Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Dracul - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dracul - ebook

Dla tych, którzy wiedzą, że potwory istnieją naprawdę

Rok 1868. Bram Stoker przygotowuje się do starcia z nieludzką bestią. Uzbrojony w lustra, krzyże, wodę święconą i broń, czeka na atak. To będzie najdłuższa noc w jego życiu.

Zdeterminowany, by opowiedzieć światu o swoich przeżyciach, młody Bram spisuje wydarzenia, które doprowadziły go do tego miejsca. Osamotniony snuje niesamowitą narrację sięgającą jego dziecięcej choroby, tajemniczej cioci Ellen i rzeczy, których przez lata nie potrafił wyjaśnić. Niewiarygodne historie, które kiedyś włożyłby między bajki, okazały się prawdą.

Dracul to porywający od pierwszych stron powrót do korzeni gotyckiego horroru. Dacre Stoker, potomek twórcy Draculi, oraz J.D. Barker, autor bestsellerowej Czwartej małpy, ożywiają jeden z popkulturowych fenomenów, tworząc nową, przejmującą opowieść.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-785-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Jestem głę­boko prze­ko­nany, że nie należy wąt­pić w praw­dzi­wość opi­sa­nych tu wyda­rzeń, jak­kol­wiek nie­wia­ry­godne i nie­po­jęte mogłyby się one z początku wydać.

– Bram Sto­ker, _Dra­cula_

Frag­ment nie­dawno odkry­tej ory­gi­nal­nej przed­mowy usu­nię­tej przed publi­ka­cją.

Usły­sza­łem dziwny, prze­szy­wa­jący śmiech o brzmie­niu szkla­nego dzwo­neczka – to był jej głos – wciąż przy­pra­wia mnie o dresz­cze, bo nie nale­żał do czło­wieka.

– Bram Sto­ker, _Makt Myr­kranna_OBECNIE

Bram wpa­truje się w drzwi.

Po czole pokry­tym zmarszcz­kami spływa mu pot. Prze­cze­suje pal­cami wil­gotne włosy, czuje w skro­niach pul­su­jący ból.

Od jak dawna nie śpi? Od dwóch dni? Trzech? Nie wie; godziny zle­wają się ze sobą, jak w mali­gnie, z któ­rej nie ma prze­bu­dze­nia, jest tylko sen, głęb­szy, coraz bar­dziej mroczny…

Nie!

Nie wolno myśleć o spa­niu.

Zmu­sza się do otwar­cia sze­roko oczu. Powieki mają być pod­nie­sione, bez mru­gnię­cia, bo z każ­dym kolej­nym robią się cięż­sze. Nie ma mowy o odpo­czynku, śnie, bez­pie­czeń­stwie, rodzi­nie, przy­szło­ści…

Drzwi.

Musi je obser­wo­wać.

Bram wstaje z krze­sła, jedy­nego mebla w pokoju, i wbija wzrok w grube dębowe drzwi. Czyżby się poru­szyły? Zda­wało mu się, że drgnęły, ale nie towa­rzy­szył temu żaden odgłos. Nawet naj­lżej­szy hałas nie mącił ciszy tego miej­sca; sły­chać było tylko jego oddech i nie­spo­kojne ude­rza­nie stopą o zimną posadzkę z kamie­nia.

Klamka ani drgnie, ozdobne zawiasy chyba nie ruszyły się od stu lat, zamek mocno trzyma. Przed poja­wie­niem się tutaj Bram ni­gdy nie widział takiego zamka wyku­tego w żela­zie i wto­pio­nego w drzwi. Mecha­nizm two­rzy z nimi jedną całość, pośrodku zabez­pie­czony jest dwoma dużymi ryglami się­ga­ją­cymi do pra­wej i do lewej i wcho­dzą­cymi w futrynę. Klucz znaj­duje się w jego kie­szeni i w jego kie­szeni pozo­sta­nie.

Bram zaci­ska dłoń na kara­bi­nie Sni­der-Enfield Mark III, prze­suwa pal­cem po kabłąku spu­sto­wym. W ostat­nich godzi­nach prze­ła­do­wy­wał broń, odwo­dził i zwal­niał zamek wię­cej razy, niż byłby w sta­nie zli­czyć. Wolną ręką prze­ciąga po zim­nej stali, by upew­nić się, że zasuwka jest we wła­ści­wej pozy­cji. Odciąga kurek.

Tym razem widzi – led­wie dostrze­galny cień w szpa­rze mię­dzy drzwiami a pod­łogą, może nawet bar­dziej ruch powie­trza niż cień, ale jed­nak…

Bez­gło­śnie odsta­wia kara­bin i opiera go o krze­sło.

Sięga do wikli­no­wego kosza po lewej i wyj­muje z niego białą dziką różę, jedną z sied­miu, które mu pozo­stały.

Od ruchu jego ręki migo­cze pło­myk lampy oliw­nej, jedy­nego źró­dła świa­tła w pokoju.

Bram ostroż­nie pod­cho­dzi do drzwi.

Poprzed­nia róża leży pod drzwiami, obok stosu suchych, poczer­nia­łych kwia­tów zawłasz­czo­nych przez śmierć, łodygę ma suchą i wątłą, jej kolce wydają się więk­sze niż wtedy, gdy jesz­cze było w niej życie. Nad nią unosi się zapach zgni­li­zny; róża nabrała tru­piego zapa­chu rafle­zji.

Bram czub­kiem buta odsuwa kwiat, po czym deli­kat­nie kła­dzie nowy na jego miej­scu.

– Ojcze, pobło­go­sław tę różę swoim tchnie­niem i dło­nią, i wszelką świę­to­ścią. Ześlij swoje anioły, aby jej strze­gły, i nie­chaj ich pochod­nie potrzy­mają wszel­kie zło z dala. Amen.

Za drzwiami roz­lega się huk, jakby w deski ze sta­rego dębu ude­rzył cię­żar kil­ku­set kilo. Drzwi ugi­nają się, a Bram dopada krze­sła, chwyta oparty o nie kara­bin, przy­klęka na jedno kolano i celuje.

I wtedy znów nastaje cisza.

Bram zastyga w bez­ru­chu, z bro­nią wyce­lo­waną w drzwi, w końcu cię­żar kara­binu spra­wia, że opusz­cza lufę i prze­suwa wzro­kiem po pokoju.

Co by pomy­ślał ktoś, kto by wszedł tam teraz i zoba­czył to wszystko?

Bram obwie­sił ściany wszyst­kimi lustrami, jakie miał – nie­mal dwu­dzie­stoma zwier­cia­dłami we wszel­kich roz­mia­rach i kształ­tach. Kiedy prze­nosi wzrok z jed­nego na dru­gie, wpa­truje się w niego jego stu­krot­nie odbita zmę­czona twarz. Bram stara się odwró­cić wzrok, ale znów natra­fia na kolejne odbi­cia, a każde z nich ma rysy męż­czy­zny dużo star­szego niż dwa­dzie­ścia jeden lat.

Pomię­dzy lustrami przy­bił krzyże, pra­wie pięć­dzie­siąt sztuk. Nie­które z wize­run­kiem Chry­stusa, inne skle­cone z dwóch gałą­zek pobło­go­sła­wione jego wła­sną dło­nią. Krzy­żami pokrył rów­nież pod­łogę – naj­pierw rysu­jąc je kredą, a potem wydra­pu­jąc w kamie­niu czub­kiem noża myśliw­skiego, aż do ostat­niego skrawka miej­sca. Nie miał pew­no­ści, czy to wystar­czy, ale zro­bił, co mógł.

Nie wolno mu stąd wyjść.

Naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy stąd nie wyj­dzie.

Wraca na krze­sło i siada.

Z zewnątrz dobiega wrzask nura, księ­życ wycho­dzi zza gęstych chmur i nik­nie za nimi. Bram sięga po zega­rek kie­szon­kowy i klnie – zapo­mniał go nakrę­cić i wska­zówki zatrzy­mały się na godzi­nie 4.30. Chowa zega­rek z powro­tem do kie­szeni.

Kolejny huk za drzwiami, tym razem gło­śniej­szy niż ostat­nio.

Bram wstrzy­muje oddech i patrzy na drzwi w porę, by dostrzec, jak kurz wzbija się w powie­trze, po czym opada na posadzkę.

Czy zary­glo­wane drzwi oprą się kolej­nym pró­bom ich sfor­so­wa­nia?

Nie wia­domo. Drzwi są bez wąt­pie­nia solidne, ale z każdą godziną, im bli­żej świtu, ude­rze­nia stają się coraz bar­dziej wście­kłe i pełne deter­mi­na­cji.

Płatki róży zaczęły już brą­zo­wieć, o wiele szyb­ciej niż poprzed­niej.

Co się z nim sta­nie, kiedy drzwi wresz­cie ustą­pią? Bram myśli o kara­bi­nie i nożu świa­dom, że nie na wiele się zda­dzą.

Obok kosza z różami zauważa swój dzien­nik; musiał wypaść mu z kie­szeni płasz­cza. Pod­nosi tom opra­wiony w zdartą skó­rzaną okładkę i wer­tuje strony, wraca na krze­sło, kątem oka wciąż zer­ka­jąc na drzwi.

Wyj­muje ołó­wek z kie­szonki na piersi, otwiera dzien­nik na pustej stro­nie i zaczyna pisać w migo­cą­cym świe­tle lampy olej­nej.DZIENNIK BRAMA STOKERA

Oso­bli­wo­ści Ellen Crone. Od tego, oczy­wi­ście, powi­nie­nem zacząć, jest to bowiem w rów­nej mie­rze jej histo­ria, co moja, a może nawet bar­dziej jej niż moja. Ta kobieta, ten potwór, ta zjawa, ta przy­ja­ciółka, ta… istota.

Zawsze była przy nas. Moje rodzeń­stwo mogłoby to potwier­dzić. Ale w jaki spo­sób była – o to nale­ża­łoby zapy­tać. Była obecna przy moim początku i bez wąt­pie­nia będzie przy moim końcu, tak jak ja byłem przy jej. Zawsze byli­śmy i będziemy sple­ceni ze sobą.

Moja kochana cio­cia Ellen.

Zawsze gotowa wycią­gnąć pomocną dłoń, choćby ukłu­cie jej paznokci zosta­wiało krwawy ślad.

* * *

Moje życie zaczęło się okrop­nie.

Odkąd się­gam pamię­cią, byłem dziec­kiem cho­ro­wi­tym i przy­ku­tym do łóżka, od przyj­ścia na świat po moje siódme uro­dziny, kiedy to nastą­piło uzdro­wie­nie. We wła­ści­wym cza­sie opo­wiem o nim w szcze­gó­łach, na razie jed­nak ważne, aby­ście zro­zu­mieli, w jakim sta­nie spę­dza­łem swoje pierw­sze lata.

Uro­dzi­łem się ósmego listo­pada 1847 z ojca Abra­hama i matki Char­lotte w skrom­nym domu przy Marino Cre­scent 15 w irlandz­kiej miej­sco­wo­ści Clon­tarf, poło­żo­nej na wybrzeżu, jakieś sześć kilo­me­trów od Dublina. Od wschodu ota­czał ją park, a od zachodu widać było zatokę; zasły­nęła jako miej­sce bitwy pod Clon­tarf w 1014, w któ­rej woj­ska Briana Śmia­łego, arcy­króla Irlan­dii, poko­nały Wikin­gów z Dublina oraz ich sojusz­ni­ków, Irland­czy­ków z Lein­ster. Bitwa ta wyzna­czyła koniec wojen irlandzko-wikiń­skich – tysiące zabi­tych pokryły krwawe pobo­jo­wi­sko na tym samym wybrzeżu, na które wycho­dziły potem okna mojego poko­iku. W ostat­nich latach Clon­tarf stało się celem waka­cyj­nych wyjaz­dów zamoż­nych Irland­czy­ków, pra­gną­cych uciec z zatło­czo­nego Dublina, by łowić ryby i spa­ce­ro­wać po naszych pla­żach.

Na pod­sta­wie mojego opisu można by uznać mia­steczko za roman­tyczne, ale w roku 1847 ani tro­chę takie nie było. Był to czas głodu i cho­rób, które zaczęły nękać Irlan­dię dwa lata przed moimi naro­dzi­nami i trwały do roku 1854. _Phy­to­ph­thora infe­stans_, znana rów­nież jako zaraza ziem­niaka, zaczęła siać spu­sto­sze­nie w upra­wach w latach czter­dzie­stych dzie­więt­na­stego wieku i prze­ro­dziła się w istny kosz­mar, przez który Irlan­dia w wyniku śmierci lub emi­gra­cji stra­ciła dwa­dzie­ścia pięć pro­cent lud­no­ści. Na lata mojego dzie­ciń­stwa przy­padł naj­bar­dziej tra­giczny okres. W 1849 mama i tata zabrali nas w głąb lądu, aby umknąć przed gło­dem, cho­ro­bami i prze­stęp­czo­ścią; żywili też nadzieję, że świeże powie­trze przy­służy się mojemu wątłemu zdro­wiu, wszystko to jed­nak tylko pogłę­biło moje odosob­nie­nie, a dźwięki z portu, któ­rych tak nasłu­chi­wały moje młode uszy, stały się jesz­cze odle­glej­sze. Codzienny spa­cer taty do biura na Zamku Dubliń­skim wydłu­żał się, w miarę jak umie­rał świat dookoła nas, a wil­gotna paję­czyna żalu pokry­wała wszystko, co z niego pozo­stało.

* * *

Obser­wo­wa­łem bieg wyda­rzeń z okien pokoju na pod­da­szu naszego domu, zna­nego jako Artane Lodge, niczym bierny widz, pole­ga­jący jedy­nie na opo­wie­ściach domow­ni­ków, któ­rzy obja­śniali mi wszystko, co działo się na zewnątrz. Patrzy­łem, jak żebracy wyry­wają rzepy i kapu­stę z ogro­dów naszych sąsia­dów, jak wykra­dają jajka z naszego kur­nika, w nadziei, że choć na jedną noc uśmie­rzą głód. Widzia­łem, jak ścią­gają ze sznur­ków suszące się na nich cudze pra­nie, jesz­cze wil­gotne, żeby mieć w co ubrać dzieci. Pomimo tego wszyst­kiego moi rodzice i nasi sąsie­dzi, kiedy tylko mogli, otwie­rali swoje domy i zapra­szali tych, któ­rzy zna­leźli się w gor­szym poło­że­niu, żeby dać im cie­pły posi­łek i schro­nie­nie w cza­sie burzy. Od naj­młod­szych lat motto rodziny Sto­ke­rów – „Pra­wość i szla­chet­ność nade wszystko” – było mi wpa­jane i kie­ro­wali się nim wszy­scy domow­nicy. By­naj­mniej nie wio­dło nam się dobrze, ale i tak mie­li­śmy wię­cej szczę­ścia niż inni. Jesie­nią 1854 roku tata pra­co­wał jako urzęd­nik w biu­rze Głów­nego Sekre­ta­rza Irlan­dii, podob­nie jak przez ostat­nie trzy­dzie­ści dzie­więć lat, zaczął bowiem jako szes­na­sto­letni mło­dzie­niec. Był znacz­nie star­szy od mamy, z czego zda­łem sobie sprawę, dopiero gdy doro­słem. Zamek Dubliń­ski był też rezy­den­cją Lorda Namiest­nika Irlan­dii, a jego biuro zaj­mo­wało się kore­spon­den­cją mię­dzy wszyst­kimi urzę­dami w Anglii a ich irlandz­kimi odpo­wied­ni­kami. Tata zaj­mo­wał się ewi­den­cjo­no­wa­niem tych listów, a ich tema­tyka roz­cią­gała się od codzien­nych spraw kraju po ofi­cjalne komu­ni­katy na temat biedy, głodu, zarazy wśród bydła, cho­rób, epi­de­mii, szpi­tali i wię­zień, nie­po­ko­jów poli­tycz­nych i rebe­lii. Nawet gdyby chciał igno­ro­wać pro­blemy naszych cza­sów, nie dałby rady – sie­dział w tym wszyst­kim za głę­boko.

Mama była człon­ki­nią nad­zwy­czajną Irlandz­kiego Towa­rzy­stwa Badań Sta­ty­stycz­nych i Spo­łecz­nych, odgry­wa­ją­cego dużą rolę w zbiór­kach żyw­no­ści i innych for­mach pomocy dla Dublina. Kie­dyś taka praca zare­zer­wo­wana była dla męż­czyzn. Nie było dnia, żeby mama nie tar­go­wała się z sąsia­dem o mleko tylko po to, aby następ­nie wymie­nić je z innym na sukno. Dzięki jej sta­ra­niom nasza duża rodzina zawsze miała co do garnka wło­żyć i poma­gała wykar­mić nie­zli­czo­nych przy­by­szów, któ­rzy prze­stą­pili nasz próg w tych cięż­kich cza­sach. Była spo­iwem naszej rodziny – widzę to teraz, jako doro­sły, ale jako sied­mio­la­tek uwa­ża­łem wręcz prze­ciw­nie. Powie­dział­bym wów­czas, że zamyka mnie w pokoju i za cenę mojego szczę­ścia izo­luje mnie od bolą­czek świata, nie pozwa­la­jąc mi na choćby naj­mniej­szy kon­takt z nimi.

