- promocja
Dracul - ebook
Dracul - ebook
Dla tych, którzy wiedzą, że potwory istnieją naprawdę
Rok 1868. Bram Stoker przygotowuje się do starcia z nieludzką bestią. Uzbrojony w lustra, krzyże, wodę święconą i broń, czeka na atak. To będzie najdłuższa noc w jego życiu.
Zdeterminowany, by opowiedzieć światu o swoich przeżyciach, młody Bram spisuje wydarzenia, które doprowadziły go do tego miejsca. Osamotniony snuje niesamowitą narrację sięgającą jego dziecięcej choroby, tajemniczej cioci Ellen i rzeczy, których przez lata nie potrafił wyjaśnić. Niewiarygodne historie, które kiedyś włożyłby między bajki, okazały się prawdą.
Dracul to porywający od pierwszych stron powrót do korzeni gotyckiego horroru. Dacre Stoker, potomek twórcy Draculi, oraz J.D. Barker, autor bestsellerowej Czwartej małpy, ożywiają jeden z popkulturowych fenomenów, tworząc nową, przejmującą opowieść.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-785-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem głęboko przekonany, że nie należy wątpić w prawdziwość opisanych tu wydarzeń, jakkolwiek niewiarygodne i niepojęte mogłyby się one z początku wydać.
– Bram Stoker, _Dracula_
Fragment niedawno odkrytej oryginalnej przedmowy usuniętej przed publikacją.
Usłyszałem dziwny, przeszywający śmiech o brzmieniu szklanego dzwoneczka – to był jej głos – wciąż przyprawia mnie o dreszcze, bo nie należał do człowieka.
– Bram Stoker, _Makt Myrkranna_OBECNIE
Bram wpatruje się w drzwi.
Po czole pokrytym zmarszczkami spływa mu pot. Przeczesuje palcami wilgotne włosy, czuje w skroniach pulsujący ból.
Od jak dawna nie śpi? Od dwóch dni? Trzech? Nie wie; godziny zlewają się ze sobą, jak w malignie, z której nie ma przebudzenia, jest tylko sen, głębszy, coraz bardziej mroczny…
Nie!
Nie wolno myśleć o spaniu.
Zmusza się do otwarcia szeroko oczu. Powieki mają być podniesione, bez mrugnięcia, bo z każdym kolejnym robią się cięższe. Nie ma mowy o odpoczynku, śnie, bezpieczeństwie, rodzinie, przyszłości…
Drzwi.
Musi je obserwować.
Bram wstaje z krzesła, jedynego mebla w pokoju, i wbija wzrok w grube dębowe drzwi. Czyżby się poruszyły? Zdawało mu się, że drgnęły, ale nie towarzyszył temu żaden odgłos. Nawet najlżejszy hałas nie mącił ciszy tego miejsca; słychać było tylko jego oddech i niespokojne uderzanie stopą o zimną posadzkę z kamienia.
Klamka ani drgnie, ozdobne zawiasy chyba nie ruszyły się od stu lat, zamek mocno trzyma. Przed pojawieniem się tutaj Bram nigdy nie widział takiego zamka wykutego w żelazie i wtopionego w drzwi. Mechanizm tworzy z nimi jedną całość, pośrodku zabezpieczony jest dwoma dużymi ryglami sięgającymi do prawej i do lewej i wchodzącymi w futrynę. Klucz znajduje się w jego kieszeni i w jego kieszeni pozostanie.
Bram zaciska dłoń na karabinie Snider-Enfield Mark III, przesuwa palcem po kabłąku spustowym. W ostatnich godzinach przeładowywał broń, odwodził i zwalniał zamek więcej razy, niż byłby w stanie zliczyć. Wolną ręką przeciąga po zimnej stali, by upewnić się, że zasuwka jest we właściwej pozycji. Odciąga kurek.
Tym razem widzi – ledwie dostrzegalny cień w szparze między drzwiami a podłogą, może nawet bardziej ruch powietrza niż cień, ale jednak…
Bezgłośnie odstawia karabin i opiera go o krzesło.
Sięga do wiklinowego kosza po lewej i wyjmuje z niego białą dziką różę, jedną z siedmiu, które mu pozostały.
Od ruchu jego ręki migocze płomyk lampy oliwnej, jedynego źródła światła w pokoju.
Bram ostrożnie podchodzi do drzwi.
Poprzednia róża leży pod drzwiami, obok stosu suchych, poczerniałych kwiatów zawłaszczonych przez śmierć, łodygę ma suchą i wątłą, jej kolce wydają się większe niż wtedy, gdy jeszcze było w niej życie. Nad nią unosi się zapach zgnilizny; róża nabrała trupiego zapachu raflezji.
Bram czubkiem buta odsuwa kwiat, po czym delikatnie kładzie nowy na jego miejscu.
– Ojcze, pobłogosław tę różę swoim tchnieniem i dłonią, i wszelką świętością. Ześlij swoje anioły, aby jej strzegły, i niechaj ich pochodnie potrzymają wszelkie zło z dala. Amen.
Za drzwiami rozlega się huk, jakby w deski ze starego dębu uderzył ciężar kilkuset kilo. Drzwi uginają się, a Bram dopada krzesła, chwyta oparty o nie karabin, przyklęka na jedno kolano i celuje.
I wtedy znów nastaje cisza.
Bram zastyga w bezruchu, z bronią wycelowaną w drzwi, w końcu ciężar karabinu sprawia, że opuszcza lufę i przesuwa wzrokiem po pokoju.
Co by pomyślał ktoś, kto by wszedł tam teraz i zobaczył to wszystko?
Bram obwiesił ściany wszystkimi lustrami, jakie miał – niemal dwudziestoma zwierciadłami we wszelkich rozmiarach i kształtach. Kiedy przenosi wzrok z jednego na drugie, wpatruje się w niego jego stukrotnie odbita zmęczona twarz. Bram stara się odwrócić wzrok, ale znów natrafia na kolejne odbicia, a każde z nich ma rysy mężczyzny dużo starszego niż dwadzieścia jeden lat.
Pomiędzy lustrami przybił krzyże, prawie pięćdziesiąt sztuk. Niektóre z wizerunkiem Chrystusa, inne sklecone z dwóch gałązek pobłogosławione jego własną dłonią. Krzyżami pokrył również podłogę – najpierw rysując je kredą, a potem wydrapując w kamieniu czubkiem noża myśliwskiego, aż do ostatniego skrawka miejsca. Nie miał pewności, czy to wystarczy, ale zrobił, co mógł.
Nie wolno mu stąd wyjść.
Najprawdopodobniej nigdy stąd nie wyjdzie.
Wraca na krzesło i siada.
Z zewnątrz dobiega wrzask nura, księżyc wychodzi zza gęstych chmur i niknie za nimi. Bram sięga po zegarek kieszonkowy i klnie – zapomniał go nakręcić i wskazówki zatrzymały się na godzinie 4.30. Chowa zegarek z powrotem do kieszeni.
Kolejny huk za drzwiami, tym razem głośniejszy niż ostatnio.
Bram wstrzymuje oddech i patrzy na drzwi w porę, by dostrzec, jak kurz wzbija się w powietrze, po czym opada na posadzkę.
Czy zaryglowane drzwi oprą się kolejnym próbom ich sforsowania?
Nie wiadomo. Drzwi są bez wątpienia solidne, ale z każdą godziną, im bliżej świtu, uderzenia stają się coraz bardziej wściekłe i pełne determinacji.
Płatki róży zaczęły już brązowieć, o wiele szybciej niż poprzedniej.
Co się z nim stanie, kiedy drzwi wreszcie ustąpią? Bram myśli o karabinie i nożu świadom, że nie na wiele się zdadzą.
Obok kosza z różami zauważa swój dziennik; musiał wypaść mu z kieszeni płaszcza. Podnosi tom oprawiony w zdartą skórzaną okładkę i wertuje strony, wraca na krzesło, kątem oka wciąż zerkając na drzwi.
Wyjmuje ołówek z kieszonki na piersi, otwiera dziennik na pustej stronie i zaczyna pisać w migocącym świetle lampy olejnej.DZIENNIK BRAMA STOKERA
Osobliwości Ellen Crone. Od tego, oczywiście, powinienem zacząć, jest to bowiem w równej mierze jej historia, co moja, a może nawet bardziej jej niż moja. Ta kobieta, ten potwór, ta zjawa, ta przyjaciółka, ta… istota.
Zawsze była przy nas. Moje rodzeństwo mogłoby to potwierdzić. Ale w jaki sposób była – o to należałoby zapytać. Była obecna przy moim początku i bez wątpienia będzie przy moim końcu, tak jak ja byłem przy jej. Zawsze byliśmy i będziemy spleceni ze sobą.
Moja kochana ciocia Ellen.
Zawsze gotowa wyciągnąć pomocną dłoń, choćby ukłucie jej paznokci zostawiało krwawy ślad.
* * *
Moje życie zaczęło się okropnie.
Odkąd sięgam pamięcią, byłem dzieckiem chorowitym i przykutym do łóżka, od przyjścia na świat po moje siódme urodziny, kiedy to nastąpiło uzdrowienie. We właściwym czasie opowiem o nim w szczegółach, na razie jednak ważne, abyście zrozumieli, w jakim stanie spędzałem swoje pierwsze lata.
Urodziłem się ósmego listopada 1847 z ojca Abrahama i matki Charlotte w skromnym domu przy Marino Crescent 15 w irlandzkiej miejscowości Clontarf, położonej na wybrzeżu, jakieś sześć kilometrów od Dublina. Od wschodu otaczał ją park, a od zachodu widać było zatokę; zasłynęła jako miejsce bitwy pod Clontarf w 1014, w której wojska Briana Śmiałego, arcykróla Irlandii, pokonały Wikingów z Dublina oraz ich sojuszników, Irlandczyków z Leinster. Bitwa ta wyznaczyła koniec wojen irlandzko-wikińskich – tysiące zabitych pokryły krwawe pobojowisko na tym samym wybrzeżu, na które wychodziły potem okna mojego pokoiku. W ostatnich latach Clontarf stało się celem wakacyjnych wyjazdów zamożnych Irlandczyków, pragnących uciec z zatłoczonego Dublina, by łowić ryby i spacerować po naszych plażach.
Na podstawie mojego opisu można by uznać miasteczko za romantyczne, ale w roku 1847 ani trochę takie nie było. Był to czas głodu i chorób, które zaczęły nękać Irlandię dwa lata przed moimi narodzinami i trwały do roku 1854. _Phytophthora infestans_, znana również jako zaraza ziemniaka, zaczęła siać spustoszenie w uprawach w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku i przerodziła się w istny koszmar, przez który Irlandia w wyniku śmierci lub emigracji straciła dwadzieścia pięć procent ludności. Na lata mojego dzieciństwa przypadł najbardziej tragiczny okres. W 1849 mama i tata zabrali nas w głąb lądu, aby umknąć przed głodem, chorobami i przestępczością; żywili też nadzieję, że świeże powietrze przysłuży się mojemu wątłemu zdrowiu, wszystko to jednak tylko pogłębiło moje odosobnienie, a dźwięki z portu, których tak nasłuchiwały moje młode uszy, stały się jeszcze odleglejsze. Codzienny spacer taty do biura na Zamku Dublińskim wydłużał się, w miarę jak umierał świat dookoła nas, a wilgotna pajęczyna żalu pokrywała wszystko, co z niego pozostało.
* * *
Obserwowałem bieg wydarzeń z okien pokoju na poddaszu naszego domu, znanego jako Artane Lodge, niczym bierny widz, polegający jedynie na opowieściach domowników, którzy objaśniali mi wszystko, co działo się na zewnątrz. Patrzyłem, jak żebracy wyrywają rzepy i kapustę z ogrodów naszych sąsiadów, jak wykradają jajka z naszego kurnika, w nadziei, że choć na jedną noc uśmierzą głód. Widziałem, jak ściągają ze sznurków suszące się na nich cudze pranie, jeszcze wilgotne, żeby mieć w co ubrać dzieci. Pomimo tego wszystkiego moi rodzice i nasi sąsiedzi, kiedy tylko mogli, otwierali swoje domy i zapraszali tych, którzy znaleźli się w gorszym położeniu, żeby dać im ciepły posiłek i schronienie w czasie burzy. Od najmłodszych lat motto rodziny Stokerów – „Prawość i szlachetność nade wszystko” – było mi wpajane i kierowali się nim wszyscy domownicy. Bynajmniej nie wiodło nam się dobrze, ale i tak mieliśmy więcej szczęścia niż inni. Jesienią 1854 roku tata pracował jako urzędnik w biurze Głównego Sekretarza Irlandii, podobnie jak przez ostatnie trzydzieści dziewięć lat, zaczął bowiem jako szesnastoletni młodzieniec. Był znacznie starszy od mamy, z czego zdałem sobie sprawę, dopiero gdy dorosłem. Zamek Dubliński był też rezydencją Lorda Namiestnika Irlandii, a jego biuro zajmowało się korespondencją między wszystkimi urzędami w Anglii a ich irlandzkimi odpowiednikami. Tata zajmował się ewidencjonowaniem tych listów, a ich tematyka rozciągała się od codziennych spraw kraju po oficjalne komunikaty na temat biedy, głodu, zarazy wśród bydła, chorób, epidemii, szpitali i więzień, niepokojów politycznych i rebelii. Nawet gdyby chciał ignorować problemy naszych czasów, nie dałby rady – siedział w tym wszystkim za głęboko.
Mama była członkinią nadzwyczajną Irlandzkiego Towarzystwa Badań Statystycznych i Społecznych, odgrywającego dużą rolę w zbiórkach żywności i innych formach pomocy dla Dublina. Kiedyś taka praca zarezerwowana była dla mężczyzn. Nie było dnia, żeby mama nie targowała się z sąsiadem o mleko tylko po to, aby następnie wymienić je z innym na sukno. Dzięki jej staraniom nasza duża rodzina zawsze miała co do garnka włożyć i pomagała wykarmić niezliczonych przybyszów, którzy przestąpili nasz próg w tych ciężkich czasach. Była spoiwem naszej rodziny – widzę to teraz, jako dorosły, ale jako siedmiolatek uważałem wręcz przeciwnie. Powiedziałbym wówczas, że zamyka mnie w pokoju i za cenę mojego szczęścia izoluje mnie od bolączek świata, nie pozwalając mi na choćby najmniejszy kontakt z nimi.
Nasz dom stał nieopodal Malahide Road, ulicy wybrukowanej kamieniem wydobywanym w pobliskiej wsi Rockfield. Moje życie toczyło się na poddaszu, skąd przez łukowe okno widziałem całkiem sporo, od gospodarstw naokoło aż po odległą zatokę, a przy sprzyjającej pogodzie nawet niszczejącą wieżę zamku Artane. Przyglądałem się zgiełkowi otaczającego mnie świata, niczym jedyny widz przedstawienia, zmuszony przez chorobę do bezustannej obecności w teatrze.
Pewnie jesteście ciekawi, co mi właściwie dolegało – to pytanie pozostaje bez odpowiedzi, gdyż nikt nie umiał stwierdzić tego z całą pewnością. Cokolwiek to było, dopadło mnie wkrótce po urodzeniu i wbiło we mnie swe podłe szpony. W najgorsze dni prawdziwym wyczynem było dla mnie przejście na drugą stronę pokoju; po takim wysiłku padałem bez tchu i ledwie przytomny. Zwykła rozmowa pozbawiała mnie tej odrobiny energii, którą dysponowałem; wypowiedziawszy zaledwie kilka zdań, często bladłem, moja skóra stawała się zimna w dotyku, pot wysączał mi się z porów i wpadałem w drżenie, kiedy ta wilgoć spotykała się z nadmorskim powietrzem. Serce czasem kołatało mi w piersi, biło nieregularnie, jakby nadaremno poszukując rytmu. I jeszcze bóle głowy – nachodziły mnie raptownie i trwały nieraz po kilka dni, jakby sam zły duch zaciskał jakąś klamrę wokół mojej czaszki.
Całe noce i dni upływały mi w moim pokoiku na zastanawianiu się, czy właśnie minął mój ostatni wieczór, czy też rano obudzi mnie świt mokry od rosy.
Nie byłem tam, na poddaszu, zupełnie sam – mieściły się tam jeszcze dwa inne pokoje. W pierwszym mieszkała moja siostra, Matylda, wówczas ośmioletnia, a drugi zajmowała nasza opiekunka, Ellen Crone, którą nazywaliśmy ciocią, choć nie była z nami spokrewniona. Ta ostatnia dzieliła pokój z maleńkim Richardem, moim nowo urodzonym bratem, a zarazem najbardziej angażującym obiektem jej troski.
Na piętrze pode mną znajdowały się wewnętrzna toaleta i pokój moich rodziców, jak również druga sypialnia, należąca do moich dwóch braci, Thornleya i Thomasa, odpowiednio w wieku lat dziewięciu i pięciu.
Na parterze mieściły się kuchnia, salon i jadalnia ze stołem wystarczająco dużym dla wszystkich domowników. Była też piwnica, ale mama zabroniła mi do niej schodzić. Przechowywaliśmy tam węgiel, a kontakt z pyłem mógł przykuć mnie do łóżka na dobry tydzień. Za domem znajdowała się stara kamienna stodoła. Trzymaliśmy w niej trzy kury i świnię, którymi Matylda zajmowała się już od trzeciego roku życia. Na początku nadawała zwierzętom imiona, ale w okolicach swoich piątych urodzin zauważyła, że co najmniej dwa razy w roku ktoś podmienia większe maciory na mniejsze świnki. Kiedy skończyła sześć lat, zorientowała się, że to te same świnie, które trafiają do rzeźnika, a potem lądują na naszych talerzach. Wtedy zrezygnowała z nazywania zwierząt hodowlanych.
Wszystko to zaś obserwowała Ellen Crone.OBECNIE
Bram podnosi wzrok znad dziennika. Usłyszał czyjś oddech: częste, urywane hausty, a następnie chuchnięcia po drugiej stronie drzwi. Płatki róży cicho zatrzepotały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych. Sczerniały od gnicia i pomarszczony od rozpadu, przeleciał nad podłogą i wylądował u stóp Brama. Pozostałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastąpić.
Znowu dźwięk wdechu, tym razem długi, a po nim wydech z ogromnych płuc.
Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponieważ Bram wie, że nie ma tu takich zwierząt. Mimo to słyszy wdech i wydech, głośniejsze od poprzednich. Wyobraża sobie wielkie nozdrza, jak u doga niemieckiego lub mastiffa, które wciągają powietrze spod drzwi z taką siłą i zapamiętaniem, że mogą określić zawartość pokoju po samym zapachu.
Bram odkłada dziennik na podłogę, wstaje, przemierza pokój i dociera do drzwi.
To, co jest po drugiej stronie, musi wiedzieć, że Bram znajduje się blisko, bo oddech momentalnie ustaje, po czym pojawia się znowu, tym razem szybszy. Bram przykłada twarz do podłogi i stara się zerknąć na drugą stronę drzwi, ale prześwit między kamienną posadzką i dołem grubych dębowych drzwi jest za mały, szeroki zaledwie na włos. Następuje kolejny wydech, a Bram odskakuje do tyłu; powietrze jest gorące i duszne, wilgotny podmuch dotyka jego policzków, niosąc z sobą najohydniejszy z zapachów. Smród wyciska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż uderza nogami o krzesło, na którym siedział przed paroma chwilami. Owionięty przez odór, marzy tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać. Zamiast tego wstaje, podchodzi do okna i wystawia głowę na zimne nocne powietrze, by wdychać je, aż pozbędzie się fetoru z nosa i płuc.
Oddech za drzwiami wciąż przybiera na sile.
Bram sięga do kieszeni płaszcza, wyjmuje buteleczkę i ogląda ją w migocącym świetle lampy olejnej. Zaledwie przed dwoma dniami Vámbéry napełnił fiolkę – podobnie jak trzy inne – wodą z chrzcielnicy w kościele Świętego Jana. Dwie porcje zostały już wykorzystane; po zużyciu tej będzie już tylko jedna, a Bram nie ma skąd wziąć ich więcej. Ostrożnie zdejmuje zatyczkę i kieruje się do drzwi.
Gdy do nich podchodzi, to, co czai się za nimi, ponownie cichnie, po czym znów zaczyna rytmicznie oddychać. Słychać przeciągły pomruk, a potem drapanie o posadzkę, pojedyncze skrobnięcie, na próbę, jakby to coś chciało sprawdzić wytrzymałość kamienia, na którym stoi.
Bram klęka przy drzwiach, delikatnie przechyla buteleczkę i rozlewa wodę święconą wzdłuż progu, aż nic nie zostaje. Kamień zdaje się ją wchłaniać, płyn błyskawicznie znika i zostawia po sobie jedynie cienką smużkę. Stworzenie za drzwiami rzuca się do ucieczki. Po czym rozlega się głębokie wycie ogromnego wilka.DZIENNIK BRAMA STOKERA
Październik 1854
Obudziłem się w przyćmionym świetle, gdy blade promienie słońca przenikały przez okna, zalewając pokój blaskiem, który nie należał ani do poranka, ani do zachodu. Założyłem, że nad zatoką pojawiła się mgła; o tej porze roku nie byłoby to nic dziwnego. W powietrzu unosiła się wilgoć i chociaż ktoś owinął moje ciało kołdrą, nie na wiele się to zdało i wciąż nękały mnie ukąszenia chłodu znad morza.
Po śpiewie ptaków rozpoznałem, że jest wcześnie rano. Pomimo bólu otworzyłem oczy. Miska, z której mama korzystała przy ocieraniu mi czoła, stała na stole koło łóżka, a obok leżała szmatka, ale krzesło było puste. Spodziewałem się zobaczyć na nim mamę albo Matyldę, ale nie siedziała tam żadna z nich. Byłem sam w pokoiku na poddaszu. Nawet jeśli wujek Edward nadal był u nas w domu, nic o tym nie świadczyło. Jego torba zniknęła, a wraz z nią okropny słój z pijawkami. Odsunąłem kołdrę, zmusiłem się, by usiąść na łóżku, i wyciągnąłem rękę do światła. Od przegubów aż po łopatki obu ramion poznaczona była dziesiątkami potrójnych nakłuć. Podobne znalazłem na nogach, od ud do stóp. Ilu pijawek użył? Nie przestawało mnie to nurtować. Stwierdziłem, że zbiera mi się na wymioty, zdołałem jednak się powstrzymać.
Chociaż było mi chłodno, nie był to ten rodzaj zimna co poprzedniej nocy, gdy walczyłem z gorączką. W sumie tylko domyślałem się, że wszystko to działo się w poprzednią noc, ale nie mogłem tego sprawdzić. Kiedy ostatnio miałem tak silny atak, przespałem trzy pełne dni, zanim odzyskałem przytomność i powróciłem do świata żywych. Wówczas po przebudzeniu byłem tak wygłodniały, jakbym nie jadł nie wiadomo ile dni. Opuściła mnie ta niewielka ilość energii, tlącej się zazwyczaj w moim ciele; ledwo mogłem usiąść, a co dopiero wstać. Tym razem, owszem, czułem się słaby, ale nie aż tak słaby jak wtedy. Właściwie wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że w razie potrzeby mógłbym wygrzebać się z łóżka i zaryzykować przemarsz na drugą stronę pokoju – jakbym obudził się z bardzo długiego snu, jak niedźwiedź, który po hibernacji wraca do życia.
Sięgnąłem po dzwonek stojący na stoliku nocnym i potrząsnąłem nim. Po kilku chwilach w drzwiach pojawiła się mama, niosąca tacę ze śniadaniem.
– No i jak się dzisiaj czujesz? – zapytała, odstawiając tacę na stoliku. – Nieźle nas wczoraj nastraszyłeś. Miałeś gorączkę, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była aż tak wysoka. Naprawdę bałam się, że zapłoniesz we śnie żywym ogniem, tak byłeś rozpalony.
– A co z ciocią Ellen? Jest tu? – zapytałem nie do końca swoim głosem.
– Owszem, jest. – Mama powiodła oczami przez hall do drzwi pokoju Ellen. – Co pamiętasz z wczoraj?
Starałem się przywołać wydarzenia ubiegłej nocy, ale moje wspomnienia były w najlepszym razie mętne i straszne. Chyba podnosiła mi się temperatura, a potem jeszcze trochę, aż do przyjazdu wuja Edwarda.
– Wujek Edward puszczał mi krew.
Mama przysiadła na brzegu łóżka i położyła złożone ręce na kolanach.
– W rzeczy samej, i dobrze zrobił. Gorączka mocno cię trzymała i gdyby się nie zjawił, nie wiadomo, co by się z tobą stało. Edward jest dla nas wszystkich błogosławieństwem i masz wobec niego dług wdzięczności. Powinieneś mu to powiedzieć, kiedy ponownie go zobaczysz.
– Ale tak naprawdę pomogła mi ciocia Ellen, prawda?
Mama poruszyła się w miejscu. Nerwowo splatała i rozplatała palce.
– Za twoje wyzdrowienie trzeba dziękować wujowi i nikomu innemu. To dzięki swojej wiedzy powstrzymał twoją gorączkę. Wszystko inne to domysły, których ani myślę słuchać. – Znów rzuciła spojrzenie na drzwi do pokoju Ellen na dole. – Zaczynam się zastanawiać, dlaczego właściwie trzymamy w domu kobietę, która co jakiś czas znika na całe dni i wraca, kiedy się jej żywnie podoba. Do opieki nad tobą i resztą dzieci potrzeba mi kogoś, na kim można polegać, a nie jakiejś nieprzewidywalnej, kapryśnej latawicy. Zamierzam porozmawiać o niej z twoim ojcem; być może dawno już należało wprowadzić zmiany.
Widać było, że jest poirytowana, więc nie chcąc jeszcze mocniej jej rozzłościć, zmieniłem temat.
– Czy wujek Edward jeszcze jest?
– Obawiam się, że wyszedł o świcie. Przespał kilka godzin na dole, ale musiał wcześnie rano wracać do pracy i nie mógł dłużej zostać. Był tak miły, że przed wyjściem zajrzał jeszcze do ciebie i powiedział mi, że twój stan znacznie się poprawił, nastąpiło cudowne wyzdrowienie, jak to ujął. – Mama odwróciła głowę i głośno rzuciła przez ramię: – Matyldo, twój brat się obudził!
Matylda wsunęła głowę przez drzwi; stała za nimi cały czas.
– A kto to podsłuchuje?! – wykrzyknęła mama. – Bo wezmę dzwonek Brama i uwiążę ci na szyi!
Matylda oblała się rumieńcem.
– Nie podsłuchiwałam, mamo.
Mama pochyliła głowę.
– Mam uwierzyć, że tak po prostu stałaś sobie na korytarzu pod drzwiami brata, bo to wygodne miejsce dla stóp?
Matylda otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.
Z dołu dobiegł płacz małego Richarda. Mama zacisnęła wargi.
– Ten dzieciak mnie wykończy. Zostań na trochę z bratem.
Po tych słowach wyszła z pokoju, a Matylda zajęła jej miejsce na skraju łóżka. Wzięła z mojej tacy ze śniadaniem tosta i wepchnęła go sobie do ust, a drugiego podała mnie. Chleb nie był pierwszej świeżości, a ja nie miałem specjalnie apetytu, ale i tak go zjadłem. Upewniwszy się, że mama znalazła się poza zasięgiem słuchu, powiedziałem cicho:
– Co się wczoraj w nocy stało z ciocią Ellen?
Matylda również zerknęła w dół hallu, żeby sprawdzić, czy mama nie nadchodzi, zanim odpowiedziała:
– Nie pamiętasz?
Pokręciłem głową, choć kark wciąż miałem sztywny i obolały.
– Wróciła wcześniej, żeby mi pomóc, prawda?
Matylda wyszeptała:
– Wczorajszej nocy ciocia Ellen zawróciła cię spod bram piekła i uratowała przed dotykiem Diabła. Co do tego mam pewność.
– Ale wujek Edward…
– Wujek robił, co w jego mocy, ale twój stan pogarszał się z każdą godziną. Za to ciocia Ellen… Ona w jakiś sposób…
– W jakiś sposób co? Co takiego zrobiła?
Ranki po pijawkach zaczęły swędzieć, a kiedy Matylda zobaczyła, że je drapię, wzięła moje ręce w swoje.
– To, co zrobiła, odbyło się za zamkniętymi drzwiami, ale kiedy po godzinie wyszła, było jasne, że gorączka odpuściła i niebezpieczeństwo już za tobą, ale nie powiedziała kompletnie nic o swoich metodach, mimo że wujek Edward i tata ją wypytywali. Zamiast tego przeszła z twojego pokoju do swojego i zamknęła za sobą drzwi bez ani jednego słowa. Wujek Edward przez blisko pięć minut walił do jej drzwi, aż wreszcie poddał się i wrócił do ciebie, żeby przekonać się o tym, co mama i ja już widziałyśmy: poty minęły, a ty spokojnie leżałeś w tym oto łóżku, cichutko i bez ruchu, i tylko ruch twojej klatki piersiowej świadczył o tym, że wciąż należysz do świata żywych. – Nachyliła się nade mną. – Widziałam, jak Thornley przynosi coś cioci Ellen po tym, jak wyszła od ciebie. Dużą torbę. W środku coś się ruszało. Otworzyła, nim zdążył zapukać, uchyliła drzwi tylko na tyle, żeby sięgnąć po torbę, i zamknęła je z powrotem.
– To bez sensu.
– To właśnie widziałam.
– Chyba ci się śniło.
Założyła ręce zaperzona.
– Widziałam.
Przypatrywałem się rankom na moich ramionach, oglądałem je pod światło.
– Boli? – spytała Matylda.
Byłem obolały i wiedziałem, że potrwa ileś dni, zanim wszystko się zaleczy, i tak jej powiedziałem, chociaż wydawało się, że tym razem ranki goją się szybciej – już pokryły się strupami i zaczęły mocno swędzieć.
Siostra jeszcze bardziej ściszyła głos, aż do szeptu ledwo przebijającego się przez śpiew ptaków za oknem.
– To nie koniec. Na początku, kiedy ciocia Ellen przyszła tu wczoraj i krzykiem poleciła nam wszystkim wyjść z pokoju, wyglądała jak to ona: młoda, zdrowa kobieta. Ale kiedy wychodziła z twojego pokoju, była odmieniona nie do poznania; jakby przez spędzone tu minuty postarzała się o kilkanaście lat. Jej twarz pomarszczyła się i pobladła, włosy zrobiły się słabe i łamliwe. A jej oczy stały się oczami staruszki. Udało mi się zobaczyć je przez moment, kiedy powłócząc nogami, szła do siebie, ale zaraz się odwróciła i ukryła twarz w cieniu, po czym przemknęła do pokoju i zamknęła nam drzwi przed nosem.
– Jakiego koloru były jej oczy? – spytałem, wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Błękitne jak morze, kiedy wchodziła, a ciemnoszare, kiedy wychodziła.
– A więc znowu to samo?
Matylda pokiwała głową.
* * *
Mama wróciła z kieliszkiem czerwonego wina i wręczyła mi go.
– Byłabym zapomniała: wujek Edward powiedział, że po przebudzeniu masz to wypić.
Nie był to mój ulubiony napój. W winach rozsmakowałem się dopiero jakiś czas później, ale wiedziałem z doświadczenia, że dzięki niemu szybciej wrócą mi siły – a przynajmniej ta ich niewielka ilość, jaką wówczas dysponowałem.
Wziąłem kieliszek do ręki i wlałem w siebie płyn niemal duszkiem, tylko raz zaczerpnąłem powietrza między łykami. Wino, ciepłe i wytrawne, nie było wcale aż taką torturą dla mojego młodego podniebienia, ale jednak był to alkohol. Wkrótce poczułem, jak zaczyna działać. Oddałem kieliszek mamie, która patrzyła na mnie z zaciekawieniem.
– Musisz być odwodniony. Spodziewałam się, że będę musiała wmuszać to w ciebie z mozołem. Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy cała ta twoja choroba to nie jest po prostu kac po tym, jak nocą wymykałeś się do pubów – powiedziała z błyskiem w oku. Wiedziałem, że żartuje, i nie mogłem się nie uśmiechnąć.
– Jak inaczej miałbym doskonalić umiejętność gry w karty?
Skwitowała to śmiechem i zmierzwiła mi włosy.
– To twoje poczucie humoru wpędzi cię kiedyś w tarapaty, ale dobrze słyszeć, że wróciło. Wczoraj w nocy naprawdę się martwiłam. Jak dotąd ta była najgorsza. – Przyłożyła mi rękę do czoła. – Gorączka chyba przeszła. Wciąż jesteś dość ciepły w dotyku, ale bez porównania z tym, co wcześniej. Na twoim czole można było zagotować garnek wody.
– Ma wielki łeb – wtrąciła z aprobatą Matylda.
Chciałem ją pacnąć, ale chybiłem i prawie zrzuciłem tacę ze stołu. Mama złapała moją rękę w powietrzu i przytrzymała, a jej oczy wezbrały łzami.
– Dniem i nocą modliłam się do Boga, żeby ulżył ci w cierpieniu i żeby twoja choroba ustąpiła. Miejmy nadzieję, że wujek Edward wypędził z ciebie demony.
Wiedziałem, że tak się nie stało. Chociaż było mi lepiej, czułem, jak choroba mnie toczy, na razie uśpiona, ale gotowa do powrotu. Ból kości, wyczerpanie i zawroty głowy zmniejszyły się, ale nie znikły.
– Mamo, Bram jeszcze nie opowiadał – wytknęła Matylda, znów przycupnięta na moim łóżku.
– Może potrzebuje czasu, żeby odzyskać siły, młoda damo.
– Jeśli teraz nie opowie, to już sobie nie przypomni – odparła.
Mama wiedziała, że to prawda; sama nam o tym przypominała. „Sny są jak piasek w klepsydrze, z sekundy na sekundę jest ich coraz mniej, aż wreszcie znika ostatnie ziarnko i tracimy je na wieki”.
Odkąd bowiem pamiętam, nasza trójka opowiadała sobie sny, powtarzając je dla lepszego zapamiętania. Czasem zapisywałem swoje, przy łóżku miałem specjalny notatnik tylko do tego celu. Robiłem to tuż po przebudzeniu, świadom, że jeśli poczekam choćby chwilę, będą stawać się coraz mniej wyraźne – tak jak zapowiadała mama – a szczegóły coraz trudniej będzie przywołać z pamięci. W odróżnieniu od zwyczajnych, sny w gorączce były nadzwyczaj wyraziste. Matylda wiedziała o tym i właśnie dlatego tak uparcie mnie ponaglała. O ile zwykłe sny rozwiewają się wkrótce po wybudzeniu, o tyle przy wysokiej temperaturze odciskają na umyśle piętno. Wolałem nawet nie zamykać oczu ze strachu przed powrotem do paskudnego mroku, który spowijał mnie w najgorszych momentach ubiegłej nocy. Tak dobrze pamiętałem moment, gdy chowano mnie żywcem, że czułem w ustach ziemię i słyszałem robaki, czające się o kilka centymetrów od mojej głowy i z niecierpliwością czekające na posiłek, którym miałem się stać.
– Ja… Ja nie chcę – zaprotestowałem niepewnie.
– Było strasznie? – spytała Matylda, przysuwając się bliżej z rozpromienioną twarzą. – Och, opowiedz no, Bram!
Powiodłem wzrokiem od Matyldy do mamy i z powrotem. Mama kiedyś powiedziała mi, że kiedy opowiadamy o upiorach z naszych snów, tracą one moc szkodzenia nam. A więc z westchnieniem opowiedziałem im o swoim pogrzebie; wyrecytowałem wszystko, co umiałem sobie przypomnieć.
– Czy twój grób znajdował się w części dla samobójców? – dociekała Matylda.
Mama zmarszczyła czoło.
– A co ty wiesz o grobach dla samobójców?
Siostra kombinowała, jak by tu odpowiedzieć, nie zdradzając jednocześnie faktu, że przysłuchiwała się czemuś, co bez wątpienia było prywatną rozmową między mamą a tatą, ale zanim wpadła na odpowiednio wyrafinowane kłamstwo, mama spytała ponownie:
– Podsłuchiwałaś moją wczorajszą rozmowę z tatą, prawda?
– Ja tylko przechodziłam i być może usłyszałam wzmiankę o grobach samobójców, ale dalej nie słuchałam; to byłoby niewłaściwe.
– O tak, bardzo niewłaściwe.
– Czy w naszym mieście, na cmentarzu, rzeczywiście pochowali kogoś żywcem? – zapytałem.
Mama wzięła głęboki wdech.
– Nawet jeśli to prawda, podczas wczorajszej wizyty na starym cmentarzu Horton Lowell i konstabl nie znaleźli żadnych dowodów na prawdziwość pogłosek o pochówku, krążących po mieście. Nie mam wątpliwości co do tego, że cała ta historia to wytwór czyjejś zbyt bujnej wyobraźni, który jako plotka dotarł do innych, aż wreszcie zaczął żyć własnym życiem. – Zwróciła się do Matyldy: – Plotkarstwo nie jest ani trochę lepsze od podsłuchiwania i obym w przyszłości cię na tym nie przyłapała, bo wygarbuję ci tę bieluchną skórę na plecach!
Wybuchnąłem śmiechem, który szybko przerodził się w kaszel. Mama nalała mi szklankę wody, którą łapczywie wypiłem. Gardło miałem tak podrażnione, jak gdybym pogryzł kamienie, a następnie je przełknął.
Mama kontynuowała.
– Klęska głodu pozbawiła życia wielu naszych rodaków. W Dublinie chorzy i bezdomni umierają na ulicach. Biedacy okradają biedaków. Ludzie, którzy kiedyś uprawiali własną ziemię, żebrzą na ulicy, żeby uzbierać choć trochę pieniędzy na jedzenie dla swoich rodzin. Nigdy nie lekceważcie tego, do czego człowiek jest zdolny, gdy musi nakarmić swoje głodujące dzieci.
– Według taty sytuacja się poprawia – zauważyłem.
– Czasem myślę, że wasz ojciec woli wierzyć we frazesy powtarzane przez arystokratów z zamku, którzy chcą nam wmówić, że głód dobiega końca, więc twierdzą, że tak się dzieje. Ale samo gadanie o czymś nie sprawia, że to coś staje się faktem. – Mama spojrzała na swoje dłonie. – Sądzę, że zanim się poprawi, nastąpi jeszcze duże pogorszenie, więc kiedy słyszę o tym, że chorego człowieka pochowano żywcem, nie mogę od razu założyć, że to wymysł; wiem z pierwszej ręki, jakiego zła potrafią się dopuścić przerażeni ludzie. Kiedy byłam mała, a epidemia cholery zbierała śmiertelne żniwo, widziałam ludzi robiących rzeczy o wiele gorsze niż pogrzebanie jednej chorej duszy.
– Czy cholera była gorsza od głodu?
– Nie wiem, czy taka śmierć jest gorsza od innej, Matyldo. Jej wszystko jedno, kogo zabiera.
Matylda zapytała cienkim, niepewnym głosikiem:
– Czy to samo stanie się tutaj z nami? Czy wszyscy umrzemy?
– Głód to co innego, Matyldo. Owszem, zdarzają się choroby, ale cholera to zupełnie co innego. Większość chorych, których widujesz, cierpi z głodu i odwodnienia, mężczyźni upijają się w sztok, bo nie mogą zapewnić bytu swoim rodzinom. Z całą pewnością ta plaga jest potworna, ale zupełnie inna od tamtej. – Poklepała nas po kolanach. – Dość tych rozmów; mamy dziś dużo do roboty, a ja coś czuję, że ciocia Ellen nie przyjdzie nam z pomocą.
Wszyscy troje spojrzeliśmy w kierunku zamkniętych drzwi Ellen. Mama wstała.
– Matyldo, bądź tak dobra i zbierz dzisiejsze jajka.
Moja siostra zmarszczyła nos.
– Ale to kolej Thornleya!
– Wasz ojciec posłał go do gospodarstwa Seaverów w Santry po torf na opał. Prawie już nam się skończył, sami wiecie, a zbliża się zima i niedługo noce zrobią się lodowate.
Matylda zsunęła się z łóżka i bez słowa pomaszerowała na dół.
Mama przyłożyła mi rękę do czoła i uśmiechnęła się.
– Bóg się do ciebie uśmiechnął, mój mały mężczyzno.
Ja tymczasem nie spuszczałem oczu z drzwi cioci Ellen, a obrazy z poprzedniej nocy wciąż przesuwały mi się przed oczami.
* * *
Kilka godzin później.
– Co robi ciocia Ellen? – spytała Matylda.
Stałem na palcach i wyglądałem przez okno na podwórko.
– Zdejmuje pranie ze sznurka.
W tym momencie dotarło do mnie, że tego dnia czuję się o wiele lepiej. Chociaż charakterystyczny ból kości nadal się utrzymywał, choroba trochę się cofnęła. Czasem tygodniami nie wstawałem z łóżka. Spędzałem w nim tyle czasu, że niekiedy dostawałem odleżyn, a niewykorzystywane mięśnie mi zanikały. Mama często się martwiła, że wda się zakażenie, i oczyszczała odleżyny najlepiej, jak umiała, potem okładała je mchem znanym jako torfowiec, który trzymała na najwyższej półce w spiżarni, z dala od wzroku taty – postępowi doktorzy z naszej rodziny bez wątpienia wzgardziliby medycyną ludową. Jeśli chodzi o moje mięśnie, niewiele dało się poradzić. Przez wiele dni byłem zwyczajnie za słaby, żeby zwlec się z łóżka. Zachęcany przez mamę, czasem próbowałem, ale moje ciało po prostu nie miało siły i wolało leżeć, obracając się co kilka godzin przy jej asyście, żeby nie pogłębiały się odleżyny.
Dziś było inaczej.
Podobnie jak drobne ślady po pijawkach, odleżyny, którymi usiane było moje żałosne ciało, przyschły, zbladły i swędziały jak licho. Nagle zaczęły goić się otwarte, ropiejące rany, które odkąd sięgam pamięcią, towarzyszyły mi w życiu; dosłownie niknęły w oczach w niesamowitym tempie w ciągu jednej doby.
Poczułem się również silniejszy. Pojawiła się we mnie energia, której brakowało przez wszystkie poprzednie dni – prawdziwa siła. W tym momencie przebywałem już poza łóżkiem od prawie dwóch godzin. Dwie godziny na nogach! Błagałem Matyldę, żebyśmy powiedzieli o tym mamie, ale ona odmówiła, bo uważała, że najlepiej, jeśli zachowamy tę tajemnicę dla siebie.
Stałem w okienku swojego pokoiku na poddaszu i patrzyłem, jak ciocia Ellen odpina ze sznurka na pranie kolejne klamerki i uważnie składa każdą sztukę odzieży, zanim włoży ją do kosza u jej stóp. Pracowała od dziesięciu minut i doszła już prawie do połowy. Poszukiwałem znamion starzenia, o których wspominała Matylda, ale trudno mi było dokładniej przyjrzeć się jej twarzy. Na głowie miała chustkę, zawiązaną pod szyją, której zielono-biała tkanina chroniła ją przed wzrokiem innych. Wydawała się poruszać powoli, jakby odczuwała ból.
– Ile jeszcze jej zostało do końca?
– Z dziesięć minut – odparłem. – Może mniej.
Thornley wrócił do domu na wozie wyładowanym torfem z gospodarstwa Seaverów i razem z ojcem zaczęli rozładowywać opał i znosić go do piwnicy, podczas gdy woźnica przypatrywał się gęstym chmurom burzowym unoszącym się nad zatoką. Thornley był cały spocony, twarz miał czarną od pyłu i błota.
Matylda zeskoczyła z mojego łóżka i podeszła do drzwi. Przyłożyła ucho do desek i nasłuchiwała odgłosów z korytarza.
– Chyba mama i Thomas są w kuchni. Richard pewnie śpi.
– Jeśli pójdziesz do pokoju cioci, Richard się obudzi i zaraz przyleci mama albo ciocia Ellen – zauważyłem.
– Nie obudzę go, potrafię być cicha jak myszka.
– Nie powinnaś tam wchodzić; ona się zorientuje.
– Niby jak?
Pod moim oknem ciocia Ellen czubkiem buta przesunęła kosz wzdłuż sznurka.
– Zorientuje się.
– Jeśli odejdzie od prania, przyjdź po mnie. Możesz stać na czatach.
Pokręciłem głową.
– Skoro ty idziesz, to ja idę z tobą.
– No to chodź; dosyć tego marudzenia.
Matylda przekręciła klamkę moich drzwi i pociągnęła je do wnętrza pokoju odpowiednio szybko, by zawiasy nie zaskrzypiały, jak to miały w zwyczaju. Zerknąwszy prędko na korytarz, przekroczyła próg, a potem szła na palcach, przezornie omijając dwie deski, które zawsze skrzypiały pod naciskiem. Szedłem jakiś metr za nią, aż nagle uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy od prawie trzech miesięcy opuściłem pokój z własnej woli. Tata czasem znosił mnie na dół i sadzał w kuchni albo na kanapie w salonie, ale rzadko pokonywałem te schody samodzielnie. Przy ostatniej próbie dotarłem tylko do klatki schodowej, po czym chwyciłem się poręczy i upadłem na ziemię, kompletnie wycieńczony. Po tym zdarzeniu tata zabronił mi opuszczać pokój w obawie, że mogę spaść ze schodów i złamać jedną lub więcej z moich i tak kruchych kości.
Kiedy przechodziliśmy na drugą stronę korytarza, dotarło do mnie, że nie jestem ani trochę zmęczony. Czułem, jak ogarniająca mnie ekscytacja dodaje mi energii. Każdy obraz i dźwięk odbierałem po dwakroć mocniej. Słyszałem, jak mama rozmawia w kuchni z Thomasem, a każde słowo brzmiało tak wyraźnie, jakby stali w sąsiednim pokoju. Czy to było dziwne? Nie wiem. Ostatecznie Matylda usłyszała ich z mojego pokoju, i to przy zamkniętych drzwiach. Niemniej jednak wydało mi się to zastanawiające.
Matylda dotarła do drzwi pokoju cioci Ellen i przyłożyła do nich ucho.
– Wciąż jest na dole. Szybciej.
– Nasłuchuję, co z małym Richardem.
Zamknąłem oczy i robiłem to samo, wyobrażając sobie po drugiej stronie drzwi pokój Ellen, tę niewielką przestrzeń, którą nazywała domem.
– Śpi. Słyszę, jak oddycha.
Matylda przyjrzała mi się przez chwilę w oczekiwaniu na protest i przekręciła klamkę. Te akurat drzwi skrzypnęły i oboje się wzdrygnęliśmy. Na dole mama i Thomas śmiali się z czegoś. Spojrzenie Matyldy i moje się skrzyżowały; jeśli usłyszeli hałas, to nie poświęcili mu uwagi, bo ani na chwilę nie przerwali rozmowy. Dobiegł nas szczęk patelni. Matylda wśliznęła się do jaskini cioci Ellen i zgiętym palcem wskazującym dała mi znać, żebym podążył za nią.
* * *
Pokój cioci Ellen nie był duży; prawdę mówiąc, był mniejszy od mojego. Miał kształt prostokąta szerokiego na jakieś trzy metry i głębokiego na dwa, a jego sufit opadał skosem w kierunku okna. Wydawało mi się, że musi być z niego widok na pole z tyłu domu, ale nie mogłem się upewnić, ponieważ szybę zakryto grubym kocem przygwożdżonym do ramy we wszystkich czterech rogach. Przez szpary na krawędziach koca próbowało przedostać się światło, do środka przenikało go jednak niewiele i wnętrze pogrążone było we względnej ciemności. Widziałem sylwetkę Matyldy stojącej nad niedużą kołyską, w której spał mały Richard. Poprawiła mu kocyk i przyłożyła sobie palec do ust.
Kiwnąłem głową. Oczy przyzwyczaiły mi się do braku światła.
Sypialnia cioci Ellen była skąpo umeblowana. Pod tylną ścianą stała szafa, a po prawej od kołyski niewielkie biurko, na którym leżało kilka kartek papieru i gęsie pióro. Po lewej był pojedynczy stolik z miednicą i ręcznikiem. Łóżko było starannie zasłane, a na stoliku nocnym znaleźć można było tylko starą lampę olejną oraz gazetę. Kiedy przyjrzałem się dokładniej, zauważyłem, że miednica jest sucha jak pieprz. Na jej dnie zgromadził się kurz.
– Dziwne – wyszeptałem.
Matylda podeszła i przejechała palcem wskazującym po wewnętrznej krawędzi.
– Może myje się na dole?
Z tyłu, pod stołem z miednicą znalazłem także nocnik – on również wyglądał na nieużywany. Kiedy odsunąłem go czubkiem stopy, stała się widoczna obwódka kurzu wokół miejsca, gdzie stał. Spojrzeliśmy na siebie z Matyldą, ale żadne z nas się nie odezwało. Za opróżnianie nocników odpowiedzialna była Matylda, ale ciocia Ellen zawsze wolała zajmować się tym sama.
Wtedy zauważyłem nasze ślady na podłodze, w oczywisty sposób prowadzące od drzwi do miejsca, w którym właśnie staliśmy. Parkiet pokrywała cienka warstewka tego, co mogło być tylko kurzem – z odciskami naszych stóp. W niektórych miejscach była cieńsza niż w innych, ale pokrywała chyba cały pokój cioci Ellen; brudny i najwyraźniej od jakiegoś czasu niezamiatany.
– Teraz na pewno się zorientuje – powiedziałem do siebie bardziej nawet niż do Matyldy.
– Na razie szukaj, potem coś wymyślimy.
– A czego właściwie szukamy?
– Nie wiem. Mieszka tu od kilku lat, a my tak niewiele o niej wiemy. – Matylda sięgnęła do drzwi od szafy i szybko otworzyła je na oścież, jakby chciała zaskoczyć to, co mogło czekać na nią wewnątrz. Na wieszakach wisiało pięć sukienek, a na dole po prawej spoczywało pudełeczko z bielizną osobistą. Z zawstydzeniem odwróciłem wzrok.
Matylda zachichotała.
– Biedny Bramuś boi się kilku par majtek? – Wzięła jedną z nich i zrobiła ruch, jakby chciała ją do mnie rzucić. Cofnąłem się, a ona odłożyła bieliznę do pudełka, po czym uklękła i zaczęła przetrząsać resztę jego zawartości.
– Dama zawsze chowa najcenniejsze rzeczy pod majtkami, ponieważ żaden mężczyzna nie ważyłby się szukać w takim miejscu.
Chwilę później wstała.
– I cóż takiego znalazłaś pod tymi majtkami? – zapytałem.
– Nic.
Podszedłem do biurka i podniosłem kartkę leżącą na wierzchu pliku.
Pusta.
Matylda wyrwała mi papier z ręki, obejrzała pod światło, którego odrobina sączyła się z korytarza, i uważnie odłożyła arkusz z powrotem.
– Szukaj dalej.
Dotarłem do stolika nocnego. Podobnie jak umywalka i nocnik, lampa wyglądała na nieużywaną. Zbiornik był pusty, a gdy go powąchałem, nie wyczułem nawet śladowych ilości nafty, tylko stęchły zapach jak w zapomnianym pojemniku otwartym po wielu latach. Powiedziałem o tym Matyldzie, ale ona zbyła mnie machnięciem ręki, pochłonięta swoją pracą.
Gazeta była wczorajszym wydaniem „Saunders’s News-Letter”. Nagłówek wydrukowano czarnymi, pogrubionymi, wielkimi literami.
RODZINA ZAMORDOWANA PRZY MALAHIDE ROAD
Przy Malahide Road w piątek wieczorem około godziny drugiej w nocy doszło do barbarzyńskiego i okrutnego mordu w okolicznościach budzących najwyższe oburzenie. Ofiarami zbrodni padli: Siboan O’Cuiv, matka, oraz jej dzieci: najstarszy syn, Sean, lat pięć, i jego siostra Isobelle, około dwóch lat. Trzecie dziecko, córka w wieku sześciu i pół roku, zdołała umknąć przed napastnikiem i to właśnie ona powiadomiła Jamesa Boulgera, konstabla dzielnicowego rejonu Church Street Barracks, który zrządzeniem losu akurat przechodził obok, gdy jego uwagę przykuło dziecko uciekające z domu.
Konstabl Boulger wkroczył do mieszkania i usłyszał jęki Patricka O’Cuiva, który obficie krwawił z obu ramion. Konstabl Patterson sprawdził sypialnie, w których znalazł matkę i dwoje nieszczęsnych dzieci martwych w ich łóżkach. Pan O’Cuiv sam otarł się o śmierć, gdyż stracił znaczne ilości krwi. Przewieziono go karetką do Szpitala Richmonda.
– Widziałaś wczorajszą gazetę? – spytałem.
– Nie, ale słyszałam, jak mama i tata rozmawiali o niej przy obiedzie. Powiedzieli, że zdaniem konstabli O’Cuiv próbował zabić swoją rodzinę, ponieważ nie dawał rady jej wyżywić, a potem obrócił nóż na siebie samego, ale nie był w stanie dokończyć dzieła. Gdyby nie mała Maggie, z pewnością dopiąłby celu i wszyscy byliby teraz martwi.
– Gdzie on teraz jest?
– Pewnie na Church Street Barracks. Załatali go. Za taką zbrodnię powinni byli go zostawić w słonej wodzie, żeby się wykrwawił na śmierć.
Nie dalej niż przed miesiącem rodzina O’Cuivów była u nas na obiedzie. Posiłek nie był niczym szczególnym, ale i tak goście okazali wdzięczność; mały Sean wziął aż trzy dokładki, a jego siostrzyczka niewiele mówiła, ponieważ była zbyt zajęta gryzieniem pajdy chleba wielkości jej głowy, którą maczała w sosie do kurczaka przygotowanym przez mamę. Żona O’Cuiva była milcząca, co zrozumiałe – korzystanie z łaski obcych ludzi było niezwykle poniżającym doświadczeniem, na które wielu by się nie zdecydowało, gdyby nie puste brzuchy ich głodnych dzieci. Pani O’Cuiv odzywała się tylko wtedy, gdy mama albo tata zadawali jej rozmaite pytania w trakcie rozmowy, a ona, udzieliwszy możliwie najzwięźlejszej odpowiedzi, wracała do jedzenia, od czasu do czasu zerkała tylko ukradkiem to na dzieci, to na męża. Próbowałem przypomnieć sobie, czy między tych dwojgiem dorosłych było widać jakieś napięcie. Nic jednak nie przyszło mi do głowy; sprawiali wrażenie dość serdecznych, po prostu ofiary głodu, i tyle.
– Myślisz, że tata mógłby coś takiego zrobić? – zapytałem, nim zdałem sobie sprawę, że naprawdę pozwoliłem, aby te słowa padły z moich ust, i poczułem, że się czerwienię.
– Wielkie nieba, nie! Przede wszystkim tata zawsze znajduje sposób, by nas wyżywić. A nawet jeśli nie, to się nie poddaje, a pan O’Cuiv nic, tylko się poddaje. Zamiast znaleźć praktyczne rozwiązanie problemu, zachował się jak tchórz. Tata nigdy by tak nie zrobił. Tylko by spróbował, a mama zdzieliłaby go patelnią.
Wiedziałem, że Matylda ma rację, ale nawet w tak młodym wieku byłem świadom, że problem czasem kogoś osacza, oddziela od reszty świata, aż wydaje się, że nic innego nie istnieje. Nauczyła mnie tego moja własna izolacja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki