tu przynieść Pismo Święte i wszystko ci pokazać?
– Cóż, panie Trim, biorąc pod uwagę, że nie umiem czytać, nie wiem, jak miałoby to nas przybliżyć do wyjaśnienia sprawy.
– W takim razie będziesz musiał uwierzyć mi na słowo, skwitował Jabez.
U wdowy obyło się bez awantur. Staruszka wyszła przed dom tak, jakby sama zamówiła przesyłkę. Wskazała mężczyznom drzwi i kazała postawić nosze przy kominku. Tam obmyła nieznajomego mydłem ługowym, karbolem oraz wywarem ze świerkowej żywicy i popiołu, jednak paskudny zapach nie zelżał. Przybysz nie tknął jeszcze ani kęsa jedzenia i nie był w stanie utrzymać w żołądku nawet koziego mleka ani herbaty, którą parzyła mu Wdowa po Devinie. Gdy mężczyzna pojawił się w domu, malutki braciszek Mary Trypheny – który przyszedł na świat wygłodniały i zdrów jak ryba – zaczął dostawać kolek, stał się niespokojny i przestał ssać matczyną pierś. Wszyscy zwrócili uwagę na oczywisty związek pomiędzy dwoma zjawiskami, jednak nikt nie odważył się głośno o tym wspomnieć, jakby mówienie o takich rzeczach pogłębiało ich wpływ na świat.
Nawet Mary Tryphena w tych pierwszych dniach stała się dziwnie małomówna i spędzała poza domem tyle czasu, ile tylko mogła. Wchodziła na szczyt Toltu – skąd dostrzegła wieloryba po raz pierwszy – i w myślach próbowała ułożyć przedziwne wydarzenia w obraz o jakimś głębszym znaczeniu. Przez całe jej krótkie życie ludzie drwili z tego, że wypytywała ich o najprostsze rzeczy, tak jakby jej pytania stanowiły wyraźną oznakę dziecięcej chciwości. Nie bądź taka ciekawska, mówili. Zamknij się i patrz.
Kiedy na świat przyszła jej siostra, Mary Tryphena miała cztery lata. Do tego czasu powiedziano jej o życiu niewiele, nie wiedziała nawet, że matka jest w ciąży. Pewnego ranka ojciec zabrał ją w głąb lądu, aż nad Sadzawkę Czarnucha Ralpha, i tam na płyciźnie uczył łowić cierniki dłońmi złożonymi w podbierak. Wieczorem, gdy babka przyszła po nich i wrócili razem do domu, Mary Tryphena zastała w ramionach matki śpiącego noworodka. – Kto to jest? zapytała.
– To twoja siostra Eathna, odpowiedziała matka. – Znalazłam ją na grządce z rzepą, gołą jak ryba.
To wydawało się zbyt dziwaczne, żeby można było dać temu wiarę, Mary Tryphena musiała jednak przyznać, że posiniaczona, oblana wulgarną purpurą i wyblakłą bielą, niemal zupełnie łysa główka dziecka miała w sobie coś nieco rzepiastego.
Niedługo potem Mary Tryphena pojęła różnicę między dzieckiem a rzepą i poczuła się wystrychnięta na dudka. Patrz i ucz się, mówiono jej setki razy, w końcu zaczęła więc chodzić z Wdową po Devinie do domów chorych, aby patrzeć, jak staruszka leczy gorączkę, liszaje, kaszel, krzywicę czy ropiejące wrzody. Babka nie próbowała w żaden sposób odwodzić od tego dziewczynki, zastrzegła jednak wyraźnie, że nie zabierze jej nigdzie, gdzie będzie spodziewać się rychłych narodzin lub zgonu. W ten sposób rzeczywistość tych najbardziej podstawowych momentów przejścia umknęła Mary Tryphenie. Wejście na scenę, zejście ze sceny. Eathna opuściła ich tak jak przyszła – szybko i całkiem bez ostrzeżenia.