Nasz dom stał nie­opo­dal Mala­hide Road, ulicy wybru­ko­wa­nej kamie­niem wydo­by­wa­nym w pobli­skiej wsi Rock­field. Moje życie toczyło się na pod­da­szu, skąd przez łukowe okno widzia­łem cał­kiem sporo, od gospo­darstw naokoło aż po odle­głą zatokę, a przy sprzy­ja­ją­cej pogo­dzie nawet nisz­cze­jącą wieżę zamku Artane. Przy­glą­da­łem się zgieł­kowi ota­cza­ją­cego mnie świata, niczym jedyny widz przed­sta­wie­nia, zmu­szony przez cho­robę do bez­u­stan­nej obec­no­ści w teatrze.

Pew­nie jeste­ście cie­kawi, co mi wła­ści­wie dole­gało – to pyta­nie pozo­staje bez odpo­wie­dzi, gdyż nikt nie umiał stwier­dzić tego z całą pew­no­ścią. Cokol­wiek to było, dopa­dło mnie wkrótce po uro­dze­niu i wbiło we mnie swe podłe szpony. W naj­gor­sze dni praw­dzi­wym wyczy­nem było dla mnie przej­ście na drugą stronę pokoju; po takim wysiłku pada­łem bez tchu i led­wie przy­tomny. Zwy­kła roz­mowa pozba­wiała mnie tej odro­biny ener­gii, którą dys­po­no­wa­łem; wypo­wie­dziaw­szy zaled­wie kilka zdań, czę­sto bla­dłem, moja skóra sta­wała się zimna w dotyku, pot wysą­czał mi się z porów i wpada­łem w drże­nie, kiedy ta wil­goć spo­ty­kała się z nad­mor­skim powie­trzem. Serce cza­sem koła­tało mi w piersi, biło nie­re­gu­lar­nie, jakby nada­remno poszu­ku­jąc rytmu. I jesz­cze bóle głowy – nacho­dziły mnie rap­tow­nie i trwały nie­raz po kilka dni, jakby sam zły duch zaci­skał jakąś klamrę wokół mojej czaszki.

Całe noce i dni upły­wały mi w moim poko­iku na zasta­na­wia­niu się, czy wła­śnie minął mój ostatni wie­czór, czy też rano obu­dzi mnie świt mokry od rosy.

Nie byłem tam, na pod­da­szu, zupeł­nie sam – mie­ściły się tam jesz­cze dwa inne pokoje. W pierw­szym miesz­kała moja sio­stra, Matylda, wów­czas ośmio­let­nia, a drugi zaj­mo­wała nasza opie­kunka, Ellen Crone, którą nazy­wa­li­śmy cio­cią, choć nie była z nami spo­krew­niona. Ta ostat­nia dzie­liła pokój z maleń­kim Richar­dem, moim nowo uro­dzo­nym bra­tem, a zara­zem naj­bar­dziej anga­żu­ją­cym obiek­tem jej tro­ski.

Na pię­trze pode mną znaj­do­wały się wewnętrzna toa­leta i pokój moich rodzi­ców, jak rów­nież druga sypial­nia, nale­żąca do moich dwóch braci, Thorn­leya i Tho­masa, odpo­wied­nio w wieku lat dzie­wię­ciu i pię­ciu.

Na par­te­rze mie­ściły się kuch­nia, salon i jadal­nia ze sto­łem wystar­cza­jąco dużym dla wszyst­kich domow­ni­ków. Była też piw­nica, ale mama zabro­niła mi do niej scho­dzić. Prze­cho­wy­wa­li­śmy tam węgiel, a kon­takt z pyłem mógł przy­kuć mnie do łóżka na dobry tydzień. Za domem znaj­do­wała się stara kamienna sto­doła. Trzy­ma­li­śmy w niej trzy kury i świ­nię, któ­rymi Matylda zaj­mo­wała się już od trze­ciego roku życia. Na początku nada­wała zwie­rzę­tom imiona, ale w oko­li­cach swo­ich pią­tych uro­dzin zauwa­żyła, że co naj­mniej dwa razy w roku ktoś pod­mie­nia więk­sze maciory na mniej­sze świnki. Kiedy skoń­czyła sześć lat, zorien­to­wała się, że to te same świ­nie, które tra­fiają do rzeź­nika, a potem lądują na naszych taler­zach. Wtedy zre­zy­gno­wała z nazy­wa­nia zwie­rząt hodow­la­nych.

Wszystko to zaś obser­wo­wała Ellen Crone.OBECNIE

Bram pod­nosi wzrok znad dzien­nika. Usły­szał czyjś oddech: czę­ste, ury­wane hau­sty, a następ­nie chuch­nię­cia po dru­giej stro­nie drzwi. Płatki róży cicho zatrze­po­tały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzie­lił się od pozo­sta­łych. Sczer­niały od gni­cia i pomarsz­czony od roz­padu, prze­le­ciał nad pod­łogą i wylą­do­wał u stóp Brama. Pozo­stałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastą­pić.

Znowu dźwięk wde­chu, tym razem długi, a po nim wydech z ogrom­nych płuc.

Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponie­waż Bram wie, że nie ma tu takich zwie­rząt. Mimo to sły­szy wdech i wydech, gło­śniej­sze od poprzed­nich. Wyobraża sobie wiel­kie noz­drza, jak u doga nie­miec­kiego lub mastiffa, które wcią­gają powie­trze spod drzwi z taką siłą i zapa­mię­ta­niem, że mogą okre­ślić zawar­tość pokoju po samym zapa­chu.

Bram odkłada dzien­nik na pod­łogę, wstaje, prze­mie­rza pokój i dociera do drzwi.

To, co jest po dru­giej stro­nie, musi wie­dzieć, że Bram znaj­duje się bli­sko, bo oddech momen­tal­nie ustaje, po czym poja­wia się znowu, tym razem szyb­szy. Bram przy­kłada twarz do pod­łogi i stara się zer­k­nąć na drugą stronę drzwi, ale prze­świt mię­dzy kamienną posadzką i dołem gru­bych dębo­wych drzwi jest za mały, sze­roki zale­d­wie na włos. Nastę­puje kolejny wydech, a Bram odska­kuje do tyłu; powie­trze jest gorące i duszne, wil­gotny podmuch dotyka jego policz­ków, nio­sąc z sobą naj­ohyd­niej­szy z zapa­chów. Smród wyci­ska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż ude­rza nogami o krze­sło, na któ­rym sie­dział przed paroma chwi­lami. Owio­nięty przez odór, marzy tylko o tym, żeby się stam­tąd wydo­stać. Zamiast tego wstaje, pod­cho­dzi do okna i wysta­wia głowę na zimne nocne powie­trze, by wdy­chać je, aż pozbę­dzie się fetoru z nosa i płuc.

Oddech za drzwiami wciąż przy­biera na sile.

Bram sięga do kie­szeni płasz­cza, wyj­muje bute­leczkę i ogląda ją w migo­cą­cym świe­tle lampy olej­nej. Zale­d­wie przed dwoma dniami Vámbéry napeł­nił fiolkę – podob­nie jak trzy inne – wodą z chrzciel­nicy w kościele Świę­tego Jana. Dwie por­cje zostały już wyko­rzy­stane; po zuży­ciu tej będzie już tylko jedna, a Bram nie ma skąd wziąć ich wię­cej. Ostroż­nie zdej­muje zatyczkę i kie­ruje się do drzwi.

Gdy do nich pod­cho­dzi, to, co czai się za nimi, ponow­nie cich­nie, po czym znów zaczyna ryt­micz­nie oddy­chać. Sły­chać prze­cią­gły pomruk, a potem dra­pa­nie o posadzkę, poje­dyn­cze skrob­nię­cie, na próbę, jakby to coś chciało spraw­dzić wytrzy­ma­łość kamie­nia, na któ­rym stoi.

Bram klęka przy drzwiach, deli­kat­nie prze­chyla bute­leczkę i roz­lewa wodę świę­coną wzdłuż progu, aż nic nie zostaje. Kamień zdaje się ją wchła­niać, płyn bły­ska­wicz­nie znika i zosta­wia po sobie jedy­nie cienką smużkę. Stwo­rze­nie za drzwiami rzuca się do ucieczki. Po czym roz­lega się głę­bo­kie wycie ogrom­nego wilka.DZIENNIK BRAMA STOKERA

Paź­dzier­nik 1854

Obu­dzi­łem się w przy­ćmio­nym świe­tle, gdy blade pro­mie­nie słońca prze­ni­kały przez okna, zale­wa­jąc pokój bla­skiem, który nie nale­żał ani do poranka, ani do zachodu. Zało­ży­łem, że nad zatoką poja­wiła się mgła; o tej porze roku nie byłoby to nic dziw­nego. W powie­trzu uno­siła się wil­goć i cho­ciaż ktoś owi­nął moje ciało koł­drą, nie na wiele się to zdało i wciąż nękały mnie uką­sze­nia chłodu znad morza.

Po śpie­wie pta­ków roz­po­zna­łem, że jest wcze­śnie rano. Pomimo bólu otwo­rzy­łem oczy. Miska, z któ­rej mama korzy­stała przy ocie­ra­niu mi czoła, stała na stole koło łóżka, a obok leżała szmatka, ale krze­sło było puste. Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć na nim mamę albo Matyldę, ale nie sie­działa tam żadna z nich. Byłem sam w poko­iku na pod­da­szu. Nawet jeśli wujek Edward na­dal był u nas w domu, nic o tym nie świad­czyło. Jego torba znik­nęła, a wraz z nią okropny słój z pijaw­kami. Odsu­ną­łem koł­drę, zmu­si­łem się, by usiąść na łóżku, i wycią­gną­łem rękę do świa­tła. Od prze­gu­bów aż po łopatki obu ramion pozna­czona była dzie­siąt­kami potrój­nych nakłuć. Podobne zna­la­złem na nogach, od ud do stóp. Ilu pija­wek użył? Nie prze­sta­wało mnie to nur­to­wać. Stwier­dzi­łem, że zbiera mi się na wymioty, zdo­ła­łem jed­nak się powstrzy­mać.

Cho­ciaż było mi chłodno, nie był to ten rodzaj zimna co poprzed­niej nocy, gdy wal­czy­łem z gorączką. W sumie tylko domy­śla­łem się, że wszystko to działo się w poprzed­nią noc, ale nie mogłem tego spraw­dzić. Kiedy ostat­nio mia­łem tak silny atak, prze­spa­łem trzy pełne dni, zanim odzy­ska­łem przy­tom­ność i powró­ci­łem do świata żywych. Wów­czas po prze­bu­dze­niu byłem tak wygłod­niały, jak­bym nie jadł nie wia­domo ile dni. Opu­ściła mnie ta nie­wielka ilość ener­gii, tlą­cej się zazwy­czaj w moim ciele; ledwo mogłem usiąść, a co dopiero wstać. Tym razem, ow­szem, czu­łem się słaby, ale nie aż tak słaby jak wtedy. Wła­ści­wie wręcz prze­ciw­nie, mia­łem wra­że­nie, że w razie potrzeby mógł­bym wygrze­bać się z łóżka i zary­zy­ko­wać prze­marsz na drugą stronę pokoju – jak­bym obu­dził się z bar­dzo dłu­giego snu, jak niedź­wiedź, który po hiber­na­cji wraca do życia.

Się­gną­łem po dzwo­nek sto­jący na sto­liku noc­nym i potrzą­sną­łem nim. Po kilku chwi­lach w drzwiach poja­wiła się mama, nio­sąca tacę ze śnia­da­niem.

– No i jak się dzi­siaj czu­jesz? – zapy­tała, odsta­wia­jąc tacę na sto­liku. – Nie­źle nas wczo­raj nastra­szy­łeś. Mia­łeś gorączkę, nie pamię­tam, żeby kie­dy­kol­wiek była aż tak wysoka. Naprawdę bałam się, że zapło­niesz we śnie żywym ogniem, tak byłeś roz­pa­lony.

– A co z cio­cią Ellen? Jest tu? – zapy­ta­łem nie do końca swoim gło­sem.

– Ow­szem, jest. – Mama powio­dła oczami przez hall do drzwi pokoju Ellen. – Co pamię­tasz z wczo­raj?

Sta­ra­łem się przy­wo­łać wyda­rze­nia ubie­głej nocy, ale moje wspo­mnie­nia były w naj­lep­szym razie mętne i straszne. Chyba pod­no­siła mi się tem­pe­ra­tura, a potem jesz­cze tro­chę, aż do przy­jazdu wuja Edwarda.

– Wujek Edward pusz­czał mi krew.

Mama przy­sia­dła na brzegu łóżka i poło­żyła zło­żone ręce na kola­nach.

– W rze­czy samej, i dobrze zro­bił. Gorączka mocno cię trzy­mała i gdyby się nie zja­wił, nie wia­domo, co by się z tobą stało. Edward jest dla nas wszyst­kich bło­go­sła­wień­stwem i masz wobec niego dług wdzięcz­no­ści. Powi­nie­neś mu to powie­dzieć, kiedy ponow­nie go zoba­czysz.

– Ale tak naprawdę pomo­gła mi cio­cia Ellen, prawda?

Mama poru­szyła się w miej­scu. Ner­wowo spla­tała i roz­pla­tała palce.

– Za twoje wyzdro­wie­nie trzeba dzię­ko­wać wujowi i nikomu innemu. To dzięki swo­jej wie­dzy powstrzy­mał twoją gorączkę. Wszystko inne to domy­sły, któ­rych ani myślę słu­chać. – Znów rzu­ciła spoj­rze­nie na drzwi do pokoju Ellen na dole. – Zaczy­nam się zasta­na­wiać, dla­czego wła­ści­wie trzy­mamy w domu kobietę, która co jakiś czas znika na całe dni i wraca, kiedy się jej żyw­nie podoba. Do opieki nad tobą i resztą dzieci potrzeba mi kogoś, na kim można pole­gać, a nie jakiejś nie­prze­wi­dy­wal­nej, kapry­śnej lata­wicy. Zamie­rzam poroz­ma­wiać o niej z twoim ojcem; być może dawno już nale­żało wpro­wa­dzić zmiany.

Widać było, że jest poiry­to­wana, więc nie chcąc jesz­cze moc­niej jej roz­zło­ścić, zmie­ni­łem temat.

– Czy wujek Edward jesz­cze jest?

– Oba­wiam się, że wyszedł o świ­cie. Prze­spał kilka godzin na dole, ale musiał wcze­śnie rano wra­cać do pracy i nie mógł dłu­żej zostać. Był tak miły, że przed wyj­ściem zaj­rzał jesz­cze do cie­bie i powie­dział mi, że twój stan znacz­nie się popra­wił, nastą­piło cudowne wyzdro­wie­nie, jak to ujął. – Mama odwró­ciła głowę i gło­śno rzu­ciła przez ramię: – Matyldo, twój brat się obu­dził!

Matylda wsu­nęła głowę przez drzwi; stała za nimi cały czas.

– A kto to pod­słu­chuje?! – wykrzyk­nęła mama. – Bo wezmę dzwo­nek Brama i uwiążę ci na szyi!

Matylda oblała się rumień­cem.

– Nie pod­słu­chi­wa­łam, mamo.

Mama pochy­liła głowę.

– Mam uwie­rzyć, że tak po pro­stu sta­łaś sobie na kory­ta­rzu pod drzwiami brata, bo to wygodne miej­sce dla stóp?

Matylda otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale zmie­niła zda­nie.

Z dołu dobiegł płacz małego Richarda. Mama zaci­snęła wargi.

– Ten dzie­ciak mnie wykoń­czy. Zostań na tro­chę z bra­tem.

Po tych sło­wach wyszła z pokoju, a Matylda zajęła jej miej­sce na skraju łóżka. Wzięła z mojej tacy ze śnia­da­niem tosta i wepchnęła go sobie do ust, a dru­giego podała mnie. Chleb nie był pierw­szej świe­żo­ści, a ja nie mia­łem spe­cjal­nie ape­tytu, ale i tak go zja­dłem. Upew­niw­szy się, że mama zna­la­zła się poza zasię­giem słu­chu, powie­dzia­łem cicho:

– Co się wczo­raj w nocy stało z cio­cią Ellen?

Matylda rów­nież zer­k­nęła w dół hallu, żeby spraw­dzić, czy mama nie nad­cho­dzi, zanim odpo­wie­działa:

– Nie pamię­tasz?

Pokrę­ci­łem głową, choć kark wciąż mia­łem sztywny i obo­lały.

– Wró­ciła wcze­śniej, żeby mi pomóc, prawda?

Matylda wyszep­tała:

– Wczo­raj­szej nocy cio­cia Ellen zawró­ciła cię spod bram pie­kła i ura­to­wała przed doty­kiem Dia­bła. Co do tego mam pew­ność.

– Ale wujek Edward…

– Wujek robił, co w jego mocy, ale twój stan pogar­szał się z każdą godziną. Za to cio­cia Ellen… Ona w jakiś spo­sób…

– W jakiś spo­sób co? Co takiego zro­biła?

Ranki po pijaw­kach zaczęły swę­dzieć, a kiedy Matylda zoba­czyła, że je dra­pię, wzięła moje ręce w swoje.

– To, co zro­biła, odbyło się za zamknię­tymi drzwiami, ale kiedy po godzi­nie wyszła, było jasne, że gorączka odpu­ściła i nie­bez­pie­czeń­stwo już za tobą, ale nie powie­działa kom­plet­nie nic o swo­ich meto­dach, mimo że wujek Edward i tata ją wypy­ty­wali. Zamiast tego prze­szła z two­jego pokoju do swo­jego i zamknęła za sobą drzwi bez ani jed­nego słowa. Wujek Edward przez bli­sko pięć minut walił do jej drzwi, aż wresz­cie pod­dał się i wró­cił do cie­bie, żeby prze­ko­nać się o tym, co mama i ja już widzia­ły­śmy: poty minęły, a ty spo­koj­nie leża­łeś w tym oto łóżku, cichutko i bez ruchu, i tylko ruch two­jej klatki pier­sio­wej świad­czył o tym, że wciąż nale­żysz do świata żywych. – Nachy­liła się nade mną. – Widzia­łam, jak Thorn­ley przy­nosi coś cioci Ellen po tym, jak wyszła od cie­bie. Dużą torbę. W środku coś się ruszało. Otwo­rzyła, nim zdą­żył zapu­kać, uchy­liła drzwi tylko na tyle, żeby się­gnąć po torbę, i zamknęła je z powro­tem.

– To bez sensu.

– To wła­śnie widzia­łam.

– Chyba ci się śniło.

Zało­żyła ręce zape­rzona.

– Widzia­łam.

Przy­pa­try­wa­łem się ran­kom na moich ramio­nach, oglą­da­łem je pod świa­tło.

– Boli? – spy­tała Matylda.

Byłem obo­lały i wie­dzia­łem, że potrwa ileś dni, zanim wszystko się zale­czy, i tak jej powie­dzia­łem, cho­ciaż wyda­wało się, że tym razem ranki goją się szyb­ciej – już pokryły się stru­pami i zaczęły mocno swę­dzieć.

Sio­stra jesz­cze bar­dziej ści­szyła głos, aż do szeptu ledwo prze­bi­ja­ją­cego się przez śpiew pta­ków za oknem.

– To nie koniec. Na początku, kiedy cio­cia Ellen przy­szła tu wczo­raj i krzy­kiem pole­ciła nam wszyst­kim wyjść z pokoju, wyglą­dała jak to ona: młoda, zdrowa kobieta. Ale kiedy wycho­dziła z two­jego pokoju, była odmie­niona nie do pozna­nia; jakby przez spę­dzone tu minuty posta­rzała się o kil­ka­na­ście lat. Jej twarz pomarsz­czyła się i pobla­dła, włosy zro­biły się słabe i łam­liwe. A jej oczy stały się oczami sta­ruszki. Udało mi się zoba­czyć je przez moment, kiedy powłó­cząc nogami, szła do sie­bie, ale zaraz się odwró­ciła i ukryła twarz w cie­niu, po czym prze­mknęła do pokoju i zamknęła nam drzwi przed nosem.

– Jakiego koloru były jej oczy? – spy­ta­łem, wie­dząc, jaka będzie odpo­wiedź.

– Błę­kitne jak morze, kiedy wcho­dziła, a ciem­no­szare, kiedy wycho­dziła.

– A więc znowu to samo?

Matylda poki­wała głową.

* * *

Mama wró­ciła z kie­lisz­kiem czer­wo­nego wina i wrę­czyła mi go.

– Była­bym zapo­mniała: wujek Edward powie­dział, że po prze­bu­dze­niu masz to wypić.

Nie był to mój ulu­biony napój. W winach roz­sma­ko­wa­łem się dopiero jakiś czas póź­niej, ale wie­dzia­łem z doświad­cze­nia, że dzięki niemu szyb­ciej wrócą mi siły – a przy­naj­mniej ta ich nie­wielka ilość, jaką wów­czas dys­po­no­wa­łem.

Wzią­łem kie­li­szek do ręki i wla­łem w sie­bie płyn nie­mal dusz­kiem, tylko raz zaczerp­ną­łem powie­trza mię­dzy łykami. Wino, cie­płe i wytrawne, nie było wcale aż taką tor­turą dla mojego mło­dego pod­nie­bie­nia, ale jed­nak był to alko­hol. Wkrótce poczu­łem, jak zaczyna dzia­łać. Odda­łem kie­li­szek mamie, która patrzyła na mnie z zacie­ka­wie­niem.

– Musisz być odwod­niony. Spo­dzie­wa­łam się, że będę musiała wmu­szać to w cie­bie z mozo­łem. Ale teraz zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy cała ta twoja cho­roba to nie jest po pro­stu kac po tym, jak nocą wymy­ka­łeś się do pubów – powie­działa z bły­skiem w oku. Wie­dzia­łem, że żar­tuje, i nie mogłem się nie uśmiech­nąć.

– Jak ina­czej miał­bym dosko­na­lić umie­jęt­ność gry w karty?

Skwi­to­wała to śmie­chem i zmierz­wiła mi włosy.

– To twoje poczu­cie humoru wpę­dzi cię kie­dyś w tara­paty, ale dobrze sły­szeć, że wró­ciło. Wczo­raj w nocy naprawdę się mar­twi­łam. Jak dotąd ta była naj­gor­sza. – Przy­ło­żyła mi rękę do czoła. – Gorączka chyba prze­szła. Wciąż jesteś dość cie­pły w dotyku, ale bez porów­na­nia z tym, co wcze­śniej. Na twoim czole można było zago­to­wać gar­nek wody.

– Ma wielki łeb – wtrą­ciła z apro­batą Matylda.

Chcia­łem ją pac­nąć, ale chy­bi­łem i pra­wie zrzu­ci­łem tacę ze stołu. Mama zła­pała moją rękę w powie­trzu i przy­trzy­mała, a jej oczy wez­brały łzami.

– Dniem i nocą modli­łam się do Boga, żeby ulżył ci w cier­pie­niu i żeby twoja cho­roba ustą­piła. Miejmy nadzieję, że wujek Edward wypę­dził z cie­bie demony.

Wie­dzia­łem, że tak się nie stało. Cho­ciaż było mi lepiej, czu­łem, jak cho­roba mnie toczy, na razie uśpiona, ale gotowa do powrotu. Ból kości, wyczer­pa­nie i zawroty głowy zmniej­szyły się, ale nie zni­kły.

– Mamo, Bram jesz­cze nie opo­wia­dał – wytknęła Matylda, znów przy­cup­nięta na moim łóżku.

– Może potrze­buje czasu, żeby odzy­skać siły, młoda damo.

– Jeśli teraz nie opo­wie, to już sobie nie przy­po­mni – odparła.

Mama wie­działa, że to prawda; sama nam o tym przy­po­mi­nała. „Sny są jak pia­sek w klep­sy­drze, z sekundy na sekundę jest ich coraz mniej, aż wresz­cie znika ostat­nie ziarnko i tra­cimy je na wieki”.

Odkąd bowiem pamię­tam, nasza trójka opo­wia­dała sobie sny, powta­rza­jąc je dla lep­szego zapa­mię­ta­nia. Cza­sem zapi­sy­wa­łem swoje, przy łóżku mia­łem spe­cjalny notat­nik tylko do tego celu. Robi­łem to tuż po prze­bu­dze­niu, świa­dom, że jeśli pocze­kam choćby chwilę, będą sta­wać się coraz mniej wyraźne – tak jak zapo­wia­dała mama – a szcze­góły coraz trud­niej będzie przy­wo­łać z pamięci. W odróż­nie­niu od zwy­czaj­nych, sny w gorączce były nad­zwy­czaj wyra­zi­ste. Matylda wie­działa o tym i wła­śnie dla­tego tak upar­cie mnie pona­glała. O ile zwy­kłe sny roz­wie­wają się wkrótce po wybu­dze­niu, o tyle przy wyso­kiej tem­pe­ra­tu­rze odci­skają na umy­śle piętno. Wola­łem nawet nie zamy­kać oczu ze stra­chu przed powro­tem do paskud­nego mroku, który spo­wi­jał mnie w naj­gor­szych momen­tach ubie­głej nocy. Tak dobrze pamię­ta­łem moment, gdy cho­wano mnie żyw­cem, że czu­łem w ustach zie­mię i sły­sza­łem robaki, cza­jące się o kilka cen­ty­me­trów od mojej głowy i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­jące na posi­łek, któ­rym mia­łem się stać.

– Ja… Ja nie chcę – zapro­te­sto­wa­łem nie­pew­nie.

– Było strasz­nie? – spy­tała Matylda, przy­su­wa­jąc się bli­żej z roz­pro­mie­nioną twa­rzą. – Och, opo­wiedz no, Bram!

Powio­dłem wzro­kiem od Matyldy do mamy i z powro­tem. Mama kie­dyś powie­działa mi, że kiedy opo­wia­damy o upio­rach z naszych snów, tracą one moc szko­dze­nia nam. A więc z wes­tchnie­niem opo­wie­dzia­łem im o swoim pogrze­bie; wyre­cy­to­wa­łem wszystko, co umia­łem sobie przy­po­mnieć.

– Czy twój grób znaj­do­wał się w czę­ści dla samo­bój­ców? – docie­kała Matylda.

Mama zmarsz­czyła czoło.

– A co ty wiesz o gro­bach dla samo­bój­ców?

Sio­stra kom­bi­no­wała, jak by tu odpo­wie­dzieć, nie zdra­dza­jąc jed­no­cze­śnie faktu, że przy­słu­chi­wała się cze­muś, co bez wąt­pie­nia było pry­watną roz­mową mię­dzy mamą a tatą, ale zanim wpa­dła na odpo­wied­nio wyra­fi­no­wane kłam­stwo, mama spy­tała ponow­nie:

– Pod­słu­chi­wa­łaś moją wczo­raj­szą roz­mowę z tatą, prawda?

– Ja tylko prze­cho­dzi­łam i być może usły­sza­łam wzmiankę o gro­bach samo­bój­ców, ale dalej nie słu­cha­łam; to byłoby nie­wła­ściwe.

– O tak, bar­dzo nie­wła­ściwe.

– Czy w naszym mie­ście, na cmen­ta­rzu, rze­czy­wi­ście pocho­wali kogoś żyw­cem? – zapy­ta­łem.

Mama wzięła głę­boki wdech.

– Nawet jeśli to prawda, pod­czas wczo­raj­szej wizyty na sta­rym cmen­ta­rzu Hor­ton Lowell i kon­stabl nie zna­leźli żad­nych dowo­dów na praw­dzi­wość pogło­sek o pochówku, krą­żą­cych po mie­ście. Nie mam wąt­pli­wo­ści co do tego, że cała ta histo­ria to wytwór czy­jejś zbyt buj­nej wyobraźni, który jako plotka dotarł do innych, aż wresz­cie zaczął żyć wła­snym życiem. – Zwró­ciła się do Matyldy: – Plot­kar­stwo nie jest ani tro­chę lep­sze od pod­słu­chi­wa­nia i obym w przy­szło­ści cię na tym nie przy­ła­pała, bo wygar­buję ci tę bie­luchną skórę na ple­cach!

Wybuch­ną­łem śmie­chem, który szybko prze­ro­dził się w kaszel. Mama nalała mi szklankę wody, którą łap­czy­wie wypi­łem. Gar­dło mia­łem tak podraż­nione, jak gdy­bym pogryzł kamie­nie, a następ­nie je prze­łknął.

Mama kon­ty­nu­owała.

– Klę­ska głodu pozba­wiła życia wielu naszych roda­ków. W Dubli­nie cho­rzy i bez­domni umie­rają na uli­cach. Bie­dacy okra­dają bie­da­ków. Ludzie, któ­rzy kie­dyś upra­wiali wła­sną zie­mię, żebrzą na ulicy, żeby uzbie­rać choć tro­chę pie­nię­dzy na jedze­nie dla swo­ich rodzin. Ni­gdy nie lek­ce­waż­cie tego, do czego czło­wiek jest zdolny, gdy musi nakar­mić swoje gło­du­jące dzieci.

– Według taty sytu­acja się popra­wia – zauwa­ży­łem.

– Cza­sem myślę, że wasz ojciec woli wie­rzyć we fra­zesy powta­rzane przez ary­sto­kra­tów z zamku, któ­rzy chcą nam wmó­wić, że głód dobiega końca, więc twier­dzą, że tak się dzieje. Ale samo gada­nie o czymś nie spra­wia, że to coś staje się fak­tem. – Mama spoj­rzała na swoje dło­nie. – Sądzę, że zanim się poprawi, nastąpi jesz­cze duże pogor­sze­nie, więc kiedy sły­szę o tym, że cho­rego czło­wieka pocho­wano żyw­cem, nie mogę od razu zało­żyć, że to wymysł; wiem z pierw­szej ręki, jakiego zła potra­fią się dopu­ścić prze­ra­żeni ludzie. Kiedy byłam mała, a epi­de­mia cho­lery zbie­rała śmier­telne żniwo, widzia­łam ludzi robią­cych rze­czy o wiele gor­sze niż pogrze­ba­nie jed­nej cho­rej duszy.

– Czy cho­lera była gor­sza od głodu?

– Nie wiem, czy taka śmierć jest gor­sza od innej, Matyldo. Jej wszystko jedno, kogo zabiera.

Matylda zapy­tała cien­kim, nie­pew­nym gło­si­kiem:

– Czy to samo sta­nie się tutaj z nami? Czy wszy­scy umrzemy?

– Głód to co innego, Matyldo. Ow­szem, zda­rzają się cho­roby, ale cho­lera to zupeł­nie co innego. Więk­szość cho­rych, któ­rych widu­jesz, cierpi z głodu i odwod­nie­nia, męż­czyźni upi­jają się w sztok, bo nie mogą zapew­nić bytu swoim rodzi­nom. Z całą pew­no­ścią ta plaga jest potworna, ale zupeł­nie inna od tam­tej. – Pokle­pała nas po kola­nach. – Dość tych roz­mów; mamy dziś dużo do roboty, a ja coś czuję, że cio­cia Ellen nie przyj­dzie nam z pomocą.

Wszy­scy troje spoj­rze­li­śmy w kie­runku zamknię­tych drzwi Ellen. Mama wstała.

– Matyldo, bądź tak dobra i zbierz dzi­siej­sze jajka.

Moja sio­stra zmarsz­czyła nos.

– Ale to kolej Thorn­leya!

– Wasz ojciec posłał go do gospo­dar­stwa Seave­rów w San­try po torf na opał. Pra­wie już nam się skoń­czył, sami wie­cie, a zbliża się zima i nie­długo noce zro­bią się lodo­wate.

Matylda zsu­nęła się z łóżka i bez słowa poma­sze­ro­wała na dół.

Mama przy­ło­żyła mi rękę do czoła i uśmiech­nęła się.

– Bóg się do cie­bie uśmiech­nął, mój mały męż­czy­zno.

Ja tym­cza­sem nie spusz­cza­łem oczu z drzwi cioci Ellen, a obrazy z poprzed­niej nocy wciąż prze­su­wały mi się przed oczami.

* * *

Kilka godzin póź­niej.

– Co robi cio­cia Ellen? – spy­tała Matylda.

Sta­łem na pal­cach i wyglą­da­łem przez okno na podwórko.

– Zdej­muje pra­nie ze sznurka.

W tym momen­cie dotarło do mnie, że tego dnia czuję się o wiele lepiej. Cho­ciaż cha­rak­te­ry­styczny ból kości na­dal się utrzy­my­wał, cho­roba tro­chę się cof­nęła. Cza­sem tygo­dniami nie wsta­wa­łem z łóżka. Spę­dza­łem w nim tyle czasu, że nie­kiedy dosta­wa­łem odle­żyn, a nie­wy­ko­rzy­sty­wane mię­śnie mi zani­kały. Mama czę­sto się mar­twiła, że wda się zaka­że­nie, i oczysz­czała odle­żyny naj­le­piej, jak umiała, potem okła­dała je mchem zna­nym jako tor­fo­wiec, który trzy­mała na naj­wyż­szej półce w spi­żarni, z dala od wzroku taty – postę­powi dok­to­rzy z naszej rodziny bez wąt­pie­nia wzgar­dzi­liby medy­cyną ludową. Jeśli cho­dzi o moje mię­śnie, nie­wiele dało się pora­dzić. Przez wiele dni byłem zwy­czaj­nie za słaby, żeby zwlec się z łóżka. Zachę­cany przez mamę, cza­sem pró­bo­wa­łem, ale moje ciało po pro­stu nie miało siły i wolało leżeć, obra­ca­jąc się co kilka godzin przy jej asy­ście, żeby nie pogłę­biały się odle­żyny.

Dziś było ina­czej.

Podob­nie jak drobne ślady po pijaw­kach, odle­żyny, któ­rymi usiane było moje żało­sne ciało, przy­schły, zbla­dły i swę­działy jak licho. Nagle zaczęły goić się otwarte, ropie­jące rany, które odkąd się­gam pamię­cią, towa­rzy­szyły mi w życiu; dosłow­nie nik­nęły w oczach w nie­sa­mo­wi­tym tem­pie w ciągu jed­nej doby.

Poczu­łem się rów­nież sil­niej­szy. Poja­wiła się we mnie ener­gia, któ­rej bra­ko­wało przez wszyst­kie poprzed­nie dni – praw­dziwa siła. W tym momen­cie prze­by­wa­łem już poza łóż­kiem od pra­wie dwóch godzin. Dwie godziny na nogach! Bła­ga­łem Matyldę, żeby­śmy powie­dzieli o tym mamie, ale ona odmó­wiła, bo uwa­żała, że naj­le­piej, jeśli zacho­wamy tę tajem­nicę dla sie­bie.

Sta­łem w okienku swo­jego poko­iku na pod­da­szu i patrzy­łem, jak cio­cia Ellen odpina ze sznurka na pra­nie kolejne kla­merki i uważ­nie składa każdą sztukę odzieży, zanim włoży ją do kosza u jej stóp. Pra­co­wała od dzie­się­ciu minut i doszła już pra­wie do połowy. Poszu­ki­wa­łem zna­mion sta­rze­nia, o któ­rych wspo­mi­nała Matylda, ale trudno mi było dokład­niej przyj­rzeć się jej twa­rzy. Na gło­wie miała chustkę, zawią­zaną pod szyją, któ­rej zie­lono-biała tka­nina chro­niła ją przed wzro­kiem innych. Wyda­wała się poru­szać powoli, jakby odczu­wała ból.

– Ile jesz­cze jej zostało do końca?

– Z dzie­sięć minut – odpar­łem. – Może mniej.

Thorn­ley wró­cił do domu na wozie wyła­do­wa­nym tor­fem z gospo­dar­stwa Seave­rów i razem z ojcem zaczęli roz­ła­do­wy­wać opał i zno­sić go do piw­nicy, pod­czas gdy woź­nica przy­pa­try­wał się gęstym chmu­rom burzo­wym uno­szą­cym się nad zatoką. Thorn­ley był cały spo­cony, twarz miał czarną od pyłu i błota.

Matylda zesko­czyła z mojego łóżka i pode­szła do drzwi. Przy­ło­żyła ucho do desek i nasłu­chi­wała odgło­sów z kory­ta­rza.

– Chyba mama i Tho­mas są w kuchni. Richard pew­nie śpi.

– Jeśli pój­dziesz do pokoju cioci, Richard się obu­dzi i zaraz przy­leci mama albo cio­cia Ellen – zauwa­ży­łem.

– Nie obu­dzę go, potra­fię być cicha jak myszka.

– Nie powin­naś tam wcho­dzić; ona się zorien­tuje.

– Niby jak?

Pod moim oknem cio­cia Ellen czub­kiem buta prze­su­nęła kosz wzdłuż sznurka.

– Zorien­tuje się.

– Jeśli odej­dzie od pra­nia, przyjdź po mnie. Możesz stać na cza­tach.

Pokrę­ci­łem głową.

– Skoro ty idziesz, to ja idę z tobą.

– No to chodź; dosyć tego maru­dze­nia.

Matylda prze­krę­ciła klamkę moich drzwi i pocią­gnęła je do wnę­trza pokoju odpo­wied­nio szybko, by zawiasy nie zaskrzy­piały, jak to miały w zwy­czaju. Zer­k­nąw­szy prędko na kory­tarz, prze­kro­czyła próg, a potem szła na pal­cach, prze­zor­nie omi­ja­jąc dwie deski, które zawsze skrzy­piały pod naci­skiem. Sze­dłem jakiś metr za nią, aż nagle uświa­do­mi­łem sobie, że po raz pierw­szy od pra­wie trzech mie­sięcy opu­ści­łem pokój z wła­snej woli. Tata cza­sem zno­sił mnie na dół i sadzał w kuchni albo na kana­pie w salo­nie, ale rzadko poko­ny­wa­łem te schody samo­dziel­nie. Przy ostat­niej pró­bie dotar­łem tylko do klatki scho­do­wej, po czym chwy­ci­łem się porę­czy i upa­dłem na zie­mię, kom­plet­nie wycień­czony. Po tym zda­rze­niu tata zabro­nił mi opusz­czać pokój w oba­wie, że mogę spaść ze scho­dów i zła­mać jedną lub wię­cej z moich i tak kru­chych kości.

Kiedy prze­cho­dzi­li­śmy na drugą stronę kory­ta­rza, dotarło do mnie, że nie jestem ani tro­chę zmę­czony. Czu­łem, jak ogar­nia­jąca mnie eks­cy­ta­cja dodaje mi ener­gii. Każdy obraz i dźwięk odbie­ra­łem po dwa­kroć moc­niej. Sły­sza­łem, jak mama roz­ma­wia w kuchni z Tho­ma­sem, a każde słowo brzmiało tak wyraź­nie, jakby stali w sąsied­nim pokoju. Czy to było dziwne? Nie wiem. Osta­tecz­nie Matylda usły­szała ich z mojego pokoju, i to przy zamknię­tych drzwiach. Nie­mniej jed­nak wydało mi się to zasta­na­wia­jące.

Matylda dotarła do drzwi pokoju cioci Ellen i przy­ło­żyła do nich ucho.

– Wciąż jest na dole. Szyb­ciej.

– Nasłu­chuję, co z małym Richar­dem.

Zamkną­łem oczy i robi­łem to samo, wyobra­ża­jąc sobie po dru­giej stro­nie drzwi pokój Ellen, tę nie­wielką prze­strzeń, którą nazy­wała domem.

– Śpi. Sły­szę, jak oddy­cha.

Matylda przyj­rzała mi się przez chwilę w ocze­ki­wa­niu na pro­test i prze­krę­ciła klamkę. Te aku­rat drzwi skrzyp­nęły i oboje się wzdry­gnę­li­śmy. Na dole mama i Tho­mas śmiali się z cze­goś. Spoj­rze­nie Matyldy i moje się skrzy­żo­wały; jeśli usły­szeli hałas, to nie poświę­cili mu uwagi, bo ani na chwilę nie prze­rwali roz­mowy. Dobiegł nas szczęk patelni. Matylda wśli­znęła się do jaskini cioci Ellen i zgię­tym pal­cem wska­zu­ją­cym dała mi znać, żebym podą­żył za nią.

* * *

Pokój cioci Ellen nie był duży; prawdę mówiąc, był mniej­szy od mojego. Miał kształt pro­sto­kąta sze­ro­kiego na jakieś trzy metry i głę­bo­kiego na dwa, a jego sufit opa­dał sko­sem w kie­runku okna. Wyda­wało mi się, że musi być z niego widok na pole z tyłu domu, ale nie mogłem się upew­nić, ponie­waż szybę zakryto gru­bym kocem przy­gwoż­dżo­nym do ramy we wszyst­kich czte­rech rogach. Przez szpary na kra­wę­dziach koca pró­bo­wało prze­do­stać się świa­tło, do środka prze­ni­kało go jed­nak nie­wiele i wnę­trze pogrą­żone było we względ­nej ciem­no­ści. Widzia­łem syl­wetkę Matyldy sto­ją­cej nad nie­dużą koły­ską, w któ­rej spał mały Richard. Popra­wiła mu kocyk i przy­ło­żyła sobie palec do ust.

Kiw­ną­łem głową. Oczy przy­zwy­cza­iły mi się do braku świa­tła.

Sypial­nia cioci Ellen była skąpo ume­blo­wana. Pod tylną ścianą stała szafa, a po pra­wej od koły­ski nie­wiel­kie biurko, na któ­rym leżało kilka kar­tek papieru i gęsie pióro. Po lewej był poje­dyn­czy sto­lik z mied­nicą i ręcz­ni­kiem. Łóżko było sta­ran­nie zasłane, a na sto­liku noc­nym zna­leźć można było tylko starą lampę olejną oraz gazetę. Kiedy przyj­rza­łem się dokład­niej, zauwa­ży­łem, że mied­nica jest sucha jak pieprz. Na jej dnie zgro­ma­dził się kurz.

– Dziwne – wyszep­ta­łem.

Matylda pode­szła i prze­je­chała pal­cem wska­zu­ją­cym po wewnętrz­nej kra­wę­dzi.

– Może myje się na dole?

Z tyłu, pod sto­łem z mied­nicą zna­la­złem także noc­nik – on rów­nież wyglą­dał na nie­uży­wany. Kiedy odsu­ną­łem go czub­kiem stopy, stała się widoczna obwódka kurzu wokół miej­sca, gdzie stał. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie z Matyldą, ale żadne z nas się nie ode­zwało. Za opróż­nia­nie noc­ników odpo­wie­dzialna była Matylda, ale cio­cia Ellen zawsze wolała zaj­mo­wać się tym sama.

Wtedy zauwa­ży­łem nasze ślady na pod­ło­dze, w oczy­wi­sty spo­sób pro­wa­dzące od drzwi do miej­sca, w któ­rym wła­śnie sta­li­śmy. Par­kiet pokry­wała cienka war­stewka tego, co mogło być tylko kurzem – z odci­skami naszych stóp. W nie­któ­rych miej­scach była cień­sza niż w innych, ale pokry­wała chyba cały pokój cioci Ellen; brudny i naj­wy­raź­niej od jakie­goś czasu nie­za­mia­tany.

– Teraz na pewno się zorien­tuje – powie­dzia­łem do sie­bie bar­dziej nawet niż do Matyldy.

– Na razie szu­kaj, potem coś wymy­ślimy.

– A czego wła­ści­wie szu­kamy?

– Nie wiem. Mieszka tu od kilku lat, a my tak nie­wiele o niej wiemy. – Matylda się­gnęła do drzwi od szafy i szybko otwo­rzyła je na oścież, jakby chciała zasko­czyć to, co mogło cze­kać na nią wewnątrz. Na wie­sza­kach wisiało pięć sukie­nek, a na dole po pra­wej spo­czy­wało pude­łeczko z bie­li­zną oso­bi­stą. Z zawsty­dze­niem odwró­ci­łem wzrok.

Matylda zachi­cho­tała.

– Biedny Bra­muś boi się kilku par maj­tek? – Wzięła jedną z nich i zro­biła ruch, jakby chciała ją do mnie rzu­cić. Cof­ną­łem się, a ona odło­żyła bie­li­znę do pudełka, po czym uklę­kła i zaczęła prze­trzą­sać resztę jego zawar­to­ści.

– Dama zawsze chowa naj­cen­niej­sze rze­czy pod majt­kami, ponie­waż żaden męż­czy­zna nie ważyłby się szu­kać w takim miej­scu.

Chwilę póź­niej wstała.

– I cóż takiego zna­la­złaś pod tymi majt­kami? – zapy­ta­łem.

– Nic.

Pod­sze­dłem do biurka i pod­nio­słem kartkę leżącą na wierz­chu pliku.

Pusta.

Matylda wyrwała mi papier z ręki, obej­rzała pod świa­tło, któ­rego odro­bina sączyła się z kory­ta­rza, i uważ­nie odło­żyła arkusz z powro­tem.

– Szu­kaj dalej.

Dotar­łem do sto­lika noc­nego. Podob­nie jak umy­walka i noc­nik, lampa wyglą­dała na nie­uży­waną. Zbior­nik był pusty, a gdy go pową­cha­łem, nie wyczu­łem nawet śla­do­wych ilo­ści nafty, tylko stę­chły zapach jak w zapo­mnia­nym pojem­niku otwar­tym po wielu latach. Powie­dzia­łem o tym Matyl­dzie, ale ona zbyła mnie mach­nię­ciem ręki, pochło­nięta swoją pracą.

Gazeta była wczo­raj­szym wyda­niem „Saun­ders’s News-Let­ter”. Nagłó­wek wydru­ko­wano czar­nymi, pogru­bio­nymi, wiel­kimi lite­rami.

RODZINA ZAMOR­DO­WANA PRZY MALA­HIDE ROAD

Przy Mala­hide Road w pią­tek wie­czo­rem około godziny dru­giej w nocy doszło do bar­ba­rzyń­skiego i okrut­nego mordu w oko­licz­no­ściach budzą­cych naj­wyż­sze obu­rze­nie. Ofia­rami zbrodni padli: Siboan O’Cuiv, matka, oraz jej dzieci: naj­star­szy syn, Sean, lat pięć, i jego sio­stra Iso­belle, około dwóch lat. Trze­cie dziecko, córka w wieku sze­ściu i pół roku, zdo­łała umknąć przed napast­ni­kiem i to wła­śnie ona powia­do­miła Jamesa Boul­gera, kon­sta­bla dziel­ni­co­wego rejonu Church Street Bar­racks, który zrzą­dze­niem losu aku­rat prze­cho­dził obok, gdy jego uwagę przy­kuło dziecko ucie­ka­jące z domu.

Kon­stabl Boul­ger wkro­czył do miesz­ka­nia i usły­szał jęki Patricka O’Cuiva, który obfi­cie krwa­wił z obu ramion. Kon­stabl Pat­ter­son spraw­dził sypial­nie, w któ­rych zna­lazł matkę i dwoje nie­szczę­snych dzieci mar­twych w ich łóż­kach. Pan O’Cuiv sam otarł się o śmierć, gdyż stra­cił znaczne ilo­ści krwi. Prze­wie­ziono go karetką do Szpi­tala Rich­monda.

– Widzia­łaś wczo­raj­szą gazetę? – spy­ta­łem.

– Nie, ale sły­sza­łam, jak mama i tata roz­ma­wiali o niej przy obie­dzie. Powie­dzieli, że zda­niem kon­sta­bli O’Cuiv pró­bo­wał zabić swoją rodzinę, ponie­waż nie dawał rady jej wyży­wić, a potem obró­cił nóż na sie­bie samego, ale nie był w sta­nie dokoń­czyć dzieła. Gdyby nie mała Mag­gie, z pew­no­ścią dopiąłby celu i wszy­scy byliby teraz mar­twi.

– Gdzie on teraz jest?

– Pew­nie na Church Street Bar­racks. Zała­tali go. Za taką zbrod­nię powinni byli go zosta­wić w sło­nej wodzie, żeby się wykrwa­wił na śmierć.

Nie dalej niż przed mie­sią­cem rodzina O’Cuivów była u nas na obie­dzie. Posi­łek nie był niczym szcze­gól­nym, ale i tak goście oka­zali wdzięcz­ność; mały Sean wziął aż trzy dokładki, a jego sio­strzyczka nie­wiele mówiła, ponie­waż była zbyt zajęta gry­zie­niem pajdy chleba wiel­ko­ści jej głowy, którą maczała w sosie do kur­czaka przy­go­to­wa­nym przez mamę. Żona O’Cuiva była mil­cząca, co zro­zu­miałe – korzy­sta­nie z łaski obcych ludzi było nie­zwy­kle poni­ża­ją­cym doświad­cze­niem, na które wielu by się nie zde­cy­do­wało, gdyby nie puste brzu­chy ich głod­nych dzieci. Pani O’Cuiv odzy­wała się tylko wtedy, gdy mama albo tata zada­wali jej roz­ma­ite pyta­nia w trak­cie roz­mowy, a ona, udzie­liw­szy moż­li­wie naj­zwięź­lej­szej odpo­wie­dzi, wra­cała do jedze­nia, od czasu do czasu zer­kała tylko ukrad­kiem to na dzieci, to na męża. Pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie, czy mię­dzy tych dwoj­giem doro­słych było widać jakieś napię­cie. Nic jed­nak nie przy­szło mi do głowy; spra­wiali wra­że­nie dość ser­decz­nych, po pro­stu ofiary głodu, i tyle.

– Myślisz, że tata mógłby coś takiego zro­bić? – zapy­ta­łem, nim zda­łem sobie sprawę, że naprawdę pozwo­li­łem, aby te słowa padły z moich ust, i poczu­łem, że się czer­wie­nię.

– Wiel­kie nieba, nie! Przede wszyst­kim tata zawsze znaj­duje spo­sób, by nas wyży­wić. A nawet jeśli nie, to się nie pod­daje, a pan O’Cuiv nic, tylko się pod­daje. Zamiast zna­leźć prak­tyczne roz­wią­za­nie pro­blemu, zacho­wał się jak tchórz. Tata ni­gdy by tak nie zro­bił. Tylko by spró­bo­wał, a mama zdzie­li­łaby go patel­nią.

Wie­dzia­łem, że Matylda ma rację, ale nawet w tak mło­dym wieku byłem świa­dom, że pro­blem cza­sem kogoś osa­cza, oddziela od reszty świata, aż wydaje się, że nic innego nie ist­nieje. Nauczyła mnie tego moja wła­sna izo­la­cja.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: