Drapieżcy chmur - ebook
Dom na wzgórzu, który zamieszkują stare meble, obrazy i koty, a ciche duchy śpią w kącie pokoju. Są tu Babcia Szelma, która nie uciekła z cyrkiem, Prababcia Koza i wiecznie zadowolony Dziadziuś, jest Matka, która koloruje ulice, i Ojciec na wojnie z lisami. Są okna z rozległym widokiem na przepaść, a w ich szybach odbijają się stracone życia czterech pokoleń, naznaczonych podobnymi traumami. Jedynie utalentowany Leo ma szansę uciec z odwiecznego kręgu porażek, gdyby tylko udało mu się coś skończyć. Gdyby nie klątwa Lisiego Wzgórza. Gdyby nie był sennym, smutnym chłopcem z rozmarzonymi oczami, który gubi się w zbożu.
Wierzę, że nie jest to książka o przeznaczeniu, złym losie czy o porażce, ale o tym, że szczęśliwe zakończenia musimy napisać sobie sami.
Joanna Lech
| Kategoria: | Literatura piękna |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8387-986-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Powrócił wiosną, tak jak wracają przegrani. Wysiadł rankiem na przystanku, z którego zostały tylko słup i krąg ubitej ziemi. Autobus potoczył się dalej w chmurze pyłu, a Leo rozejrzał się i potarł ręce, żeby je rozgrzać na mrozie, zanim założył plecak i ruszył powoli poboczem ulicy, którą o tej porze nic nie jechało. Dawna aleja lip była wycięta, zostało tylko kilka cienkich pni. Dalej stary sklep, zamknięty na głucho i zabity deskami. Za nim ugory, których od lat nie koszono. Potem zaczynały się już odmalowane domy. Drewniane płoty zamieniono na betonowe ogrodzenia z tujami, a kwietne ogródki zastąpiły bure trawniki. Zza bram szczekały na niego psy i poruszały się firanki w oknach, gdy koło nich przechodził. Więc to jedno się nie zmieniło. Odkąd tylko wyszedł z autobusu, czuł się nieswojo. Jakby odwykł od otwartej przestrzeni i tych spojrzeń, jakby za rzadko wracał do domu i teraz czuł się we wsi jak intruz. Przystanął i zacisnął palce na barierce mostu, z której od zawsze łuszczyła się farba, niegdyś na zielono, teraz na niebiesko. Na dłoniach zostawał od niej nieprzyjemny zapach. Kręciło mu się w głowie, gdy patrzył na leniwą płyciznę brudnej rzeczki, pełnej kamieni i śmieci. Miał ogromną ochotę zapalić. Trzęsącymi się z zimna rękami przeszukiwał kieszenie kurtki. Tyle razy obiecywał sobie, że tym razem naprawdę rzuci. Westchnął ze smutkiem i uświadomił sobie, że zrobił to dokładnie tak samo jak Ojciec.
2.
Nowy sklep wyrósł na środku wsi. Supersam: czerwony napis przypominał imię bohatera z tanich komiksów, które kupował jako dziecko. Sklepik był malutki, mieściło się w nim kilka alejek, a na półkach leżały podstawowe produkty, jednak kręciło się tam sporo ludzi i Leo miał ochotę naciągnąć na głowę kaptur. Zwłaszcza gdy wystrojone starsze kobiety mierzyły go wzrokiem. „Dorobili się w mieście i mało kto już chodzi na piechotę, nawet do kościoła”. Przypomniał sobie, że Mama mu coś takiego mówiła, i rzeczywiście, parking powstał tam, gdzie kiedyś było szkolne boisko, tylko wysypali je żwirem i zrobili podjazd. „Wszyscy podjeżdżają samochodami, nawet gdy mieszkają za płotem. Takie czasy”, wzdychała, i Leo też westchnął. Starał uporać się z zakupami jak najszybciej; wziął tylko znicze, papierosy i zapalarkę dla Mamy. Kasjerka zerkała na niego z ciekawością, ale nie zagadała. Próbował ją sobie przypomnieć, w końcu była w podobnym wieku, ale wszystkie te twarze były mu obce. Zmienili się, kiedy był za granicą, więc nic dziwnego, że się nawzajem nie pamiętają. A teraz on sam miał zakola i utył, wyglądał jak miastowy oszust w nowej kurtce i wypastowanych butach, które od razu pokryły się błotem. Zwiesił głowę, gdy wyszedł na mróz. Dwójka dzieci wpatrywała się w niego, bezbronna wobec wiatru, wiosennej szarówki i nudy, podczas gdy ich matka pakowała zakupy do bagażnika. Zachichotały, gdy Leo pokazał im język. Już w drodze niecierpliwie rozerwał paczkę papierosów i zapalił z głęboką ulgą.
3.
Mężczyźni przycinali krzewy wokół kościoła, ale przerwali, gdy skręcił w boczną drogę. Leo szedł pod górkę zgarbiony, świadomy ich wzroku. Pilnowali go, pomyślał, był przecież obcym. Mógłby wyjąć znicze i nieść przed sobą jak tarczę, żeby im pokazać, że miał prawo tu być. Ale nie chciał teraz przystawać i grzebać w plecaku, zamiast tego wbił ręce w kieszenie i przyspieszył, żeby zejść im z oczu. Kościół nic się nie zmienił, dalej był biały i ozłocony, jaśniejący w słońcu. Wydawało mu się, że nawet z ulicy dobiegał go zapach kadzidła i świec. Ale nie wchodził do środka, minął otwartą bramę i wspinał się dalej, po mokrym i skrzypiącym żwirze. Cmentarz znajdował się powyżej wsi i Ojciec zawsze żartował, że nawet zmarli mają tutaj pod górkę. Światełka i znicze migotały w szarówce, podczas gdy Leo długo błądził między alejkami, żeby znaleźć jej grób. Dawno już tutaj nie był, a nawet wtedy nie pamiętał drogi. Postał chwilę u pradziadków, przy ich skromnych kopczykach ziemi i drewnianych krzyżach, które ktoś starannie odmalował. Kawałek dalej znalazł Dziadka, a obok już była ona, szeroko uśmiechnięta na malutkim zdjęciu, jakby nawet zza grobu robiła im jakieś psikusy. „Cześć, Babciu”, powiedział jak zawsze, ale zabrzmiało to dziwnie cicho, nie na miejscu. Ściskał znicz w zmarzniętych palcach i nie wiedział, co dalej. Mógłby go zapalić, może coś powiedzieć, żeby tak nie stać i nie przesiąkać smutkiem. Może dlatego ludzie to robią, pomyślał. Bo tak jest łatwiej. Wszystkie te znajome mu rytuały: nerwowe przestawianie zniczy, bezgłośne modlitwy, czyszczenie grobów odprawiano po to, żeby móc coś zrobić z rękami i z ciężkim sercem. Matka od razu rzucała się do sprzątania, jakby zmarli mieli obgadywać ją za to zaniedbanie. Zresztą teraz też groby były zadbane i obsadzone kwiatami. Jednak Leo był bezbronny wobec żalu. Postawił znicz na brzegu i nieśmiało przesunął w stronę wieńców, ale jakoś nie mógł go zapalić. Coś w tym chodzeniu na groby od zawsze budziło w nim opór. Westchnął i znowu sięgnął po papierosy. Jakby jeszcze nie do końca się z tym ich umieraniem pogodził, ciągle próbował zaklinać przeszłość.
4.
Ostatni raz był tu na jej pogrzebie. Wtedy też wiało. Po tym, jak wszyscy się rozeszli, jeszcze długo stał sam. Był skostniały z zimna i rozpłakał się ukradkiem, gdy grabarze rzucali na nią niedbale grudy, przeklinając zamarzniętą ziemię. Nie wyobrażał sobie domu bez Babci Szelmy. Na pogrzeb przyjechał tylko dlatego, że tak sobie życzyła, gdy zadzwoniła tydzień przed śmiercią, jakby to przeczuwając. „Inaczej będę cię straszyć po śmierci, spokoju nie zaznam, jak mnie do grobu nie odprowadzisz”, groziła mu i Leo oczywiście jej wierzył. Przecież dobrze ją znał. Westchnął i zatarł ręce, żeby się choć trochę ogrzać. Gdy był mały, mówili, że Prababcia patrzy na niego z nieba. Że nad nim czuwa i cieszy się, kiedy jest grzeczny. Leo w to wątpił, bo zmarli mieli na pewno lepsze rzeczy do roboty, niż opiekować się dziećmi. Teraz jednak zadarł głowę, jakby miała mu się zaraz ukazać zgryźliwa postać Babki. Zamrugał od blasku słońca za szarymi chmurami. Jakby mówił do niej: chciałaś, to masz. Jestem. Rozglądał się uważnie, ale widocznie nie chciała mu dać żadnego znaku. Tylko drzewa zaszumiały nieco głośniej, ale mogło mu się wydawać. Może pogłaskały go po twarzy ciepłe promienie i Leo mimowolnie się uśmiechnął. Zapalił znicze i porozstawiał je na grobach. Może to już wystarczy i nie będą do niego więcej powracać w snach, te duchy zmarłych, myślał, gdy odchodził w stronę pól i oglądał się jeszcze za siebie. Może nasyci ich w końcu ten ogień.
5.
Pośrodku oszronionego pola stał samotny strach na wróble. Odkąd pamiętał, żadne ptaki się go nie bały. Zostały mu tylko strzępy ubrań, a przechylone ramiona z daleka wyglądały jak krzyż. Jakby Ojciec postawił krzyżyk na polu, pomyślał cierpko Leo. Ostatnim razem szedł tędy, kiedy od nich uciekał, uświadomił sobie ze smutkiem i ruszył dalej, na przełaj. Mógłby pójść nad rzekę, żeby pogwizdać i puszczać kaczki na wodzie, ale było już późno i spod lasu wypełzała mgła. Przeraźliwie wiało, co chwilę zacierał ręce i chuchał w nie z zimna. Przemarzł już od tego krążenia po wzgórzu, ale nie spieszyło mu się do domu, do ich uścisków, wyrzutów i pytań. Zresztą wiedział, jak będzie, niemal już czuł zapach obiadu i ciepło od pieca. Matka z rękami białymi od mąki odwróci się w kuchni, piśnie i chwyci go w objęcia. Ojciec przyjdzie po chwili z szopy, z zapachem smaru i piwa, zadowolony i zakłopotany. „Przyjeżdżasz tu tylko na śmierć”. Leo już wiedział, co mu powiedzą. „Nie interesuje cię własna Matka. Nie wiesz, co się dzieje w domu. Jak to, tyle czasu nie zajrzeć. Nie odezwiesz się. Ani znaku życia”. Leo będzie milczał. Pozwoli im się wygadać, odmruknie coś, a potem dorzuci do ognia. Matka przyjdzie nalewać herbatę i będzie pachniała tym drewnem, gdy zanuci coś i ciepłą, łagodną dłonią przeczesze mu włosy.