Trzeciej ciąży Lizzie nie sposób było już ukryć przed Mary Trypheną, która popadła w obsesję na punkcie pełnej czary matczynego brzucha. Rozważywszy położenie i rozmiar wszystkich wlotów i wylotów we własnym ciele, dziewczynka nie potrafiła wyobrazić sobie żadnego rozsądnego rozwiązania, do którego mogłaby prowadzić przypadłość matki. Niemniej, mając już dziewięć lat, czuła się gotowa, aby stać się świadkiem czegoś, co zanosiło się na ohydne, brutalne zmagania. Kiedy rozpoczął się poród, Wdowa po Devinie nie wpuściła jednak Mary Trypheny do pokoju. Nadąsana dziewczynka wyszła więc z domu i wyruszyła na Tolt, aby tam roztrząsać swoje smutki.
Czuła, że przyszła na świat, w którym wszyscy poza nią posiadali już całą niezbędną wiedzę, a jedynym dopuszczalnym sposobem na zdobycie nowych wiadomości było bierne oczekiwanie na ich niepewne nadejście. Wpatrywała się w wodę, w to bezkresne, szare przestworze oceanu odzwierciedlające bezkresną, szarą nicość jej życia. Nicość ciągnęła się całymi milami w każdą stronę, gdzie nie spojrzeć, tylko nicość, nicość, nicość, a Mary Tryphena miała już zacząć wyć na samą myśl, kiedy nagle powierzchnię oceanu przeciął humbak. Najpierw pojawił się pysk, a zaraz oszałamiająco wielkie cielsko ukazało się prawie całe w powietrzu, po czym opadło do wody wśród wachlarzy piany.
Mary Tryphena dostała gęsiej skórki, a skóra na głowie wydała jej się nagle zbyt mocno naciągnięta.
Wieloryb wyskoczył z wody jeszcze drugi raz, jeszcze trzeci, jakby próbował zwrócić na siebie jej uwagę, po czym rozpędził się, wpłynął do przystani Paradise Deep i runął jak długi wprost na mieliznę, niczym gwóźdź wbity w drewnianą belkę. Kiedy dziewczyna dobiegła do domu i wparowała do środka, gardło miała już zdarte od krzyczenia na chłodzie.
– Masz malutkiego braciszka, powiedział Callum, próbując zaprowadzić ją do sypialni, w której noworodek właśnie przepłakiwał pierwsze chwile swojego życia. Mary Tryphena potrząsnęła jednak głową i wyciągnęła ojca z domu.
Dziecięca próżność kazała jej teraz myśleć, że to ona była winna takiego stanu rzeczy, że to jej żądza wiedzy sprowadziła nieznajomego i wywołała chorobę brata. Czuła, że niebawem upomni się o nią coś, czym od początku w ogóle lepiej było się nie interesować.
Stan przybysza i noworodka pogarszał się z godziny na godzinę. W końcu żona zaczęła błagać Calluma, żeby pozbył się stworzenia, które uważała za przyczynę nagłej zmiany w zachowaniu dziecka, żeby wypłynął z nieznajomym na otwarty ocean i odesłał go tam, skąd przyszedł. Callum sam dokładnie tak by postąpił, gdyby nie Wdowa po Devinie.
Nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego staruszka tak troszczyła się o mężczyznę, poza tym, że było to do niej podobne. W pierwszych latach spędzonych przez wdowę na wybrzeżu zdarzyło się, że jedna z kur Królówki zniosła jajo, z którego wykluło się pisklę z czterema nogami. Przyjście na świat groteskowego stworzonka, niebędącego w stanie chodzić czy nawet stać o własnych siłach, przez pozostałych pracowników Sellersa zostało uznane za zły znak. Wszyscy chcieli utopić kurczę, jednak wdowa odcięła dwie nogi, po czym wypaliła rany rozgrzanym pogrzebaczem i zalała je woskiem ze świecy. Dopóki pisklę nie wróciło do zdrowia, trzymała je koło pieca w pudełku wyłożonym słomą. W końcu wyrosło na świetną nioskę.
Historię tę przytaczano zawsze w odpowiedzi na wszystkie późniejsze dziwactwa wdowy tak, jakby ta opowieść w jakiś sposób wyjaśniała zachowanie kobiety. W tym konkretnym przypadku wdowa była zadowolona z takiego stanu rzeczy. Nie wspomniała nikomu o snach, które nękały ją jeszcze zanim Lizzie zaczęła rodzić. Śniły jej się narodziny bliźniaków zrośniętych biodrami lub barkami. Rozcinała dzieci nożem do patroszenia ryb, w popłochu rozrzynała ciało i podnosiła niemowlęta za pięty, a krew spływała jej do rękawów. Wtedy dzieci umierały na jej rękach, a ona się budziła, za każdym razem przekonana, że to właśnie rozdzielenie spowodowało ich śmierć.
Kiedy przyszedł czas Lizzie, wdowa nie pozwoliła Mary Tryphenie oglądać porodu, obawiając się najgorszego. Dziecko urodziło się jednak zdrowe i nie nosiło żadnych wyraźnych znamion związanych ze snem. Brak znaków zaniepokoił wdowę. Czuła, że w noworodku działa jakaś bardziej podstępna, przyczajona siła, coś czego nie potrafiła ani nazwać, ani wyleczyć. Ogarnęło ją nieodparte wrażenie, że jednoczesne pojawienie się wnuka i przybysza o włosach białych jak sól było właśnie tym, co ujrzała w snach, że łączyło ich jedno, bliźniacze przeznaczenie. Wdowa poczuła ulgę, gdy cuchnące stworzenie trafiło pod jej dach.
A dach należał tylko i wyłącznie do niej, więc o wyrzuceniu przybysza nie mogło być mowy. Kiedy Lizzie zagroziła, że zabierze dzieci i wróci do Domu Seliny w Paradise Deep, Callum poświęcił stojącą koło domu szopę, w której dotąd trzymał grabie, kosy i osęki, i urządził w niej prowizoryczną sypialnię dla nieznajomego. Ta zmiana nie przyniosła jednak żadnej poprawy ani u chłopca, ani u wycieńczonego mężczyzny. Nawet Wdowa po Devinie zaczęła już wątpić w swoje przeczucie, widząc, że najpewniej niedługo obaj umrą z głodu.
Jabez Trim przyszedł do nich z Paradise Deep i stanął w drzwiach domu wdowy, chcąc rozmawiać z Callumem. Dziecko nie było jeszcze ochrzczone, a powrotu ojca Phelana nie należało się spodziewać przed nadpłynięciem ławic kapelanów. Szanse na uratowanie dziecka były nikłe, stwierdził Jabez, należało jednak pomyśleć o jego duszy. Z Jabeza był chłop jak pień drzewa, ograniczony, jeśli chodzi o horyzonty, lecz mocno zakorzeniony w swoich niezachwianych przekonaniach. Był porządnym człowiekiem i nikt rozsądny nie próbował nigdy podać tego w wątpliwość. – Callum, jestem do waszej dyspozycji, ze wszystkim, co nasz obrządek ma do zaoferowania.
– A co z tamtym? spytała Wdowa po Devinie.
– Przypuszczam, że musiał już kiedyś być ochrzczony, jeśli jemu podobni mają to w zwyczaju.
– Jabez, on nie zasługuje na to, żeby zdechnąć w tej budzie jak zwierzę.
Jabez Trim nie rozumiał, czego właściwie się od niego oczekuje, widział jednak wyraźnie, że wdowa do czegoś zmierza i nie do końca potrafi ubrać tę prośbę w słowa. – Niewiele mogę mu zaoferować poza tym, czego sama już spróbowałaś.
– Możemy zanieść go pod Drzewo Kerrivanów razem z małym, powiedziała.
Jabez zerknął na Calluma, chcąc sprawdzić, co sądzi o tej dziwacznej propozycji. Młodszy mężczyzna tylko wzruszył ramionami. – Jeśli uważacie, że to może coś dać, powiedział Jabez.
Na wybrzeżu zmarłych przed pochówkiem zawijano tylko w płótno lub stare koce, Callum nie mógł jednak pogodzić się z myślą, że miałby złożyć syna w ziemi takiego obnażonego, takiego nieosłoniętego. Przed chrztem sklecił malutką trumienkę z młodego świerku, uszczelnił ją pakułami i powiesił na kołku w dziecięcym pokoju, aby tam oczekiwała na przyszłego właściciela. Jabez Trim odprawił sakrament w domu wdowy, po czym domownicy wraz z sąsiadami wyruszyli na skraj Trzewia, gdzie rosło Drzewo Kerrivanów. Lizzie szła z dzieckiem, a James Woundy i Callum nieśli nieznajomego na noszach do ryb. James uparł się, że tym razem złapie mężczyznę od strony głowy. – Nie stanę znowu pod tym zadkiem, oznajmił.
Jabłoń była ogrodzona kamieniami, jej nagie gałęzie chyliły się nisko, niemal dosięgając kamiennego kręgu. Przed stu laty Sarah Kerrivan przywiozła sadzonkę z Irlandii. Od tego czasu drzewo nie wydało żadnych owoców poza karłowatymi jabłuszkami, zbyt kwaśnymi, by można było je jeść. Zeszłoroczne, zmarznięte owoce wciąż leżały na ziemi tak, jak spadły całe miesiące temu. Drzewo zostałoby już dawno ścięte, gdyby nie fakt, że Sarah Kerrivan i jej mąż William nigdy nie chorowali; płynęli przez życie nietknięci wybuchającymi na wybrzeżu epidemiami cholery, odry i dyfterytu. Ich nadprzyrodzone zdrowie oblokło aurą błogosławieństwa cały ich dobytek, nie wyłączając drzewa, które Sarah przywiozła zza oceanu. Przez ostatnie półwiecze każde niemowlę urodzone w Trzewiu – oraz niejedno spośród urodzonych w Paradise Deep – było podawane z rąk do rąk pomiędzy gałęziami jabłoni, co miało ochronić je przed najgorszymi rzeczami, jakie świat może zesłać na dziecko, durem brzusznym, beri-beri, gorączką, drgawkami, przepuklinami, kokluszem, krzywicą. Nikt nie uważał dziecka za należycie ochrzczone, dopóki nie przebyło drogi wewnątrz kamiennego kręgu.
Rytuałowi towarzyszyły zazwyczaj śmiechy i głośno wykrzykiwane błogosławieństwa, jednak tym razem wszystkie osoby przekazujące sobie ponad głowami chorego noworodka pogrążone były w melancholijnym milczeniu. Mary Tryphena stała z Wdową po Devinie za niskim kamiennym płotem i przyglądała się Callumowi i Lizzie, którzy łkali tak, jakby prosto z ich rąk syn miał zostać przekazany w ręce umarłych. Chwilę później białowłosy nieznajomy, tak podobny do noworodka w swej niemej bezradności, odbył na noszach dziwaczną podróż wśród konarów drzewa. Skóra biała niczym morski lód. Nosze do ryb zahaczyły o gałęzie i przechyliły się tak, że choremu groził upadek na ziemię, mężczyźni musieli więc przytrzymywać go za ramiona, gdy wyplątywali z drzewa jego łoże boleści, klnąc i pokrzykując na siebie. Ta scena miała w sobie coś ze świętokradztwa, Lizzie odeszła więc od jabłoni, niosąc w ramionach dopiero co ochrzczonego Michaela. Kiedy nosze zostały wydobyte z gęstwiny gałęzi, bezimiennego mężczyznę odniesiono do szopy i ułożono na pryczy. Wdowa po Devinie bez słowa usiadła w drzwiach, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Żeby patrzeć, jak umiera. Tak opowiadała o tym później, z nutą satysfakcji i zachwytu w głosie, chcąc wyraźnie podkreślić, że nigdy niepodobna przewidzieć, jaki obrót przybiorą sprawy.
Następne lato było niezwykle ciepłe i suche, a Drzewo Kerrivanów po raz pierwszy w swoim piekielnym stuleciu na wybrzeżu wydało owoce dość słodkie, by nadawały się do jedzenia.Tego samego autora:
Walka dwojga dzieci o życie, miłość i niewinność w świecie, który nie wybacza błędów
Bohaterami rozgrywającej się na przełomie XVIII i XIX wieku powieści Bez winy są Ada i Evered – rodzeństwo żyjące z rodzicami w odizolowanej od cywilizacji zatoczce na dzikim wybrzeżu Nowej Funlandii. Gdy pewnej strasznej zimy oboje rodzice umierają, dzieci postanawiają pozostać w samotnej chacie nad wodą i kontynuować tam jedyne życie, jakie znają – rok po roku przez całe lato w nieludzkich warunkach łowić ryby, aby zarobić na zapasy pozwalające przetrwać kolejną srogą zimę. Wybór ten będzie miał doniosły wpływ na ich losy, zwłaszcza, gdy w okresie dorastania zacznie budzić się między nimi całkowicie dla nich niezrozumiałe napięcie seksualne…
sklep.wiatrodmorza.com
Tego samego autora:
Historia przekornej miłości człowieka do chłodnej i niegościnnej ziemi, na której się urodził
Autor genialnego Dostatku znowu odmalowuje pejzaż Nowej Fundlandii zaludniony przedziwnymi postaciami, które spotkać można wyłącznie na tamtejszych wybrzeżach – ludźmi twardymi i krnąbrnymi, pomimo nadejścia XXI wieku wciąż opisującymi świat w sobie tylko właściwy sposób. Sweetland to poruszająca, kameralna powieść o schyłku dawnego świata oraz powolnym zaniku małych, odosobnionych społeczności, niemających racji bytu z dala od skrawka ziemi, na którym się zawiązały. To misternie skonstruowane dzieło o autodestrukcyjnej przekorze oraz zawziętej walce człowieka z nieubłaganymi prawami stanowionymi przez społeczeństwo i naturę.
sklep.wiatrodmorza.com
Tego samego autora:
Są kradzieże, za które nie sposób zadośćuczynić
Michael Crummey w Rzece złodziei przenosi czytelników na północno-wschodnią Nową Fundlandię, ukazując ją w czasach, gdy o przetrwanie walczyła tam garstka rybaków i traperów żyjących w bliskim sąsiedztwie Beothuków – rdzennych mieszkańców wyspy. Autor jak zwykle zapełnia karty książki ludźmi z charakterem. Twardzi i zawzięci osadnicy znad zatoki Exploits tłumią w sobie pragnienia, nienazwane uczucia czy wspomnienia dawnych zranień, które sprawiają, że pozornie błahy konflikt może zaważyć na życiu człowieka. Rzeka złodziei to także nawiązująca do najlepszych północno-amerykańskich tradycji literackich kronika podboju dziewiczego lądu, który swoim czystym pięknem wynagradza mieszkańcom trudy prostego, surowego życia.
sklep.wiatrodmorza.com
Tego samego autora:
Czy w miłości i nienawiści istnieją
jakiekolwiek nieprzekraczalne granice?
Michael Crummey, autor rewelacyjnego Dostatku, powraca z kolejną powieścią rozgrywającą się na chłodnej Nowej Fundlandii. Tym razem śledzimy losy dwojga ludzi połączonych w młodości gorącą miłością, później natomiast rozdzielonych mocą nienawiści wsączającej się w ich życie na różnych płaszczyznach. Crummey tka misterną sieć powiązań między pozornie nieistotnymi szczegółami, a czyniąc wydarzenia II wojny światowej na Pacyfiku jedną z osi fabuły, niezwykle przenikliwie zwraca uwagę na kwestię osobistej odpowiedzialności człowieka za otaczające go zło. Czy można wywieść związek między złą myślą a wybuchem bomby atomowej w Nagasaki? Okazuje się, że tak.
sklep.wiatrodmorza.com
Tego samego autora:
Poruszająca literacka panorama dawnej Nowej Fundlandii
Odosobnienie na chłodnych wybrzeżach Północnego Atlantyku. Wyprawy rybaków na Labrador. Zapach domowego chleba. Powroty po długich miesiącach spędzonych na morzu. Ognie skrzące się na polanach. Woń żywicy i trocin. Ludzie twardzi i nieustępliwi jak skaliste klify Nowej Fundlandii, a zarazem pogodzeni z odwiecznym rytmem narodzin i śmierci. Wszystko to powoli odchodzi w niepamięć… Michael Crummey, wybitny kanadyjski poeta i prozaik, postanowił zebrać okruchy dawnego świata i ocalić je od zapomnienia, przeistaczając w prawdziwe literackie perły. Ten zbiór krótkich tekstów stanowi niezwykłą, poetycką podróż w przeszłość Nowej Fundlandii – swoisty hołd złożony surowej, dziewiczej krainie, a przede wszystkim jej mieszkańcom.
sklep.wiatrodmorza.com
Polecamy również:
Subtelna proza znad brzegów chłodnego Atlantyku
Alistair MacLeod, jeden z najwybitniejszych kanadyjskich prozaików XX wieku, z rzadko spotykanym kunsztem, mądrością i ciepłem opisuje życie rybaków i górników z Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii. Polscy czytelnicy znajdą w jego prozie to wszystko, za co pokochali powieści jego rodaka Michaela Crummeya: obrazy surowej, olśniewającej przyrody, bohaterów twardych, zawziętych, lecz na swój sposób romantycznych, opis piękna i trudów życia rodzinnego, a także zaskakująco delikatny mikrokosmos odciętych od świata osad rybackich.
sklep.wiatrodmorza.com
Polecamy również:
Wybitna powieść z Orkadów –
szkockiego archipelagu obmywanego przez ocean czasu
Powieść Nad oceanem czasu to przebogaty – po części baśniowy, po części realistyczny – obraz życia na dalekich północnych wyspach. Czerpiąc pełnymi garściami z dziejów oraz folkloru rodzinnego archipelagu, wybitny szkocki poeta, dramatopisarz i prozaik George Mackay Brown stworzył literackie arcydzieło, stanowiące zarówno przepojony liryzmem portret Orkadów, jak i uniwersalną opowieść o ludzkim życiu – naszych pragnieniach i rozczarowaniach, miłości i pracy, beztroskiej młodości i nieuchronnym przemijaniu – a przede wszystkim o naszej potrzebie dzielenia „legend i pieśni”.
sklep.wiatrodmorza.com
Polecamy również:
Powieść, którą czyta się jak północną sagę –
życiowa wędrówka wikinga z XI-wiecznych Orkadów
Winlandia to nie tylko wielka podróż w czasie i przestrzeni oraz czerpiący wprost z Sagi o Orkadach czy Sagi o Grenlandczykach przebogaty portret życia, myśli i kultury średniowiecznych ludzi Północy. To przede wszystkim najwyższej próby literatura o niezwykłej filozoficznej głębi. George Mackay Brown (1921–1996), wybitny szkocki poeta, dramatopisarz i prozaik, który na Orkadach spędził całe życie, wypełnił powieść poetyckimi obrazami i symbolami o ogromnej sile. Winlandia to niezwykle uniwersalna, skłaniająca do refleksji wędrówka przez zmienne koleje ludzkiego losu – od pełnej przygód młodości, poprzez wymagające niejednego poświęcenia życie rodzinne, aż po starość, stopniowo odrywającą człowieka od ziemskich spraw i otwierającą nowe, duchowe perspektywy.
sklep.wiatrodmorza.com